Wydawało się, że będzie już zawsze. Że nie da sobie na wstrzymanie, nim nie zaspokoi swojej największej niespełnionej obsesji. Póki nie wzniesie ku niebu Pucharu Mistrzów. Dziś postanowił jednak oficjalnie powiedzieć: pas. Nie będzie już osiemnastego kolejnego sezonu z Gianluigim Buffonem w bramce Juventusu.
Młodsze pokolenie kibiców nie zna Starej Damy bez Buffona w bramce. Ci, którzy zakochali się w grze zespołu z Turynu w XXI wieku jego zawsze mogli brać za pewnik. Nawet, gdy po aferze calciopoli Juventus został zdegradowany do Serie B i większość zawodników zdecydowała się nie tracić roku kariery na zapleczu włoskiej pierwszej ligi w klubie dopiero co skazanym za korupcję, on pozostał mu wierny.
To niewiarygodne, ale tak naprawdę trudno sobie przypomnieć, by od kiedy stał się członkiem elity golkiperów, choćby na moment spuścił z tonu. Tłumy ekspertów swego czasu licytowały się, czy większą klasę prezentuje on, czy może inny wielki – Iker Casillas. Kto w swoich najznakomitszych latach był lepszym golkiperem? Nie sposób rozstrzygnąć. Kto potrafił jednak nadludzką dyspozycję między słupkami utrzymać w dłuższym okresie czasu? Tutaj odpowiedź jest już oczywista. 36-letni golkiper, który przez kilka miesięcy obecnego sezonu pełnił w Porto rolę rezerwowego nie ma szans stawać w konkury z 40-latkiem, który regularnie stawał w bramce Juventusu, sporadycznie dopuszczając do niej Wojtka Szczęsnego.
Dziś wyznał, że w ten weekend rozegra w barwach „Starej Damy” swoje ostatnie spotkanie w karierze. Że zatrzyma się na liczbie 656 występów we wszystkich rozgrywkach w koszulce bianconeri. Że nie wyklucza podjęcia jeszcze jednego, ostatniego piłkarskiego wyzwania, ale już nie w Turynie, nie na Juventus Stadium.
Trudno w takiej chwili jak ta uciec od wielkich słów, bo to przecież pożegnanie z piłkarzem absolutnie pomnikowym. Mistrzem świata, wielokrotnym mistrzem Włoch i zdobywcą krajowego pucharu. Synonimem niesamowitej, rzadko spotykanej klasy – sportowej, ale i czysto ludzkiej. Symbolem sukcesu, ale i nieustannej pogoni za kolejnymi osiągnięciami, na czele z tym, którego przez niemal dwie i pół dekady zawodowej kariery nie udało się odnieść. Czyli wygrania upragnionej Champions League. Pragnął jej tak mocno, że gdy przegrał finał w 2003 roku, wpadł w depresję i przez pół roku musiał wspomagać się skrywanymi przed całym światem sesjami u psychologa.
W Turynie już od dawna miał status legendy, bo niewielu w Juventusie XXI wieku grało tak przystępnych piłkarzy. Nie odmawiał rozdawania autografów, w ogóle nie podejmował rękawicy w wyścigu o to, kto podjedzie pod ośrodek treningowy bardziej imponującym samochodem. Trudno się też spodziewać innego, niż iście królewskie pożegnanie w sobotnim meczu z Hellas Verona. Abdykuje bowiem władca ukochany przez swoich ludzi, ale i darzony ogromnym szacunkiem przez boiskowych rywali. Choć przecież wielokrotnie frustrował ich, gdy próbowali siłą lub podstępem umieścić piłkę w siatce. Sprawiał, że schodzili z boiska pokonani, bez bramkowej zdobyczy.
Parafrazując klasyka: już nie będzie Gianluigiego Buffona w Juventusie. Kilkanaście lat występów. Fenomen sportowy. Powtarzalność sukcesów przez lata… Było pięknie i coś się niewątpliwie zamknęło.
fot. NewsPix.pl