W Hiszpanii toczy się dyskusja nad tym, kto tak naprawdę może być bardziej zadowolony z obecnego sezonu – cules czy madridistas? Ci, którzy widzą szklankę do połowy pełną dowodzą wyższości Primera Division oraz Pucharu Króla nad Ligą Mistrzów i odwrotnie. Pesymiści są umiarkowanie usatysfakcjonowani tymi triumfami, ale chcieliby więcej.
Gdzieś z boku stoją z kolei fani Atletico, kręcąc głowami z niedowierzaniem. Gdyby mogli wskoczyć na miejsce jednych lub drugich, zrobiliby to bez wahania. Stawiali sobie przecież podobne cele co Barca czy Real, ale z całej hiszpańskiej świętej trójcy osiągnęli zdecydowanie najmniej.
Pytanie, czy taka perspektywa rzeczywiście jest słuszna? Czy aby na pewno Los Colchoneros zmierzyli siły na zamiary?
W pewnym sensie trudno dyskutować z faktami. O wysokich ambicjach Diego Simeone oraz jego podopiecznych najlepiej świadczy wypowiedź Gabiego, na którą powoływaliśmy się już kilkakrotnie, ale do dziś nie ma nic bardziej miarodajnego względem tego, co w bieżącym sezonie madrytczycy pragnęli osiągnąć. – W tym momencie Liga Europy to dla mnie gówno – przekonywał kapitan Atletico, między wierszami podkreślając, jak wielkim faux pas z ich strony było odpadnięcie z Champions League po fazie grupowej.
Los co prawda nie był dla nich łaskawy, wszak w czwórce znaleźli się z Chelsea, Romą oraz Qarabagiem. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, iż to żaden wstyd zająć miejsce za stosunkowo mocnymi wówczas The Blues, a tym bardziej za niespodziewanie silnymi Rzymianami, którzy później dotarli do półfinału, w spektakularny sposób eliminując Barcelonę, potem zaś nawiązali jeszcze równorzędną walkę z najlepszym od lat Liverpoolem. Druga strona tego medalu jest taka, że to jednocześnie żadne usprawiedliwienie za wykręceniem wyniku zdecydowanie poniżej możliwości tej drużyny. Czego natomiast nie dało się zaakceptować, to dwóch remisów z azerską ekipą, które w tegorocznym CV Rojiblancos wyglądają żenująco, żeby nie powiedzieć haniebnie.
Ale żeby nie było, że bezmyślnie ciśniemy po Gabim. Wcale nie chodzi o to, by zacytować sobie jego kontrowersyjną wypowiedź i wokół niej oprzeć narrację. Obecna sytuacja Atletico w podejmowanej analizie aż prosi się o ujęcie jej w znacznie szerszym kontekście niż tylko te bieżącego rozgrywki, do czego właśnie nawiązywał hiszpański pomocnik. – Nie mogę pogodzić się z faktem, iż nie zależymy tylko od siebie – podkreślał, mówiąc jeszcze w chwili, gdy jego drużyna miała matematyczne szanse na awans z grupy. A to najgorsze, co może się w futbolu przytrafić, czyli liczenie na czyjąś wtopę oraz numerologię. Wobec tychże jest się bezradnym, co de facto już powinno skłaniać do refleksji – gdzie został popełniony błąd?
– Zdaję sobie jednak sprawę z tego jak wiele niegdyś dała nam Liga Europy – zaznaczał kapitan Los Colchoneros. I o to właśnie chodziło. W 2012 roku jeszcze nie można było mówić o Atleti jako o zespole ze ścisłego europejskiego topu. Natomiast wszystko to, co stało się z madrytczykami później, świadczyło o wielkim progresie klubu praktycznie pod każdym względem. Bo i wyniki sportowe tego dowodziły – dwa finały Ligi Mistrzów oraz mistrzostwo kraju, a także wygrany Superpuchar Hiszpanii – i zainteresowanie fanów rosło do rekordowych liczb, i ekonomicznie było najlepiej od dawien dawna, również dzięki inwestycjom przedsiębiorstwa Dalian Wanda. To wszystko razem wzięte sprawiło, że aktualne osiągnięcia Rojiblancos prawie wcale nie imponują szeroko pojętej opinii publicznej.
