Adam Molenda to polski trener tenisa, na co dzień pracujący w Sydney. Trenuje jedną z najzdolniejszych australijskich juniorek, a w międzyczasie… kibicuje Adrianowi Mierzejewskiemu w Sydney FC. Przyjaźni się z Łukaszem Kubotem i bardzo żałuje, że nie da się z nim imprezować. A co najważniejsze: jest przekonany, że właśnie rozpoczyna się fantastyczna epoka dla polskiego tenisa.
Na pierwszy rzut oka, nie wygląda to dobrze. Agnieszka Radwańska, która od lat była motorem napędowym polskiego tenisa, ostatnio jest cieniem tej zawodniczki, która była w stanie wygrać turniej Masters i toczyć wyrównany bój z Sereną Williams w finale Wimbledonu. Od prawie roku nie potrafi w jednym turnieju wygrać więcej niż dwóch spotkań. Jeśli szybko się to nie zmieni, może wypaść z pierwsze pięćdziesiątki rankingu. Na domiar złego, w Stambule już w pierwszym meczu przegrała z kontuzją.
Kontuzjowany jest także Jerzy Janowicz, powoli do gry po urazie i poważnej chorobie wraca Urszula Radwańska. W pierwszej setce rankingów poza Radwańską mamy tylko Magdę Linette. Nie mamy też żadnego turnieju WTA i ATP. Jednym słowem: szału nie ma. A jednak, znaleźliśmy kogoś, kto o najbliższej przyszłości polskiego tenisa mówi nie tyle z optymizmem, co wręcz z entuzjazmem. Wprawdzie musieliśmy poszukać aż w Australii, ale może właśnie takie spojrzenie z zewnątrz ma dodatkową wartość?
Naprawdę uważasz, że idą dobre czasy dla polskiego tenisa?
Zdecydowanie! Wspomnisz moje słowa i to mam wrażenie, że znacznie szybciej niż ci się wydaje.
Skąd ten optymizm?
Zrobił się dobry klimat dla tenisa, dzięki sukcesom Agnieszki Radwańskiej i Łukasza Kubota. Oczywiście, swoje dołożyli także Janowicz, Matkowski, Fyrstenberg. Oni pociągnęli młodych ludzi do grania. Wcześniej także dzieciaki grały, ale rodzice inwestowali za mało pieniędzy. Teraz w Polsce podniosła się stopa życiowa, ludzi bardziej stać na tenisa, który jest bardzo drogim sportem. Prawda jest taka, że nie ma tenisa bez inwestycji ze strony rodziców. Nigdzie na świecie.
Nawet w bogatej Australii?
Nawet. Tenis jest drogi także dla Australijczyków. Oczywiście, jeśli ktoś pracuje, nawet w Mc Donald’s, to stać go na godzinę czy dwie lekcji z trenerem. Ale w przypadku zdolnego dziecka potrzeba tych treningów wielokrotnie więcej. Nawet w australijskich warunkach, gdzie stopa życiowa jest bardzo przyjemna, to także bardzo duża inwestycja.
Ale przynajmniej w Australii macie jeden z najbogatszych związków tenisowych…
Federacja ma mnóstwo pieniędzy. Co roku na Australian Open zarabiają na czysto ponad 200 milionów dolarów. Co ciekawe, tylko kilkanaście procent z pieniędzy od sponsorów idzie jako nagrody dla zawodników! Federacja pomaga graczom, ale wcale nie jest tak różowo. Na przykład moja zawodniczka, Alana Subasić, najlepsza w kraju juniorka do lat 11. Została zaproszona na mistrzostwa, gdzie miała reprezentować swój stan. I dowiedziała się, że sama musi dojechać, zapłacić za hotel, pokryć wpisowe, a jakby tego było mało, dziewczyny same miały kupić sobie jednakowe stroje! Niepojęte!
W Polsce jest lepiej?
