Reklama

To, że kibice nie przychodzą na Śląsk, to tylko i wyłącznie nasza wina

redakcja

Autor:redakcja

24 kwietnia 2018, 16:45 • 11 min czytania 8 komentarzy

Weszłopolscy w 32. kolejce, w składzie Bartłomiej Szczęśniak, Jakub Olkiewicz, Mateusz Rokuszewski, Paweł Paczul i Wojciech Kowalczyk, porozmawiali między innymi z Jakubem Koseckim. Skrzydłowy Śląska opowiedział o rozczarowaniu, jakim jest dla niego obecny sezon, zderzeniu z niemiecką rzeczywistością, treningach, po których nie miał nawet siły spędzać czasu w łóżku ze swoją dziewczyną i o żalu do Legii odnośnie do jego pożegnania. Zapraszamy.

To, że kibice nie przychodzą na Śląsk, to tylko i wyłącznie nasza wina

*

Czujecie się pewni pozostania w lidze?

Nie, do końca zostało jeszcze pięć kolejek. Sandecja gra bezpośredni mecz z Termaliką, jedna z tych drużyn straci punkty, ale to jest liga, w której może zdarzyć się wszystko. Po ostatnim wyjazdowym zwycięstwie spadł nam kamień z serca. Czujemy się mocni i nie chcemy już ponieść żadnej porażki do końca sezonu. Ulga psychiczna po zwycięstwach z Sandecją i Termaliką jest ogromna, widać to nawet na treningach.

Grałeś kiedyś w równie dziwnym meczu? Dwa dość niespotykane rzuty karne, zachowanie Mikovicia, który rzucił piłką w sędziego, oświadczenie pani prezes, balony latające nad boiskiem. Festyn.

Reklama

Oglądałem wszystko w telewizji. Trzeba sobie umieć poradzić z taką otoczką. Wiemy, że na stadion w Niecieczy nie przyjdzie wielu kibiców i nie będzie chóralnych śpiewów. Trener nas przed tym uczulał i to było widać. No bo to niecodzienna sytuacja – balony latające nad boiskiem, oświadczenie pani prezes. Cóż, jesteśmy piłkarzami i musimy skupiać się na wydarzeniach boiskowych. Mnie też czasami ponoszą emocje. Nieraz nieładnie odezwę się do sędziego i potem jest mi głupio. Ale nie wolno rzucać piłką w sędziego… Nie wiem, jakie były jego zamiary, ale nieładnie to wygląda. Też nie jestem świętym zawodnikiem i aniołkiem. Zdaje sobie sprawę, że czasami mogę irytować swoim zachowaniem, jednak jakiś szacunek do sędziów musi być.

Oczekiwałeś więcej od siebie po powrocie do Ekstraklasy?

Moje oczekiwania były zupełnie inne. Takim jestem już typem zawodnika… Rzadko zdarza się, żeby skręcić nogę, zerwać torebkę stawową, zerwać więzadła i mieć miesiąc przerwy w sytuacji, w której kopiesz piłkę, ta się odbija i wykręca ci cały staw skokowy. To nie zdarza się często. Zdaje sobie sprawę, że oczekiwało się ode mnie wiele więcej. Sam również więcej od siebie oczekiwałem, ale gdy wracałem do obciążeń treningowych, kiedy zaczynałem czuć się lepiej, to wypadałem z powodu kontuzji. Ostatnio miałem zapalenie achillesa i kontuzje mięśniowe. Trzeba sobie jakoś z tym radzić. Powiedziałem sobie, że coś trzeba zmienić. Do końca sezonu, jak mówiłem, nie chcemy odnieść już żadnej porażki. Wiemy, że mamy taki skład, że spokojnie powinniśmy powalczyć o coś więcej, ale przytrafiało nam się sporo kontuzji. Zawodnicy wypadali nawet na kilka miesięcy. Ten sezon nas nie oszczędził. Patrzymy optymistycznie na kolejny sezon, ale teraz musimy jeszcze pokazać, że potrafimy grać w piłkę?

Co dał ci rok w Niemczech? Twój tata powiedział, że pracowałeś tam najciężej w życiu jako zawodnik.