Czy słusznie? Cóż, jeśli spojrzymy na sposób, w jaki Diego Simeone i jego banda świrów przedostawali się przez kolejne fazy Ligi Europy aż do finału, dojdziemy do wniosku, że dziś wieczorem nie będziemy mieli do czynienia z piłkarskim świętem w czerwono-białej części stolicy Hiszpanii. Dwumecz z Kopenhagą był dla nich przyjemnym spacerkiem (5:1). Lokomotywę z Rosji prześcignęliby nawet na segwayu (8:1). Sporting sprawił im problemy na własne życzenie, choć i tak dzięki dwubramkowej zaliczce z pierwszego spotkania Rojiblancos nie musieli bać się aż nadto. Właściwie dopiero Arsenal okazał się być dla nich równorzędnym przeciwnikiem. Wniosek z tego płynie jeden – pod względem poziomu ten zespół po prostu przerasta zdecydowaną większość ekip występujących regularnie w Lidze Europy, co jednocześnie pokazuje, iż tak naprawdę Atletico miało potencjał znacznie większy, niż wskazywałyby jego wyniki. Dlatego też wielu kibiców oraz ekspertów postrzegało konieczność gry w „Champions League dla biedaków” jako potwarz, policzek wymierzony ambicjom madrytczyków.
Rzecz tym, że kontekst historyczny nie jest jedynym pryzmatem, przez który powinniśmy patrzeć na obecną sytuację naszych protagonistów. Bo gdy zestawimy sobie w jaki sposób Los Colchoneros przebyli drogę do finału LE oraz w jakich okolicznościach wędrowali przez kolejne etapy tych rozgrywek, dostrzeżemy raczej przeciwieństwo sielankowego krajobrazu powstałego wokół klubu.
Tu jeszcze raz trzeba cofnąć się bowiem do chwili, w której madrycka drużyna odpadała z Ligi Mistrzów. Konsekwencje tego wydarzenia sięgnęły znacznie dalej niż na boisko, bo aż do klubowego sejfu, który nagle przestał się zapełniać. Jednym z powodów było oczywiście wycofanie się chińskich inwestorów z grupy Dalian Wanda, przez lata współpracujących z Atletico na wielu płaszczyznach. Dlatego tym bardziej odczuwalny zaczął być brak dopływu świeżej gotówki z tytułu kolejnych występów w najważniejszych europejskich rozgrywkach. Nawet najostrożniejsze prognozy ekonomiczne nie zakładały, że Cholo oraz jego piłkarze tak słabo zaprezentują się na arenie międzynarodowej. Wyjście z grupy brano za trzecią po śmierci i podatkach najbardziej pewną rzecz na świecie, przez co budżet obliczono na zupełnie innych zasadach, niż potem wykazały realia. O koniecznej do załatania dziurze pisaliśmy mniej więcej trzy miesiące temu: w kasie Los Colchoneros brakuje teraz mniej więcej 25 milionów potrzebnych do uzupełnienia sejfu. Tym bardziej, że Enrique Cerezo wciąż nie sprzedał jeszcze terenów spod Vicente Calderon, starego stadionu Atletico.
Ratowano się zatem zimową wyprzedażą zawodników, przytulając 30 baniek za Carrasco oraz kilka mniejszych sum za Gaitana i Augusto. Oprócz z Wanda Metropolitano pożegnano się też z Vietto i Moyą. Pukaliśmy się w głowy widząc te ruchy. No bo jak to – Cholo niby zapewnia, że jego żołnierze nie złożą broni, będą walczyć zarówno o dogonienie Barcelony w Primera Division, lecz także o triumf w Europie, a mimo tego pozwala, by kadra zespołu uszczupliła się aż o pięciu zawodników? Nie trzymało się to kupy. Nawet argument dotyczący tego, że Argentyńczyk i tak nie ufał wszystkim wyżej wymienionym zdawał się być niewystarczający z prostego powodu. Zawsze lepiej jest mieć paru rezerwowych w kadrze, których można wystawić do gry, jeśli zajdzie taka potrzeba, niż polegać na bardzo wąskim gronie piłkarzy, maksymalizując w ten sposób wszelakie ryzyko. Simeone musiał natomiast wyjść z założenia, że nawet w ekstremalnej sytuacji nie korzystałby z żadnego z nich, dlatego nawet nie próbował o nich walczyć. Innego wytłumaczenia, mieszczącego się gdzieś w granicach logiki, chyba po prostu nie ma.
Tak czy siak – Atletico zostało z kadrą złożoną z 17 zawodników z pola, przy czym część – na przykład Koke oraz Saul – była zajechana niczym konie przewożące turystów na Krupówkach. Ci dwaj akurat jakoś cudownie się uchowali, ale poza tym wiosną kontuzje wielokrotnie nawiedzały pozostałych członków zespołu. Rotacje w formacji obronnej stały się niemal codziennością, bo często niedostępny był Filipe Luis, Savić oraz Gimenez mijali się w korytarzu lokalnej przychodni lekarskiej, nie zawsze w pełni sił był Juanfran, co chwilę słyszymy też o bólach oraz i kontuzjach Diego Costy. Zresztą, tylko lewy obrońca miał do czynienia z urazem mechanicznym. Efekt był taki sam – momentami Simeone musiał zapychać ławkę rezerwowych wychowankami klubu, na których wcale nie lubi stawiać i którzy de facto na ogół nie są jacyś wybitni. Uciekał się też do sztuczek typu treningi na 35 minut, aby nie nakładać na zespół dodatkowych obciążeń.