Pod pewnymi względami – dużo lepiej. Alana na przykład dostała maila z zaproszeniem raz w tygodniu na treningi dla najlepszych dziewczyn ze stanu. Świetny pomysł, treningi z topowymi dziewczynami to najlepsze, co można zrobić. Ale kazali jej za to zapłacić, i to niemało, więc odpuściła temat. W Polsce 12, 14, czy 16-latkowie regularnie zapraszani na bezpłatne konsultacje. A PZT nie zarabia milionów na turnieju wielkoszlemowym. Co ważne, jest z kogo wybierać, bo trenuje mnóstwo dzieciaków, coraz więcej rodziców inwestuje w dzieci. Motywacje są bardzo różne. Często to własne niespełnione ambicje, czasem pragnienie sławy. Inni patrzą na Agnieszkę Radwańską i mówią: wow, ile ona zarabia. Ludzi pociągają podróże, blichtr, pieniądze. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, ile trzeba poświęcić.
Ile?
Mnóstwo. I nie chodzi tylko o pieniądze. Trzeba poświęcić całą rodzinę. Wkładasz mnóstwo czasu, wstajesz o świcie, wozisz dziecko na treningi. A jak jest kilkoro dzieci, to jeden rodzic jedzie z młodym tenisistą na turniej, a drugi zajmuje się resztą w domu. Nie jest lekko.
Ale widać sukcesy na horyzoncie?
Powiem tak: Australia może pozazdrościć Polsce juniorów. Mamy dwóch chłopaków w pierwszej setce rankingu. Daniel Michalski, 37. na liście ITF, już zadebiutował w dorosłej reprezentacji w Pucharze Davisa, choć ma dopiero 18 lat! Ten chłopak ma gigantyczny potencjał. Jest też Wojciech Marek, znakomity 16-latek, 48. ITF. Obaj mają już punkty ATP, które wcale nie jest tak łatwo zdobyć. Dalej są Mikuła, Dudek, Taczała, Lorenc – to jest światowa czołówka juniorów.
U dziewczyn też jest tak dobrze?
U dziewczyn jest jeszcze lepiej! Szczerze: trzeba tylko patrzeć i nie przeszkadzać. Jest Ania Hertel, Stefania Rogozińska-Dzik, Weronika Fałkowska, Maja Chwalińska. No i oczywiście Iga Świątek. Ona ma wręcz niesamowite możliwości.
Przez lata kobiecy tenis w Polsce wyglądał tak: Agnieszka i długo, długo nic. To się zmieni?
To już się zmieniło. Przecież w okolicach 70. miejsca w rankingu jest Magda Linette, a do setki dobija Magda Fręch. Nie wiem, jak daleko obu uda się dojść, ale potencjał z pewnością mają. Fręch ma dopiero 20 lat, właśnie zadebiutowała w Wielkim Szlemie. Przed nią cała kariera.
A co jeszcze przed Agnieszką Radwańską?
Ona przez 10 lat była w pierwszej piętnastce, przez większość tego czasu w pierwszej dziesiątce. Teraz ma gorszy moment, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wiele dziewczyn miało takie wahania formy. Choćby Karolina Woźniacka, która spadła dość nisko, ale wróciła i wygrała Australian Open. Agnieszkę też na to stać.
Tak sądzisz?
Oczywiście. Jak uważasz, jaka jest jej motywacja po tylu latach? No przecież, na pewno nie pieniądze, których zarobiła już furę. Jedynym, co ją jeszcze napędza, jest marzenie o wygraniu szlema. Jej styl powoduje, że każdy punkt musi wybiegać, wyszarpać. To mocno eksploatuje.
A nie uważasz, że mogłaby więcej osiągnąć z innym trenerem niż Tomek Wiktorowski?
Nie sądzę. Tomek jest absolutnie topowym szkoleniowcem. Gdy kiedyś skończy pracę z Agnieszką, ustawi się do niego kolejka dziewczyn z czołówki.
W męskim tenisie też widzisz pozytywy?
