Reklama

Majka, fenomenalny Bernal i rozprawy o muzyce. Tour of California w pigułce

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

15 maja 2018, 19:44 • 3 min czytania 7 komentarzy

W czasie, gdy wszyscy kierują swój wzrok ku wielkiemu ściganiu we Włoszech, świetni kolarze ścigają się też za oceanem. Tour of California ze swoją trzynastoletnią tradycją nie może się równać z Giro, ale rywalizacja wśród pięknych krajobrazów zachodniej Ameryki też coś w sobie ma. Choćby czterech Polaków w stawce.

Majka, fenomenalny Bernal i rozprawy o muzyce. Tour of California w pigułce

Naszym ekspertowym reprezentantem jest tu zdecydowanie Rafał Majka, który już w zeszłym roku dał się w Kalifornii zapamiętać. Drugie miejsce w klasyfikacji generalnej było fajnym wynikiem. W tym roku Majka przyleciał do USA z myślami, by jeszcze je poprawić, ale wyrósł przed nim jeden problem – rewelacyjny Egan Bernal. To on aktualnie lideruje, a Rafałowi pozostaje czaić się za jego plecami.

Adam Probosz, komentator Eurosportu i program „Wjechało!” na antenie WeszłoFM:

– Szczerze mówiąc, myślę, że w rywalizacji z Bernalem nie ma wielkich szans. Szczególnie po tym, co wczoraj pokazał Kolumbijczyk, który dobrze radzi sobie też na czasówkach, a Rafał – mimo że nieźle pojechał w tym roku w Argentynie – nie. Podejrzewam, że Majka będzie walczył, ale będzie mu strasznie trudno z nim wygrać.

Zapytacie: ale kim właściwie jest ten Bernal? Jeśli tak, to odpowiedź specjalnie dla was: 21-latkiem, który w nogach ma moc, jakiej nie powstydziłby się Christopher Froome. Nawet z dodatkowym wspomaganiem. Kiedy zespół Sky – ten sam, w którym jeździ Michał Kwiatkowski – zorientował się, z jakim talentem ma do czynienia, czym prędzej podsunął mu kontrakt pod nos. Słusznie, co widać już dziś.

Reklama

Na wspomnianym przez Adama Probosza drugim etapie Bernal rozpoczął samotną ucieczkę na wzniesieniu przed finiszem. I już po chwili stało się jasne, że nikt go nie złapie. Nawet znakomicie jeżdżący po górach Polak. Nie mamy wątpliwości, że to przyszły mistrz. To początki jego profesjonalnej kariery i choćby dlatego warto włączyć kalifornijski wyścig.

A jeśli to was nie przekonuje, to pomyślcie o Macieju Bodnarze, który pojutrze powalczy o zwycięstwo na czasówce, Peterze Saganie, Marcelu Kittelu czy Calebie Ewanie, także walczących o etapówki. Warto przyjrzeć się też Adamowi Yatesowi. Tylko nie zdziwcie się, że ten sam gość daje radę jeździć równocześnie w Kalifornii i Italii – na Giro lideruje aktualnie jego brat bliźniak, Simon. Skąd tyle znanych nazwisk? Przyciągają ich tam sponsorzy zespołów, mających swoje siedziby w okolicy. Choćby Specialized, marka rowerów, dostarczająca je zespołowi Bora-Hansgrohe. Jeśli i tacy kolarze wam nie wystarczą, to w gratisie dorzucamy jeszcze coś. Potraktujcie to jak promocję w supermarkecie. Trzy w cenie jednego, tyle że w tym przypadku bez żadnych haczyków.

Adam Probosz:

– Warto włączyć Tour of California, bo to zupełnie inny wyścig i zupełnie inne ściganie niż w Europie. Na pewno warto też ze względu na kalifornijskie krajobrazy, ta Kalifornia jest tam pięknie pokazana, Amerykanie to dobrze realizują. Ale też dlatego, że to nieco lżej traktowany wyścig – nieco więcej zabawy zamiast napięcia, znanego z wyścigów europejskich. 

A skoro już cytujemy Adama, to i o nim musimy wspomnieć. Bo o oprawę od strony fonii dba tu duet Probosz i Igor Błachut. To, od kilku lat, ich wyścig. 23 na zegarze, włączają się oni i rozprawiają o… muzyce, Ameryce i milionie innych rzeczy. Wszystko oczywiście, pozostając w kręgach kolarstwa, ale – jak to już powiedział sam Adam – jest więcej luzu i więcej zabawy. Jak przystało na Kalifornię.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...