Gdybyśmy mieli określić zespół Sevilli tylko jednym słowem, bez większego namysłu powiedzielibyśmy – zaskakujący. W żadnym wypadku bowiem nie da się przewidzieć co akurat w danym meczu zrobią podopieczni Vincenzo Montelli. Zupełnie tak, jakby o ich formie decydował Ryszard Rembiszewski i prowadzone przez niego losowanie lotto.
Trudno jest bowiem nadążyć za Andaluzyjczykami w tym sezonie, zwłaszcza za kadencji włoskiego szkoleniowca. Za każdym razem bowiem, kiedy wydaje się, iż ci już ustabilizowali formę, znaleźli formułę, która pozwoli im zachować ciągłość zwycięstw, nagle dzieje się coś nieoczekiwanego. Padają wyniki totalnie „od czapy” – porażka w derbach z Betisem 3:5. Klęska w rozmiarze 1:5 z Eibarem, choć chwilę wcześniej Los Nervionenses wyrzucili Atletico Madryt z Pucharu Króla. Kolejna seria spotkań bez przegranej i bach, 2:5 w plecy od dopiero co wspominanych Rojiblancos. Następnie wyeliminowanie Manchesteru United w Lidze Mistrzów, dojście do ćwierćfinału pierwszy raz w historii. Prawie wygrana z Barceloną, która wymknęła się w niezrozumiały sposób w końcowych minutach. Niedługo potem zaś 0:4 z Celtą i koncert galisyjskiego człowieka-demolki, czyli Iago Aspasa.
Jaka jest w tym wszystkim logika?
Śpieszymy z odpowiedzą – otóż takowej kompletnie brakuje.
Być może, paradoksalnie, problemem Sevilli stało się to, że przez długi czas rywalizowała na trzech frontach, a w związku z tym trudno było utrzymać jej wysoki poziom zarówno fizyczny jak i piłkarski na każdym z nich. Zwłaszcza, że przez długie tygodnie Montella wcale nie był zwolennikiem jakichś wielkich rotacji, co na niektórych graczach znacznie się odbijało. Weźmy chociażby takiego Evera Banegę, któremu do atlety w zasadzie zawsze było daleko w tym sensie, iż żeby przez dłuższy czas utrzymać dobrą dyspozycję, potrzebuje częstych odpoczynków, a ostatnio otrzymał takowy w lutym i to nie dzięki dobremu sercu trenera, lecz zawieszeniu za kartki. Poza tym grał wszystko praktycznie od dechy do dechy, podobnie jak na przykład Pablo Sarabia. Wiadomo co się dzieje z niemal każdą maszyną, kiedy przegrzeją się w niej najważniejsze części…
A to przecież nie jest tak, że włoski szkoleniowiec dysponuje jakąś bardzo wąską kadrą. Wręcz przeciwnie, jeśli chodzi o drużyny na podobnym poziomie to pod względem personalnym posiada on skład z – wydawałoby się – największą głębią, lecz po prostu nie chce z niej korzystać. Wybrał sobie około 14 graczy i zamknął się w ich obrębie. Wiadomo, iż taki Ganso nagle nie stanie się drugim Pirlo, Sandro Ramirez nie będzie skuteczny niczym niegdyś Carlos Bacca, zaś Roque Mesa nie zostanie nowym Xavim, ale jednak mogliby się oni przydać w paru mniej ważnych meczach, odciążając lepszych kolegów. A tak mamy zamknięte koło – stawianie na styranych już graczy, bo jest presja związana z wynikami, która pojawia się de facto dlatego, iż zmęczony pierwszy skład zawodzi w wielu spotkaniach.
Mamy tu na myśli szczególnie zmagania ligowe w wykonaniu Los Nervionenses. Jeszcze do niedawna wydawało się, iż ich udział w przyszłorocznej edycji Ligi Europy jest pewny jak amen w pacierzu, dziś jednak nie dalibyśmy sobie ręki uciąć za to, iż obronią oni 6. lokatę. Już dawno bowiem przegonił ich Betis, do trzech punktów przewagę powiększył Villarreal, a mają jeszcze ogon w postaci rewelacji tego sezonu, czyli Girony.
W całym tym bałaganie warto jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz, a mianowicie pewien nieporządek organizacyjny, którego powstania na Sanchez Pizjuan chyba nikt się nie spodziewał. Chodzi bowiem o relacje trenera z obecnym dyrektorem sportowym Sevilli, Oscarem Ariasem. Pisaliśmy już niegdyś, iż drugim Monchim to on raczej nie zostanie i podtrzymujemy tę tezę. Ale to nawet nie kwestia oceny transferowych dokonań Hiszpana, lecz właśnie umiejętności dogadania się ze szkoleniowcem. Subtelna różnica pomiędzy byłym, a obecnym dyrektorem sportowym jest taka, iż nawet jeśli dawniej mogliśmy mówić o pewnym dyktacie Monchiego, to jednak bronił się on pod względem zarówno ekonomicznym, jak i sportowym. Arias natomiast na rynku zachowuje się trochę tak, jakby za wszelką cenę chciał coś komuś udowodnić, tylko jeszcze nie do końca wie co i jak ma to zrobić.
W efekcie dochodzi do kuriozalnej sytuacji, gdzie niby Montella zimą otrzymuje zawodników, mających stanowić dobre uzupełnienie składu. W praktyce natomiast nie korzysta z nich, ponieważ nie ufa ich umiejętnościom, nie do końca pasują mu do koncepcji, a także zwyczajnie uważa, iż na tym etapie sezonu nie ma czasu na eksperymenty. A druga strona odpowiada. – Gdybyśmy kupili Messiego też by na niego nie stawiał? Trener dostał odpowiednie narzędzia do pracy, jego rozliczajcie za to jak ich używa. Podejmuje decyzje autonomicznie, nie możemy mu niczego nakazywać – mówił wyraźnie wnerwiony Arias podczas jednego z wywiadów. Po spotkaniu z Barceloną osobiście oceniał grę drużyny, wskazywał na popełnione błędy, ale też podkreślał te aspekty w pracy Sevillistów, które wykonali dobrze. Irytował się natomiast marginalizowaniem roli Ben Yeddera w zespole. Czyli niby się chłop między wódkę a zakąskę nie wcina, lecz kiedy tylko nadarzyła się okazja, wbił parę szpileczek w Montellę, jednocześnie podważając jego decyzje oraz – tak to chyba należy odczytywać – kompetencje.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż kierowany przez niego zespół jakiś czas temu przeszedł przebiegunowanie w priorytetach na bieżący sezon. Jakby to nie Primera Division miała znaczenie, lecz by jak najdalej zajść w Lidze Mistrzów – choć tam los nie okazał się łaskawy dla Los Nervionenses, bo odpadli z Bayernem w ćwierćfinale – oraz Pucharze Króla. No i teraz zadajmy sobie pytanie – czy to słuszne podejście, by większe nadzieje wiązać z awansem do Ligi Europy za pomocą możliwego zwycięstwa w Copa del Rey? Gdzie w finale na Andaluzyjczyków czeka Barcelona? Ta sama Barcelona, jaką Sevilla potrafiła wypunktować w meczu ligowym ale tylko przez 88. minut. Ta sama Barcelona z Messim w składzie, któremu potem wystarczyły dwie minuty, by z 0:2 wyciągnąć wynik na 2:2. Ta sama Barcelona, rozżalona, ale i wściekła sportowo po remontadzie, jaką na niej przeprowadziła Roma. Ta sama Barcelona, której liderzy odpoczywali w ostatniej kolejce ligowej i dziś wieczorem na pewno nie zagrają w trybie ekonomicznym, ponieważ to będzie ich ostatni ważny mecz w bieżącym sezonie.
Nie zamierzamy jednak szerzyć fatalizmu względem Sevilli, ponieważ już parę razy w tym sezonie utarła nam nosa, szczególnie właśnie w rozgrywkach pucharowych, gdzie czuje się znacznie lepiej niż w regularnych rozgrywkach ligowych. Macie deja vu? My owszem, wszak to trochę tak jak za kadencji Unaia Emery’ego, który również znacznie lepiej radził sobie w rozgrywkach międzynarodowych, trzy razy z rzędu zwyciężając w Lidze Europy.
Problem Los Nervionenses tkwi w tym, iż gdybyśmy zestawili tamtą ekipę oraz obecną, proporcje zdecydowanie świadczyłyby na niekorzyść podopiecznych Montelli, ponieważ w ich grze trudno znaleźć jakąkolwiek prawidłowość. Okej, złośliwcy pewnie powiedzą teraz, że istnieje jedna – seria 7 kolejnych meczów Andaluzyjczyków bez wygranej, co oczywiście też nie może napawać optymizmem przed dzisiejszym finałem. No ale tak to już bywa, jeśli grę zespołu opiera się nie na kolektywnej pracy całej drużyny, lecz indywidualnościach, których energia na tym etapie sezonu jest już bliska wykończenia. A czego Włoch chyba nie do końca kontroluje o czym świadczą wcześniej przytaczane przez nas porażki, zdarzające się dosłownie w losowych momentach. Zupełnie tak, jakby w ten sposób zawodnicy sami decydowali, kiedy zagrają gorzej, by jakkolwiek odpocząć.
W Andaluzji narracja względem dokonań Vincenzo Montelli jest prosta – zostanie rozliczony z tego czy jego ekipa zakwalifikuje się do Ligi Europy, czy jednak nie. Druga opcja zostałaby uznana za kompromitację, dlatego tak duże ciśnienie ma były trener Fiorentiny i Milanu na zwycięstwo w finale Pucharu Króla. Sytuacja jest bowiem zero-jedynkowa, a konsekwencje dla klubu, gdyby celu nie udało się osiągnąć dość spore – trzeba byłoby chociaż zorganizować wyprzedaż najważniejszych piłkarzy, których nie satysfakcjonowałyby występy tylko na krajowym podwórku. Ściągnięcie jakościowych zastępców zapewne również okazałoby się ogromnie trudne. Tak samo jak na ich podstawie zbudowanie ekipy, będącej w stanie szybko znów zakwalifikować się do europejskich rozgrywek.
Jak widać ostateczny wynik, jaki w bieżącym sezonie wykręci Vincenzo Montella może mieć znacznie większe konsekwencje, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Fot. NewsPix.pl