Jasne, całe mnóstwo. Hubert Hurkacz rozwija się w takim tempie, że strach myśleć, gdzie się zatrzyma. To, co zrobił w końcówce poprzedniego sezonu i na początku tego, to był jakiś kosmos. Za nim jest Kamil Majchrzak, który od kiedy zaczął pracować z Tomkiem Iwańskim, robi nieziemskie postępy. Chłopaki już grają eliminacje do Wielkich Szlemów. Będą tylko lepsi. Średnia wieku w ATP to jakieś 25-26 lat. Hurkacz ma 21, Majchrzak 22.
Bliżej końca kariery jest za to Łukasz Kubot, lider rankingu deblistów. Skąd się biorą jego sukcesy?
Łukasz jest do wyrzygania profesjonalny. Kiedy gra turnieje w Sydney, mieszka u mnie, więc mogę mu się dokładnie przyglądać. Od momentu gdy się budzi, do momentu, gdy idzie spać, jest profesjonalistą w każdym calu. Tylko raz widziałem, żeby położył się po 23. Wiesz kiedy? Gdy wygrał Wielkiego Szlema! U niego nie ma żadnego przypadku, bardzo w siebie inwestuje. I powtarza swoje motto: szczęście sprzyja przygotowanym. To genialny przykład dla młodych zawodników, niezależnie od dyscypliny. Nikt o nim nie powie złego słowa, nie ciągną się za nim żadne skandale. Absolutny szczyt profesjonalizmu.
Jak dużo gry jeszcze przed nim?
Spokojnie może utrzymać się na topie jeszcze ładnych parę lat. On wie, po co trenuje i po co gra. Nie o każdym polskim tenisiście można to samo powiedzieć. Tenis na tym poziomie to nie talent, to ciężka praca.
A twój cel, jako trenera? Dojść z Alaną Subasić do poziomu WTA?
Oczywiście, to moja ambicja. Prowadzę ją od trzech lat i chciałbym dojść do największych turniejów. Ale to bardzo daleka droga, perspektywa 10 lat. Już dziś, w wieku 11 lat, jest około 700. miejsca w australijskim rankingu. 11-latka, dziecko! Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że przypadków drogi od juniora do zawodowca z jednym trenerem są raczej rzadkie. W każdym razie ja uważam, że nie trzeba być najlepszym trenerem na świecie, ale najlepszym dla danej zawodniczki. W byciu trenerem najważniejsze jest zaangażowanie. To, co robisz poza kortem, jest równie ważne, jak samo odbijanie piłek. No i oczywiście – musi być chemia między trenerem, a zawodnikiem. Jeśli chodzi o Alanę, żałuję tylko, że nie jest Polką. Choć oczywiście kilka słów zna.
Ale do Polski przyleciałeś bez niej?
Tak, zostałem zaproszony przez Polski Związek Tenisowy na kurs Elite Masters. Będą czołowi polscy trenerzy, bardzo się cieszę na to szkolenie. Prosto z Warszawy lecę z Łukaszem Kubotem na turniej do Barcelony, a potem wracam do domu, do Sydney.
Kibicować Adrianowi Mierzejewskiemu i polskim tenisistom, którzy akurat zawitają do Australii?
Dokładnie tak! Jestem przekonany, że nadchodzą złote czasy dla polskiego tenisa. Mówiłem wcześniej o Idze Świątek. Ta dziewczyna bez cienia wątpliwości ma wszystko, żeby być równie dobra, jak Agnieszka Radwańska. A ma jeszcze więcej: przykład ze strony Agnieszki. Kiedy siostry Radwańskie zaczynały, Polska była białą plamą na tenisowej mapie. Teraz, gdy Iga zaczyna poważną grę, ma w tyle głowy, że sukcesy są możliwe. Zdecydowanie: nie mamy się czego wstydzić. Dajmy trenerom i zawodnikom pracować. I jeszcze jedno: mniej hejtu, mniej narzekania, a wyniki przyjdą. O to jestem spokojny.
ROZMAWIAŁ JAN CIOSEK
Fot. Archiwum prywatne Adama Molendy