Wiecie, co jest najgorsze w najważniejszych ligowych spotkaniach? To, że raz na kilkanaście lat kompletnie tracą na swojej randze. Dzisiejsze starcie Realu z Barceloną to mecz z kategorii „nikogo” do tego stopnia, że nie rozpisują się o nim przesadnie nawet hiszpańskie dzienniki. W historii meczów obu zespołów już tak bywało. Przypominamy Klasyki, którymi nie emocjonował się świat.
Cierpliwości
W sezonie 1960/61 najważniejsze starcia Królewskich z Dumą Katalonii odbębniono już w listopadzie. Obie drużyny spotkały się w 1/8 Pucharu Mistrzów, a Barcelona przeszła do historii – po remisie 2:2 na Santiago Bernabéu i wygranej 2:1 na Camp Nou została pierwszym zespołem, który wyeliminował Real Madryt z najważniejszych europejskich rozgrywek. Potem przegrała finał z Benficą, ale to już inna historia.
Niepowodzenie w Europie najwidoczniej zmotywowało zawodników ze stolicy, bo mistrzostwo Hiszpanii zapewnili sobie – po trzech latach przerwy – już w 25. kolejce. Innymi słowy: na pięć spotkań przed końcem. El Clásico rozgrywano dopiero dwa mecze później, w momencie, gdy Barca walczyła co najwyżej o miejsce na podium. A wtedy dawało ono… nic. Katalończycy nie mieli już szans na awans do Europy, poza Pucharem Miast Targowych, gdzie miejsce dostawali z przydziału.
Sami więc rozumiecie – równie dobrze można było potraktować to spotkanie jak mecz towarzyski. Tym bardziej, że Blaugrana wciąż grała w Pucharze Mistrzów i tam mogła szukać swojej szansy na sukces. Na szczęście piłkarze obu ekip nie zostali wzięci z łapanki i nie mieli zamiaru bawić się w sparingi. Zresztą, popatrzcie na nazwiska: Di Stefano, Puskás, Gento czy Marquitos w koszulkach Realu, gdy po drugiej stronie boiska biegali Kubala, Luis Suárez, Gracia i Ramallets. Trudno było o większą piłkarską jakość. Można było jedynie żałować braku Evaristo, najlepszego ligowego strzelca Barcy z tamtego sezonu i gościa, który zdobył bramkę eliminującą Królewskich z Pucharu Mistrzów.
Wynik tamtego ligowego Klasyku? 3:2 dla Realu, po świetnym widowisku. Choć w pierwszej połowie kibice obu zespołów mogli nieco narzekać, bo zakończyła się ona bezbramkowym remisem. Cierpliwość jednak popłaciła. Strzelanie rozpoczął wtedy dziś nieco zapomniany Luis del Sol, trafiając do siatki w 55. minucie. A potem już poszło i swoje trzy grosze dorzucili Di Stefano oraz Puskás. Barcelona próbowała odrobić straty w samej końcówce, ale zabrała się za to zbyt późno i zdołała wpakować piłkę do bramki tylko dwukrotnie.
Liczymy, że dziś piłkarze obu zespołów postarają się o takie widowisko, a zapomną o spotkaniu rozgrywanym kilkanaście lat później. To drugie podsumować możemy jedynie tak:
Nuda…
…nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… Strzały niedobre. Bardzo niedobre strzały są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.
Słuchajcie, puszczanie piłkarzom przed meczem „Rejsu” to nie jest najlepszy pomysł. Nie wiemy, czy zrobili to Rinus Michels i Miljan Miljanić, ale mamy uzasadnione podejrzenia, że tak właśnie było. I to nie po raz pierwszy. Cieszcie się, że nie mieliście okazji oglądać starć Realu z Barceloną na początku lat 70. W 11 kolejnych spotkaniach obu ekip padło wówczas 13 bramek. Piąte z nich przypadło na jedno z tych starć, gdy Michels najwidoczniej pomylił taśmy i odpalił swoim zawodnikom inny film. Barca wygrała wtedy 5:0, dorzucając do historii pojedynków z Realem manitę. Gerard Pique lubi to, ale my nie o tym meczu.
Sezon później popełniono ten sam błąd, co w kampanii 1960/61. Minęło czternaście lat, a władze La Liga niczego się nie nauczyły. Zresztą, to chyba tradycja, która przetrwała do dziś, bo i teraz z wyciąganiem wniosków bywa u nich różnie. Wracając jednak do przeszłości – rok 1975, końcówka sezonu. Kolejka numer 32, trzecia od końca. I znów: Real Madryt jest pewnym mistrzem, Barcelona walczy jedynie o to, by w przyszłym sezonie grać w Pucharze UEFA. W skrócie: no brak tu przesadnego napięcia, nic nie podrywa nas z foteli, szału nie ma, staniki nie latają.
