Reklama

Ja nic nie muszę, czyli nowe życie Przemysława Salety: bez glutenu, laktozy, pośpiechu

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

24 kwietnia 2018, 15:07 • 8 min czytania 2 komentarze

Wpadł do kraju na kilka tygodni. W międzyczasie poprowadził pare wykładów, spotkał się z rodziną i przyjaciółmi, pozałatwiał biznesy. Zaraz wraca do swojego nowego domu – na tajskiej wyspie Ko Samui. Po Polsce jeździ pięknym, prawie 25-letnim BMW 740i. Ten samochód swoje przejechał, ale wciąż jest w świetnej formie, przyciąga wzrok i widać, że jeszcze długo pojeździ. Czyli dokładnie tak, jak jego właściciel.

Ja nic nie muszę, czyli nowe życie Przemysława Salety: bez glutenu, laktozy, pośpiechu

Przemysławowi Salecie w marcu stuknęła pięćdziesiątka. Aż trudno w to uwierzyć, w końcu mówimy o gościu, na którego walkach dorastało całe pokolenie urodzone w latach osiemdziesiątych. Saleta zawsze był wojownikiem, potrafił bić się o swoje i nie tylko. Był celebrytą, ale w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa, a nie wykreowanym na ściankach. Był zawadiaką, czasem łobuzem. Był playboyem. Nie, to mało powiedziane. On był królem playboyów, mistrzem świata w wyrywaniu najlepszych dziewczyn. Do tego stopnia, że miesięcznik „Playboy” nazwał go „największym playboyem Rzeczpospolitej”. Nie bez powodu – dwie jego żony były playmate, a była narzeczona – playmate roku. „Żaden facet w Polsce nie ma takiego CV” – pisał „Playboy”. – Rzeczywiście tylko moja pierwsza żona się wyłamała i nie była u was na rozkładówce. Popsuła statystykę. Przepraszam za nią. Sprawa jest dość prosta. Widocznie mamy z Playboyem podobne gusta. Sam jednak playboyem się nie czuję. To, że podobają mi się ładne dziewczyny, nie jest chyba moją winą – tłumaczył wtedy.

Taki był Saleta kiedyś. A jaki jest dziś? Zdziwicie się, jeśli napiszemy, że dokładnie taki sam? Z jedną różnicą: w końcu wyszedł mu biznes i wygląda na to, że jest naprawdę szczęśliwy. W każdym razie – na emeryta nie wygląda. Nawiasem mówiąc, daje nam wszystkim nadzieję, że mając piątkę z przodu także można wyglądać jak gladiator.

400 tysięcy za sprzedanie walki

Saleta był jednym z prekursorów zawodowych sportów walki w Polsce. Na początku lat dziewięćdziesiątych był już gwiazdą, profesjonalnym mistrzem świata w kick-boxingu. Wtedy także rozpoczął zawodową karierę bokserską. I choć nie miał może takiego potencjału, jak Andrzej Gołota, czy Tomasz Adamek, zdołał wywalczyć coś, czego im się nigdy nie udało: prestiżowy pas w wadze ciężkiej. Nawiasem mówiąc, bardzo szybko dostał propozycję, żeby go sprzedać za 400 tysięcy dolarów.

Reklama

A było tak: w 2002 roku Luan Krasniqi, urodzony w Kosowie reprezentant Niemiec, zdobył mistrzostwo Europy w wadze ciężkiej. Na rywala w pierwszej obronie wybrał Przemysława Saletę. Polak miał bilans 40 zwycięstw i 4 porażek (wszystkie przed czasem) i wydawał się idealnym rywalem dla mistrza. Krasniqi był niepokonany w 20 walkach i pojedynek z Saletą traktował trochę jako rozgrzewkę przed starciami o jeszcze ważniejsze tytuły. Wynik tego starcia wydawał się z góry przesądzony. Do tego stopnia, że do Dortmundu, który nie leży przecież na końcu świata, nie pojechał ani jeden polski dziennikarz! W każdym razie Saleta tak obił rywala, że ten nie wyszedł do 9. rundy. Sensacyjne zwycięstwo dało mu pas zawodowego mistrza Europy – pierwszy w historii polskiego boksu tak prestiżowy tytuł.