I właśnie w związku z tym wszystkim trudno mówić o Lidze Europy jako o „pucharze pocieszenia”. Gdyby faktycznie nim był, to ani Simeone, ani jego zawodnicy nie mieliby takiego parcia na zdobycie go. Atletico musiało pokonać wiele trudności w ostatnich miesiącach, aby znaleźć się w finale LE. Cholo nie jest zresztą typem szkoleniowca, który widząc jakiekolwiek trofeum na horyzoncie uznałby, iż nie warto się o nie starać. Triumf to zawsze triumf, podnoszący prestiż i markę danego klubu, a także potwierdzenie jego jakości, wzbudzenie zaufania w potencjalnych nowych nabytkach, których umiejętność odnoszenia sukcesów zawsze przyciąga do poszczególnych ekip. Latem na Wanda Metropolitano prawdopodobnie odbędzie się gruntowna przebudowa kadry, więc tym bardziej dzisiejsze zwycięstwo z Marsylią jawi się jako pożądane dla dobra dalszych losów Atletico.
Niesłuszne jest zatem twierdzenie, iż dzisiaj Los Colchoneros zamykają koło, pewien cykl, spinają klamrą kadencję argentyńskiego szkoleniowca. Wręcz przeciwnie – wydaje się, że Cholo nie zamierza ruszać się z Madrytu, dlatego też wygranie Ligi Europy należy postrzegać jako szansę na nowe otwarcie, które przy odpowiednim zarządzaniu klubem znów pozwoli mu wrócić na międzynarodowy piedestał.
Tylko dla poszczególnych graczy wieczorny finał będzie stanowił zwieńczenie ich czerwono-białych losów. – Nigdy nie wygrałem z Atletico żadnego tytułu, dlatego dziś chciałbym tego dokonać, aby w ten sposób ukoronować ten jakże ważny etap mojego życia – podkreślał Fernando Torres, wszak wraz z zakończeniem bieżącego sezonu po raz drugi i ostatni w piłkarskiej karierze pożegna się z Rojiblancos. To samo zresztą tyczy się jego konkurenta do miejsca w składzie, przez ostatnie lata będącego prawdziwym boiskowym liderem zespołu. Antoine Griezmann, jak twierdzi Luis Suarez, jak uważają hiszpańskie media, niebawem przeniesie się z Wanda Metropolitano na Camp Nou, więc prawdopodobnie będzie to dla niego ostatni wielki mecz w madryckim zespole. Przez 4 lata zaliczył takich całkiem sporo, aczkolwiek żadne nie przyniosło mu na koniec historycznego triumfu. Ba, raczej w stylu Jose Mourinho przypięto mu łatkę specjalisty od przegrywania (finałów), dlatego tym większa powinna być motywacja Francuza, aby się jej pozbyć.
Cerezo: “Porozmawiam z kapitanami, by to Torres podniósł puchar. Myślę, że na to zasługuje, chociaż decyzja o tym na pewno już została podjęta” https://t.co/A5UCTWIGl0
— Marian Dylanowicz (@dylanowicz) 15 maja 2018
A zatem, pisząc czy mówiąc o znaczeniu Ligi Europy dla Atletico, warto rozgraniczyć dwie kwestie. Tak, faktycznie ma ona dla tego klubu wartość znacznie mniejszą niż mistrzostwo kraju oraz zwycięstwo w Champions League. Nie ma co porównywać. Podstawowe cele Rojiblancos na ten sezon po prostu nie zostały zrealizowane, zaś rozpacz powstała wśród z nich z tego powodu wynikła bezpośrednio z apetytu, który przez lata rósł w miarę jedzenia. To rzecz naturalna, której nie należy się dziwić.
Lekceważenie LE jest jednak w dużej mierze ignorancją, wynikającą z pewnego rozpieszczenia oraz przyzwyczajenia kibiców do walki o największe laury, skutecznej rywalizacji z najlepszymi na kontynencie drużynami. Triumf w tych rozgrywkach natomiast świadczyłby mimo wszystko o naprawdę dużych, lecz chwilowo uśpionych możliwościach Atletico. Do Ligi Europy powinno się podchodzić z większym szacunkiem, gdyż może pełnić rolę kamienia węgielnego w kontekście budowy nowej – zwłaszcza pod względem personalnym – drużyny, która w przyszłości znów wedrze się przebojem do europejskiej czołówki.
A zatemm jeśli dziś Los Colchoneros pokonają Olympique Marsylia, będzie to dla nich sukces wcale nie mniej ważny niż ten z 2012 roku.
Mariusz Bielski