W teorii jakość w składach obu drużyn jest. Jeszcze jaka. Wystarczy wspomnieć, że na boisku w bordowo-granatowych barwach biegał sobie niejaki Johan Cruyff. Po drugiej stronie za to o bramki mieli zadbać choćby Amancio czy Santillana. Po meczu kibice mogli do nich podejść i powiedzieć: „panowie, mieliście jedną robotę do wykonania”. Napiszemy wprost: spieprzyli ją. Doskonale za to swoją odbębnili bramkarze obu ekip. Choć fani woleliby raczej, żeby im się to nie udało. 0:0 po ostatnim gwizdku oddawało skalę napięcia, jakie towarzyszyło tamtemu Klasykowi.
Dziś o tym spotkaniu nikt już nie pamięta. Zresztą zupełnie słusznie. Liczymy, że za kolejnych 40 lat nikt nie napisze tak o dzisiejszym starciu. Nie chcielibyśmy wynudzić się aż tak.
Eksperyment
Jeśli myślicie, że każdy kolejny pomysł na to, co zrobić z Ekstraklasą, jest gorszy, cieszcie się, że nikt w Polsce nie ogarnął jeszcze idei władz La Liga z kampanii 1986/87. Zacznijmy od tego, że był to najdłuższy sezon w historii hiszpańskiej piłki ligowej. Każdy z klubów musiał rozegrać co najmniej 44 spotkania. A w lidze było wówczas 18 zespołów. Chcecie wiedzieć, jak to możliwe? To trzymajcie się mocno, będzie jazda.
Pierwsze 34 spotkania rozgrywano standardowo. Każdy z każdym razy dwa, raz u siebie, raz na wyjeździe. Sensownie, bez zbędnych komplikacji, wszyscy ogarniają, o co chodzi. Później zaczął się podział. Ale nie na pół, to byłoby zbyt proste. Tabelę Primera División podzielono na trzy grupy. W każdej znalazło się sześć zespołów.
Tutaj zatrzymamy się na chwilę, bo może ktoś jest w stanie nam na to odpowiedzieć: ostatnie sześć zespołów grało o utrzymanie, pierwsza szóstka o mistrzostwo i puchary. Tyle jesteśmy w stanie sami ogarnąć. Ale o co, do cholery, grać miał środek tabeli? Serio, odpowiadajcie. Najlepsza propozycja otrzyma od nas szczere wyrazy uznania w postaci oklasków sprzed ekranu laptopa. Czyli mniej więcej tyle, ile wygrać mogły w swojej grupie drużyny z miejsc 7-12.
Do rozegrania zostało jednak całe dziesięć spotkań, bo tu również grano ze sobą dwa razy. Władze La Liga wsadziły wtedy Klasyk do pierwszej kolejki po podziale, gdy kibice i zawodnicy obu ekip nie zdążyli jeszcze ochłonąć po sezonie zasadniczym i przyzwyczaić się do zupełnie nowej dla nich sytuacji. Efekt? Jak najbardziej przewidywalny. Spotkanie zakończyło się najbardziej nielubianym przez nas wynikiem. Mówiąc wprost: bramek zabrakło, podobnie jak większych emocji. Na te wszyscy musieli poczekać kolejnych pięć spotkań, gdy Barca pokonała Królewskich 2:1. Wiele to jednak nie zmieniło, bo mistrzem została ostatecznie ekipa z Madrytu, mimo że w sezonie czterech Klasyków (też macie wrażenie, że, jak na ligę, to zdecydowanie za dużo?) nie wygrała z Dumą Katalonii ani razu.
Żeby dopełnić obrazu tamtej kampanii, napiszemy jeszcze, że eksperyment był kompletnie nieudany. I dobrze, bo w jego miejsce postanowiono spróbować czegoś innego, rozszerzając ligę do 20 zespołów. To spowodowało, że z Primera División spaść miała tylko jedna ekipa. I znów: normalni ludzie spuściliby Cádiz, który w swojej grupie zajął ostatnie miejsce. Nienormalni postanowili zorganizować dodatkowe baraże o utrzymanie, gdzie Osasuna, Racing i właśnie Cádiz grały każdy z każdym. W mini-tabelce najgorsza okazała się drużyna z Santander.