Zgadza się. Jestem osobą, która lubi wyjść sobie z żoną na miasto – do restauracji czy kina. A w Niemczech miałem tak ciężkie treningi, dwa razy dziennie, że nie miałem na nic siły. Żona pytała, czy ją zdradzam, bo nie miałem nawet siły spędzić z nią czasu w łóżku. Byłem zajechany. Zobaczyłem wtedy, jaka jest różnica w treningach w Polsce i za granicą. Ale nie w każdym klubie się tak trenuje. Rozmawiałem z Robertem Pichem, który gra w Kaiserslautern. Mówił, że ich trening trwał godzinę i piętnaście minut i nie było tak ciężko. Jestem w stanie mu uwierzyć, ale u nas gra opierała się na wybieganiu i grze z kontry.

Kiedy ważyły się losy trenera Urbana, wiele osób zarzucało wam, że bronice go, bo wiecie, że u kolejnego nie będzie tak fajnie i przyjemnie.

Reklama

Treenr Urban miał w szatni ogromny szacunek. Nie tylko za to, jakim był człowiekiem – uśmiechniętym, optymistycznie patrzącym w przyszłość. Treningi nie były lekkie, dużo się biegało, była siłownia. Wydaje mi się, że ludzie przykleili mu łatkę za siatkonogę i poczucie humoru. Dużo też trenowaliśmy z piłką, a to jest bardzo przyjemne, bo wtedy nie odczuwasz aż tak bardzo tego zmęczenia. U trenera Pawłowskiego treningi wyglądają inaczej. Mówił, że zamierza czerpać z treningu niemieckiego. I rzeczywiście – dużo biegaliśmy, było ciężko i intensywnie. No ale przyniosło to efekty. Nasza gra nie powala na kolana, ale czujemy, że to nam coś pomogło.

Trenerowi Urbanowi nikt nie miał nic do zarzucenia, bo każdy lubi piłkarskie treningi.

Kiedy będziesz przygotowany tak jak do sezonu, w którym dałeś Legii mistrzostwo Polski? Miałeś asysty, bramki, ale później to się rozleciało.

Ludzie mówią, że wszystko osiągnęliśmy dzięki mnie. Bardzo to doceniam. Byłem wtedy trochę głupi i młody, dużo „szczekałem” w wywiadach. Zmierzam do tego, że młody zawodnik, który wchodzi do drużyny i po którym nie oczekuje się zbyt dużo ma zdecydowanie łatwiej. Wtedy nie miałem obciążenia polegającego na tym, że czegoś się ode mnie oczekuje. Był Radović, Ljuboja, Żewłakow, Kiełbowicz, Saganowski, Vrdoljak. Młodzi zawodnicy wiedzieli, że ewentualny błąd zostanie naprawiony. No i że w takim towarzystwie nie da się źle zagrać. Kiedy wychodziłem na boisko, dostawałem piłkę i byłem w szoku, że mam przed sobą wolny korytarz, nikt mnie nie kryje, a przy Ljuboji jest trzech obrońców. Miałem gaz, więc wrzucałem piątkę i wbiegałem w pole karne. Było mi zdecydowanie łatwiej.

Nie jesteś za skromny? Miałeś znakomity sezon, jest jeszcze szansa zobaczyć takiego Jakuba Koseckiego?

Pamiętam, że Weszło wybrało mnie najlepszym piłkarzem sezonu. Bardzo to doceniam. Odnośnie do pytania – jeżeli ominą mnie kontuzje, złapię rytm treningowy i meczowy… Nie wiem, dlaczego tak dużo ludzi krytykowało trenera Pawłowskiego i wypominało mu serie meczów bez zwycięstwa. Ja dawno nie czułem się tak pewnie na treningach i w meczach jak u niego. Muszę powiedzieć szczerze, że kiedy wszedł do szatni, zaimponował mi tym, że mimo tego, iż ludzie zarzucali mu dużo, a w życiu też nie ma łatwo, to pokazał jaja i z nami pogadał. Cały czas jest optymistycznie nastawiony do życia jak trener Urban. Można z nim pogadać. Doceniam to. Ten sezon uznaję już za stracony. Kontuzję i śmieszny bilans dwóch bramek i trzech asyst to dla mnie żenujący wynik. Liczę, że spokojnie przygotuję się do następnego sezonu. Gaz mam, pewność siebie też, choć nie ukrywam, że po wyjeździe do Niemiec, kiedy były ciężkie treningi i piłka latała cały czas nad moją głową, to troszkę tej pewności straciłem. W innych sprawach, w wywiadach, wolę się już zbytnio nie udzielać. Pewnym osobom nie podobało się to, co mówiłem, a ja zawsze mówiłem szczerze i z serca. Stać mnie na to, żeby powtórzyć sezon, który rozegrałem w barwach Legii. Oby ominęły mnie kontuzje. W ostatnim meczu z Sandecją czułem się bardzo dobrze.

Często wracasz myślami do zagrania do Kamila Dankowskiego?

Powiem szczerze, że nawet nie wiem, o jaką sytuację chodzi. (śmiech) Muszę to zobaczyć. Ale to jest Polska – nie zobaczyli, że zrobiłem rajd przez całe boisko i oddałem strzał, a wyciągnęli to. Trzeba umieć z takimi rzeczami żyć. Jeżeli jeszcze raz miałbym pokazać komuś dupę i zagrać w reprezentacji Polski, zrobię to z chęcią. Mnie nie przeszkadza szydera, podchodzę do tego na chłodno i mam nadzieję, że zostanie tak do końca. Luz jest ważny. Wtedy lepiej się żyje.

Co do szydery – zaprzątała ci głowę perspektywa gry w jednej drużynie z Tarasovsem?

Nie, nie. Kiedy dowiedziałem się, że Tarasovs do nas przychodzi, pojawił się lekki niepokój. To była komiczna sytuacja. Podskoczyłem do znacznie wyższego chłopa… Jestem człowiekiem, który lubi kontrowersje i nie boi się pewnych wyzwań, ale wtedy troszeczkę przesadziłem. Obecnie z Igorsem mam bardzo dobry kontakt. Jest w pierwszej trójce-czwórce z klubu, z którą trzymam się najlepiej. W autokarze dużo rozmawiamy, gramy w karty. Lubimy się i szanujemy. Jestem też taką osobą, która szybko łapie dobry kontakt z osobami z szatni. Jestem jajcarzem – lubię żartować z innych, jak i z siebie. Ludzie to doceniają. Chciałbym spotkać więcej tak życzliwych osób jak Igors.

Wkurzyło cię, że na początku sezonu wypłynęło, ile zarabiają piłkarze Śląska?

Nie miałem na to wpływu. Przestraszyłem się na samym początku, bo nie wiedziałem, jak zareagują klub i kibice. Od samego początku mówiłem, że mam serce Legionisty. Nie wiedziałem, jak przyjmą mnie kibice. Jak się pojawię na rynku czy w kinie. Niewiele osób zarabia we Wrocławiu tak duże pieniądze, niektórzy mogli zostać urażeni, ale sytuacja została opanowana. W szatni nie ma tematu zarobków. Zdaje sobie sprawę, że ludzie nieraz ciężko pracują, żeby przez cały rok zarobić tyle, ile ja w miesiąc. Szanuję wszystkich, każdą pracę, ale nie chciałbym, aby oceniać mnie przez pryzmat moich zarobków. Nikomu tych pieniędzy nie ukradłem, noża do gardła również nie przystawiałem. Zaufano mi.

Uważasz, że poziom ligi był wyższy, kiedy wyjeżdżałeś czy teraz?

Uważam, że poziom był wyższy, kiedy wyjeżdżałem. Więcej drużyn starało się grać piłką po ziemi. Jestem w szoku, kiedy widzę, że ktoś rzuca aut na 30-40 metrów, potem w ruch idą łokcie, jest chaos i strzela się z tego gole. Rozumiem, że można zdobywać bramki z każdego stałego fragmentu, zdaje sobie sprawę, ale uważam, że nie tak powinno to wyglądać. Wydaje mi się, że Legia przed moim wyjazdem również była lepsza, patrząc na jej grę. Dziś byłaby już mistrzem Polski.

Z czego wynikała niemoc Śląska na wyjazdach?

Kiedy mieliśmy serię zwycięstw u siebie, wiedzieliśmy, że jeśli zagramy na swoim poziomie, wygramy spokojnie. Siedziało nam to w głowach i pomagało. Ale tak samo mówiono, że jesteśmy drużyną, która nie potrafi grać na wyjazdach i to również zostawało nam w głowach. Inne drużyny wiedziały o tym i myślały: „przyjeżdża Śląsk, który nie potrafi grać na wyjeździe, więc na pewno będzie remis. Możemy też spokojnie wygrać”. Tym bardziej cieszę się, że wygraliśmy z Termaliką. Szkoda, że tak późno. Gdybyśmy wygrali wcześniej, może udałoby się wywalczyć awans do ósemki.

Mówiłeś, że lubisz prowokować. Podobnie robił w twoim imieniu twój tata. Mówił, że Berg cię nie wystawia, że jeszcze ktoś inny cię nie wystawia. Wkurzało cię to?

Troszeczkę tak. Miałem kilka nieciekawych sytuacji, gdzie po wywiadach mojego taty krzywo patrzyli na mnie ludzie z klubu. Był to jakiś problem, ale wyjaśniłem to z tatą i starał się później jak najmniej dawać od siebie. Do teraz boli mnie, jak odszedłem z Legii. Nikt mi nie podziękował. Na Instagramie, Facebooku, oficjalnej stronie… Ani prezes, ani dyrektor sportowy. Usłyszałem tylko krótki komunikat.

– Kosa, pakuj się. Jesteś siódmym zawodnikiem na skrzydło. Ściągamy Langila, który będzie grać.

Zabolało mnie to, dziwnie się poczułem. W Legii zdobyłem mistrzostwo, dawałem z siebie wszystko, przed operacją grałem na zastrzykach przeciwbólowych. Powtarzałem, że za Legię oddałbym wszystko. Czuję, że kilka razy zakotłowało się przez wywiady moje i taty. Pewne osoby zaczęły patrzeć na mnie inaczej. Chodziło też o mój styl życia. Nawet jak kupowałem żwirek dla kota, to ludzie robili zdjęcia i wstawiali, że jestem zakupoholikiem. Nie mogłem wyjść do kina, bo robili mi zdjęcia. Zdaje sobie sprawę, że wszystko nałożyło się przez moje wywiady i udział w programie Kuby Wojewódzkiego, ale żeby nie móc kupić żwirku dla kota?

Trudno jednak powiedzieć, że zrobiłbyś większą karierę, gdybyś miał koszulkę z mniejszym dekoltem.

Cieszę się, że teraz nikt nie robi mi zdjęć, bo mam jeszcze bardziej wystrzałowe ubiory i fryzury. Jeżeli chodzi o samochody – dużo ludzi zrozumiało, że motoryzacja jest moją pasją. Mam kilka samochodów, które nabyłem. Mam gdzie mieszkać, co włożyć do miski, posiadam oszczędności. W pewnym momencie pan Stanowski napisał o mnie w swojej książce, że będę bankrutem. Troszeczkę mnie to zabolało. Na mój temat nie wie się dużo, a pisze się przez pryzmat tego czym jeżdżę, ile wydałem na coś i jaki mam styl życia. Mam żonę, która wszystko kontroluje i niech tak zostanie. Niech ludzie myślą jak myślą, tak będzie najlepiej. Nauczyłem się przymykać na to oko. Mam dystans do siebie i do tego, co ludzie piszą. Mam cudownego synka, który sprawił, że moje życie jest jeszcze bardziej cudowne. Mam dla kogo ciężko pracować. Powiem brzydko, ale chcę zarobić jeszcze kilka milionów, żeby mój synek miał zapewnioną przyszłość. To jest dla mnie najważniejsze.

Jako drużyna jest wam głupio, że klub nie przyciąga tak dużo kibiców na stadion?

Tak. To tylko i wyłącznie nasza wina – piłkarzy. Zdajemy sobie z tego sprawę. Wiemy, że zawiedliśmy kibiców. Gdy wygrywaliśmy z Legią i Lechem, przychodziło ponad 20 tysięcy osób. Szkoda, że to zmarnowaliśmy. Gdyby były dobre wyniki, na stadion przychodziłoby przynajmniej 20 tysięcy kibiców, a na najważniejszych meczach byłby komplet. Nie mamy pretensji, że kibice nie przychodzą. Gdybym patrzał na grę, którą prezentuję, również nie chciałbym wydawać pieniędzy, aby się oglądać. Nie graliśmy na miarę potencjału.

Śląsk ma premię za utrzymanie?

Akurat tego nie mogę powiedzieć.

Miliony dla syna zamierzasz jeszcze zarabiać za granicą, czy poczułeś, że to za wysokie progi?

Na pewno nie za wysokie progi. Pierwsze pół roku w Niemczech miałem naprawdę bardzo dobre. W ocenach „Kickera” byłem jednym z lepszych zawodników. Zdarzało się, że przegrywaliśmy, a ja dostawałem wysoką ocenę. W pewnym momencie przyszła passa dziewięciu czy dziesięciu porażek. Moja psychika powiedziała: „jest coś nie tak, cały czas przegrywamy…”. Przestałem wierzyć w swoje umiejętności. Potem przez sześć-siedem miesięcy miałem problem, żeby odkręcić się od tych myśli, wracałem do domu i było mi trudno.

 

Fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...