Zgłosił się do mnie promotor Briana Nielsena, przyleciał do Warszawy i chciał rozmawiać o ewentualnej walce. Zaproponował 100 tysięcy dolarów, ja powiedziałem, że chcę 400. On na to, że mogę dostać 300 tysięcy, ale tylko, jeśli Nielsen wygra walkę. Stwierdziłem, że nie mamy o czym rozmawiać i wyszedłem – opowiadał niedawno w programie „Ciosek na wątrobę” w Weszło FM. – Kiedy dojechałem do domu, dostałem telefon z informacją, że moje warunki zostały zaakceptowane. Tydzień później poleciałem do Kopenhagi, podpisać kontrakt. I dostałem do podpisu dwa. Oficjalny, który miał iść do Europejskiej Unii Bokserskiej, opiewał na 100 tysięcy dolarów. Drugi, gwarantował mi 400 tysięcy, ale tylko wtedy, gdy to Nielsen zostanie nowym mistrzem Europy! Nie zgodziłem się, choć to byłaby zdecydowanie największa wypłata w mojej karierze.

Z kontraktu życia w Danii nic nie wyszło, w następnym pojedynku znów więc boksował w Niemczech. Z Sinanem Samil Samem przegrał w siódmej rundzie. Ale jak mówi, przynajmniej po walce mógł spojrzeć w lustro. – Obóz Nielsena robił więcej takich numerów. Część walk miał kupionych, wiem, że jeden rywal, który tak jak ja nie zgodził się sprzedać pojedynku, został podtruty przed wejściem do ringu. Na szczęście takie przypadki to jednak rzadkość w świecie boksu – dodaje.

Koziołek Matołek i Telewizja TRWAM

Po porażce z Samil Samem stoczył jeszcze trzy walki (2-1) i zakończył zawodową karierę w wieku 38 lat. Został redaktorem naczelnym pisma „Gentleman”, wystąpił w show „Gwiazdy tańczą na lodzie”, prowadził program „Gadżety Salety”, od czasu do czasu pojawiał się w filmach i serialach. W międzyczasie zdążył także zanotować zwycięski debiut na gali KSW VII. A potem piękne życie emeryta nagle wzięło w łeb, kiedy okazało się, że córka boksera jest ciężko chora i potrzebuje przeszczepu nerki. Saleta z dnia na dzień zrezygnował z tańczenia na lodzie i rozpoczął przygotowania do transplantacji.

Reklama

W grudniu 2007 roku to był jeden z najgorętszych tematów w mediach. I miał taki finał, że redaktorzy kolorowej prasy mogli tylko zacierać ręce. Operacja przeszczepu nerki poszła po myśli lekarzy i wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nagle, kilka dni po zabiegu, Saleta znalazł się o krok od śmierci. Wystąpiła u niego niewydolność oddechowa i silny krwotok wewnętrzny. Konieczna była operacja, ratująca życie. Po niej bokser został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Lekarze poinformowali jego narzeczoną, że nie wiedzą, co z nim będzie i nie wykluczają żadnej opcji, z tą najgorszą włącznie. A potem Saleta się obudził i pytał ją, czy widzi telewizory na suficie. – Zwykłe, szpitalne kasetony były dla mnie grającymi telewizorami, oglądałem całe programy. O szóstej ruszała telewizja TRWAM, a potem co godzinę zmieniały się programy. O 19 był Koziołek Matołek. Kiedy zacząłem pytać narzeczoną o telewizory, pomyślała: wariat, ale dobrze, że chociaż żyje – opowiadał w wywiadzie dla „Playboya”. – Potem zaczęła mi się przypominać operacja, jakbym ją widział. Operował mnie murzyn w żółtej szacie i żółtym fezie na głowie, który zdejmował ze mnie kolejne warstwy boczku. Do tego, po pewnym czasie, na sali operacyjnej zaczęły tańczyć słonie. Wiedziałem, że słonie to zwidy, ale reszta na sto procent jest prawdziwa!

Koniec końców, Saleta doszedł do siebie i święta spędził w domu. Kilka lat później TVN nakręcił film „Bokser”, opowiadający jego historię. Saletę zagrał Szymon Bobrowski, a jego żonę – Anna Przybylska (przedostatnia rola w życiu). – Nie umiem powiedzieć, ile było prawdziwego Przemka Salety w tym filmie, bo… go nie widziałem. Zaakceptowałem scenariusz i tyle. To nie był film biograficzny, tylko fabularny, luźno oparty na faktach. Różne historie z 20 lat kariery zostały wciśnięte w 90 minut filmu – opowiadał w programie „Ciosek na wątrobę”. – Czy to był prawdziwy Saleta? Powiem tak: zagrałem w jednej scenie: gościa u siebie na imprezie. Biegały tam dziewczyny z gołymi piersiami. Cóż, ja takich imprez nie robiłem.

Życie zaczyna się po pięćdziesiątce

Już z jedną nerką, Saleta stoczył dwie głośne walki z Marcinem Najmanem. Pierwszą w MMA wygrał przez duszenie, drugą w K-1 przez kontuzję nogi rywala. I to wcale nie był koniec, bo wyszedł jeszcze dwa razy do bokserskiego ringu. Najpierw znokautował Andrzeja Gołotę, a potem przegrał przez kontuzję z Tomaszem Adamkiem. Wtedy, dobijając do pięćdziesiątki, powiedział ostatecznie: pas. Celowo używamy zwrotu: „powiedział pas”, zamiast „odwiesił rękawice na kołku”. I to wcale nie tylko dlatego, że ten drugi jest oklepany, jak nie przymierzając Marcin Najman w walce z Saletą. Rzecz w tym, że rękawice wcale nie zostały nigdzie odwieszone. Saleta używa ich w zasadzie codziennie. Jedyna różnica jest taka, że już nie walczy zawodowo. Ale reżim treningowy trzyma, formę ma znakomitą, a sylwetki także pozazdrościć mógłby mu niejeden zawodowy bokser.

Spędzam większość czasu w Tajlandii. Jest spokojnie, dużo spokojniej niż w Polsce. Żyje się świetnie. Najzimniejszym miesiącem jest styczeń, ze średnią temperaturą 28 stopni. Jest świetne jedzenie, którego podstawą są świeże owoce i warzywa. Nie ma glutenu, bo jemy albo ryż, albo makaron ryżowy. Nie ma laktozy, bo jeśli mleko, to kokosowe. Jest pysznie i zdrowo. Do tego uśmiechnięci ludzie, z zupełnie inną mentalnością niż w Europie. Azja żyje w innym tempie. My sami wywieramy na siebie zbyt dużą presję i ścigamy się zupełnie niepotrzebnie. Tam można odetchnąć. Choć oczywiście ma to swoje minusy, bo nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby Taj, z którym się umówię, był punktualnie. Najczęściej przychodzi zresztą zupełnie innego dnia – śmieje się Saleta. – Ja nie dość, że żyję w świetnym miejscu, to jeszcze robię to, co lubię, czyli organizuję obozy sportowe. W dwa tygodnie takiego obozu można naprawdę dużo zrobić dla swojego zdrowia i kondycji, można złapać dobre nawyki. Przyjeżdża coraz więcej osób, także z Polski.

Jeśli poczuliście właśnie ochotę na wyjazd na obóz treningowy w Tajlandii, musimy szybko ostudzić wasz zapał: nie jest to tania zabawa. Dwutygodniowy Saleta Life Camp kosztuje 2,450 euro. Do tego trzeba doliczyć bilet lotniczy. Faktem jednak jest, że na miejscu dostaje się w zasadzie wszystko, czego potrzeba do szczęścia: trzy treningi dziennie, atrakcje turystyczne, czterogwiazdkowy hotel nad brzegiem oceanu, wyżywienie i masaże bez ograniczeń.

Ten pomysł chodził mi po głowie od kiedy pierwszy raz poleciałem do Tajlandii i zakochałem się w niej – przyznaje Saleta. I wygląda na to, że jest to pierwszy biznes, który dobrze mu wyszedł. Kilka wcześniejszych okazywało się mniejszymi lub większymi klapami. Najgorzej wyszedł na Saleta Fight Club, po którym półtora miliona złotych długów spłacał przez długie lata.

Biznesem, na którym zawsze wychodziłem najlepiej, byłem ja sam. Kłopot polegał na tym, że wartości materialne nigdy nie były dla mnie najważniejsze. Poza tym, nie byłem wymagającym szefem. Inaczej mówiąc, takie biznesy nie mogły udać – tłumaczy Saleta. – Teraz mam wspólników, którzy pilnują pewnych rzeczy. Jestem w fajnym momencie swojego życia. Nie czuję presji. Dużo więcej mogę, dużo mniej muszę. Tak naprawdę, nic nie muszę. Serio, życie zaczyna się po pięćdziesiątce!

JAN CIOSEK

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...