Wystarczy
Pięć sezonów zdobywania mistrzostwa kraju z rzędu to naprawdę dużo. A taką serię zanotował Real Madryt w latach 1986-1990. Wiadomo, komu nie pasowało to najbardziej. Barcelona sięgnęła więc po swoją specjalną broń – zatrudniła Johana Cruyffa na stanowisko trenera. Co prawda na przerwanie rządów Królewskich Blaugrana musiała nieco poczekać, ale było warto – w 1991 Duma Katalonii zgarnęła trofeum i nie wypuściła go aż do roku 1995. Całkiem zacne osiągnięcie.
Nas interesuje jednak pierwszy z tych tytułów, bo to sezon w którym ktoś znów postanowił, że warto dać El Clásico na sam koniec ligowego terminarza. Po raz kolejny napiszemy: nie, nie warto. Jasne, w teorii ma to potencjał, może rozstrzygać o zdobywaniu tytułu. W praktyce rzadko się tak dzieje. Pokazują to nawet obecnie trwające rozgrywki, a te z sezonu 1990/91 tylko ten fakt potwierdzają. Choć w ostatecznym rozrachunku… jaka to różnica, kiedy wszystkie i tak rozgrywane są w przestarzałym XIX-wiecznym systemie?
Dobra, na poważnie: panowie z La Liga, prosimy, nie ustawiajcie Klasyków na końcówkę sezonu. Tym bardziej nie róbcie ich w ostatnim ligowym meczu. Bo skończy się to tak, jak 27 lat temu. Barcelona pewnym mistrzem, Real walczący co najwyżej o drugie miejsce w tabeli, nie zmieniające absolutnie nic w jego sytuacji, bo wszystko i tak skończyć mialo się Pucharem UEFA. Jak możecie się domyślać z lektury tego tekstu, był to wymarzony scenariusz dla poradnika pod tytułem „Jak sprawić, by najsłynniejszy mecz na świecie, rozgrywano bez emocji”.
Johan Cruyff twierdził, że nie przeszkadza mu przegrywanie w Madrycie tak długo, jak Barcelona wygrywa potem ligę. Cóż, spotkanie kończące tamten sezon było jednym z tych, które ten fakt potwierdzało – Królewscy wygrali 1:0, nie okazując gościnności krajowym mistrzom. Bramkę zdobył Aldana, dla którego było to jedyne trafienie w całym sezonie. I to w sumie tyle z samej murawy. Niby sytuacji jeszcze trochę się znalazło, ale z perspektywy lat po prostu nie ma o czym pisać.
A, jeśli was to interesuje: szpaler był. A skoro o nim mowa…
Dekadę temu
Nie będziemy się tu rozpisywać, większość z was powinna ten mecz doskonale pamiętać. El Clásico rozgrywano wówczas w 36. kolejce. Tym razem to Królewscy byli ukoronowanym mistrzem, Barcelona okupowała za to trzecie miejsce w tabeli. Niby minęło dziesięć lat, a wystarczy zamienić obie ekipy miejscami i jakby niewiele się zmieniło, prawda?
Zdążyliśmy już o tym mimochodem wspomnieć – to mecz ze szpalerem, który zrobiła oczywiście Duma Katalonii. Niechętnie, co było widać choćby po minie Xaviego, ale zrobiła. Nie będziemy się tu bawić w dyskusje na temat oklaskiwania piłkarzy rywala, ale też nie będziemy tego faktu omijać. Tym bardziej, że – wobec rozstrzygniętej ligi – było to najciekawsze wydarzenie tamtego spotkania. Przynajmniej w przedmeczowych zapowiedziach.
Bo, na szczęście dla bezstronnych kibiców, piłkarze Realu postanowili potwierdzić swoje panowanie w Hiszpanii. 4:1 zrobiło to wystarczająco dobitnie, by włodarze Barcelony zdecydowali się na zmianę trenera po sezonie. Na Camp Nou postanowiono zaryzykować i sięgnięto po Pepa Guardiolę. Cóż, napiszemy tak: od tamtego czasu więcej takich szpalerów Katalończycy robić nie musieli.
Prosilibyśmy dziś o powtórkę. Nie w kwestii konkretnego wyniku, ale widowiska i liczby bramek. Tyle piłkarze obu zespołów na pewno są w stanie nam zaoferować. Mamy szczerą nadzieję, że będzie im się chciało. Bo, mimo wszystko, pokonanie największego rywala, to zawsze gra warta świeczki.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix