Trwa tydzień senegalski na Weszło – owoc naszej wędrówki do Dakaru we współpracy z firmą Orlen. Zapraszamy na kolejny reportaż Jakuba Białka, który tym razem odwiedził Wyspę Goree.
*
Wyspę Goree osiągamy po 30-minutowej podróży łódką z Dakaru. Wąskie, kręte chodniki, kolorowe domy, brak ulic, brak samochodów. Błogi spokój. Jakże kontrastujący z Dakarem, w którym panuje absolutny chaos.
Goree zamieszkuje tysiąc osób. To miejsce, w którym każdy zna się z każdym. Miejsce, którego burmistrzem jest prezes senegalskiej federacji piłki nożnej, przypływający codziennie do stolicy łódką wspólnie z resztą pracujących w stolicy mieszkańców. Miejsce piękne, a jednak odcięte od świata. Tak urokliwe, że aż chciałoby się tu zamieszkać.
– Codziennie przyjeżdżają na naszą wyspę jacyś turyści. Wyszukuję ich i proponuję im oprowadzanie za darmo – zaczyna swoją opowieść 20-letni Tala. Ma plecak, wraca z uczelni, na której studiuje turystykę. Po studiach chciałby być przewodnikiem. Ma w życiu tylko jedno marzenie – uciec stąd, gdzie się da.
– Dlaczego za darmo?
– Póki nie jestem przewodnikiem, nie mogę brać pieniędzy za swoją pracę. Traktuję to jako naukę zawodu i języka. Jestem dumny z historii tego miejsca. Moi przodkowie przeżyli tu piekło. Jedno z największych piekieł w dziejach ludzkości. Zostali tak upokorzeni, jak nikt nigdy nie został upokorzony.
Chodź, pokażę ci, gdzie mieszkam. Widzisz to? Teraz śpimy tu z bratem i śmiejemy się, że gdy jeden wychodzi do łazienki, to musi drugiego podeptać, tak mało jest tu miejsca. Dokładnie w tym miejscu jeszcze nie tak dawno temu spało dwudziestu niewolników. Jedni srali pod siebie, a drudzy z głodu jedli ich gówna. Działo się to dokładnie tutaj. O, tu, gdzie od 20 lat się budzę.
Wiesz, dlaczego nie biorę pieniędzy za oprowadzanie? Bo chcę, by świat o nas pamiętał. Napisz proszę wszystko o tym, że biały człowiek traktował czarnego jak nic niewartą szmatę.
***
Jeden z największych domów niewolników na wyspie Goree. Na dole niewolnicy, na górze pan i służba.
Biały człowiek przez lata terroryzował czarnego. Wyzyskiwał go do ostatniej kropli potu, do ostatniego tchu. Jedyną zapłatą była miska ryżu, no i fakt, że biały dobrodusznie darował mu życie. Czarni przez długie wieki byli wręcz własnością białych. Byli traktowani gorzej niż psy – psa pan chociaż czasami głaska.
Czy biały człowiek w kraju mogącym „poszczycić się” największym ośrodkiem niewolników w historii świata jest znienawidzony?
Przeciwnie.
Ubóstwiany? Cieplej, ale to też nie to.
Biały człowiek to pieniądze. Biały człowiek to szansa, której żaden inny czarny człowiek prawdopodobnie nie da. Momentami odnoszę wrażenie, że tak jak biały człowiek przez wieki dorobił się na czarnym, tak teraz czarny na każdym kroku zamierza spróbować mu odebrać choć kawałeczek tego tortu.
Centrum Dakaru. Szczerzy się do mnie najweselszy człowiek świata. Ma w sobie tyle sympatii, ile braków w uzębieniu.
– Where are you from? Hahaha. First time in Senegal? Uuuuuuu! Haha! Uuu!!!
Pyta, gdzie idę. Odpowiadam, że przed siebie, czyli zupełnie jak on. Idziemy razem. Ma na imię Miranda i opowiada mi swoją historię życia.
– Ciężki czas przede mną, oj ciężki… Nie będzie łatwo…
– Co się stało?
– Urodziło mi się dziecko.
– To chyba dobrze!
– Nawet bardzo dobrze. Jest tylko jeden problem. Muszę teraz wyprawić imprezę. Wedle senegalskiej tradycji, po narodzeniu dziecka trzeba wyprawić biesiadę dla rodziny i przyjaciół. Całe 150 osób. Ciężko, oj ciężko…
– Mogę jakoś pomóc?
– Nie możesz, nie możesz… 150 osób… Wiesz ile oni zjedzą? Muszę zabić dwie sztuki bydła, żeby godnie ich przyjąć. Bydło u nas bardzo drogie. Ciężko, ciężko… Ale przynajmniej mam fajne kozy. Chcesz zobaczyć moje kozy?
Nie kłamał, kozy bardzo sympatyczne.
– Piękne kozy. Uwielbiam swoje kozy. Mam nadzieję, że ty też lubisz moje kozy. Lubisz? Wiedziałem, że jesteś w porządku. Dam ci talizman.
(Miranda zakłada mi na rękę bransoletkę).
– To jest talizman, który zapewni ci dużą kasę. Noś go ze sobą, a będziesz bogaty. Wprawdzie ja sam go teraz potrzebuję, ale wierzę w to, że gdy ci go ofiaruję, sprowadzisz na mnie zastrzyk gotówki. Haha! A co mi tam, dam ci drugi. Bierzesz leki na przeciwmalaryczne? Uuuuu! Jeśli tak, to już nie musisz, nosząc ten wisiorek nigdy nie będziesz miał malarii. Masz jeszcze kolejną bransoletkę, czysta profilaktyka – ma odciągać od ciebie wszelakie kłopoty. Ale cię wyprawiłem, co? Uuuu!!! Hahahaha!!!
Miranda stwierdził, że pokaże mi morze. Jest śmiesznie. Co chwilę słyszę „Uuuu!!! Hahahaha!!!”. Stojąc na plaży, zaczęliśmy rozmowę na bardzo ważne tematy.
– Masz pieniądze?
– Po co ci moje pieniądze?
– Grosika! Daj mi proszę grosika z twojego kraju! Chciałbym mieć coś z twojego kraju. Ja ci dałem kilka rzeczy z mojego, więc teraz daj mi proszę coś z twojego. Cokolwiek! Tak mówi nasza kultura – jeśli dasz jakiś swój przedmiot w ofierze dziecka, będzie ono na pewno zdrowie. Chyba chcesz, by mój syn był zdrowy?
– Ale… Ale nie mam nic. Naprawdę.
– Może być cokolwiek. Jak nie masz grosika, to może polski talizman. Albo figurka. Albo wisiorek. No weź!
W Polsce pewnie poczęstowałbym go polską wódką, ale jak pośród dzikich zaułków Dakaru wykombinować cokolwiek polskiego? Bierze mnie na litość sugerując, że w ostateczności może być senegalski pieniążek, by synek napił się zdrowego mleka. Daję mu na poczet dziecka 2000 CFA (jakieś 13 złotych). I w sumie byłbym nawet zadowolony, że ofiarowałem swoje pieniądze tubylcowi w słusznej sprawie, gdyby nie fakt, że…
Za kwadrans z identyczną gadką podszedł do mnie kolejny świeżo upieczony ojciec.
A za godzinę jeszcze kolejny.
Miranda nałożył mi bransoletkę, która miała mi, a w konsekwencji jemu, zapewnić bogactwo. Chwilę potem dostał równowartość kilku godzin pracy. No i jak tu nie wierzyć w afrykańskie czary?
Miranda
Europejczyka próbuje się naciąć na każdym kroku. Trzy najczęściej powtarzane na ulicach Dakaru wyrażenia, to…
– Nie.
– Nie, dziękuję.
– Naprawdę nie, dziękuję.
Wcisnąć chcą ci tutaj wszystko – jesteś przecież białym człowiekiem, przyjechałeś rozpuścić trochę forsy, której masz przecież po uszy. Negocjacje ze sprzedawcami na bazarach, na których nie ma oczywiście z góry ustalonych cen, przybierają totalnie absurdalny obrót.
– Podobają ci się te trzy obrazki? Oddam je za 60 000 franków.
– Dam tysiąc za każdy – proponuję dość mocną kontrofertę.
Kończy się na cenie 15 000 i do zestawu dorzuca jeszcze koszulę z lokalnej tkaniny. Stargowałeś do kwoty pięć razy mniejszej niż pierwotna, a i tak pewnie przepłaciłeś. Jeśli nie orientujesz się w cenach, zostaniesz nacięty na każdym kroku. Taksówka? Zapomnij o taksometrze – ile sobie wynegocjujesz, za tyle pojedziesz. Pokój dla turysty? Bardziej kumaci Senegalczycy, znający choć trochę język angielski, za trzy dni wynajmu od Europejczyka zarobią tyle, co za cały miesiąc od Senegalczyka. Nawet za bilet na wyspę Goree ceny są dość uznaniowe. Senegalczyk – 1500. Afrykanin – 2700. Europejczyk – 5200.
Europejczyka w końcu stać.
I Europejczyk – skoro zapłacił – musi mieć też wygodę. Pomieszczenie, w którym pasażerowie oczekują na łódkę. Liczba miejsc ograniczona. Dziesięć minut do startu, więc stwierdzam, że postoję. Po minucie mojej „męki” interweniować postanawia ochroniarz. Podchodzi do dwójki dzieci i zrzuca ich siłą z metalowej ławki. Pokazuje palcem na mnie, a dzieciaki pokornie kiwają głową wiedząc, że białemu trzeba przecież ustąpić.
Ale… Yyy… Eee…
Dakar to miasto dziesiątek tysięcy kursujących w tę i we w tę taksówek, więc Europejczyk w mniemaniu taksówkarzy nie może sobie pozwolić na taki brak komfortu jak spacer pieszo. Gdy tylko zatrzyma się sprawdzić coś na telefonie, pierwsza taksówka z brzegu zatrzymuje się przy nim blokując cały ruch. Kierowca nie wierzy, że Europejczyk nie zamierza wejść do środka. Stoi, trąbi i pokazuje, gdzie trzeba pociągnąć za klamkę. Pokazuję mu ręką, że zamierzam iść dalej pieszo, co on odczytuje jako „stań tam!”. Gdy niezainteresowany mijam jego taksówkę, jest piekielnie rozczarowany, a jego oczy zdają się mówić: – No jak to?! Wy w tej Francji śpicie na forsie i ty zamierzasz iść na piechotę?!
Francja, Francja, Francja. Dla Senegalczyka cywilizacja to Francja. Cała Europa to Francja. Gdzie jedziesz na wakacje? Do Francji, tak? Jak to, jesteś z Europy i nie znasz francuskiego? To po jakiemu się u was mówi? Co tam u was we Francji ostatnio dobrego? Jak myślisz, Francja wygra mundial? Gdzie leży Polska i jak daleko od Francji?
Zauroczenie Francją dostrzegalne jest na każdym kroku. Tą samą Francją, która przez prawie 300 lat okupowała Senegal. Aż do 1960 roku.
***
– Nie mamy żadnych pretensji do Francji. Niby jakie mogliśmy mieć? Proszę wyjrzeć za okno – mówi Pape Amadou Fall, który zaprosił mnie do redakcji swojego tygodnika „La Gazette”. – Wiesz, co tu było, gdy dziesięć lat temu otwierałem tę gazetę? Zupełnie nic. A widzisz, co jest teraz? Myślisz, że z jakiego kraju są firmy, które pozakładały tu swoje siedziby?
Formalnie Senegal stał się niepodległym krajem w 1960 roku, ale większość Senegalczyków wciąż czuje się jakby byli poddani. Francja wciąż ma w tym kraju przeogromne wpływy i nie jest przypadkiem, że Senegal – jako kraj – u siebie nie produkuje praktycznie nic. Nawet jeśli Francuzi zdecydują się uprawiać coś na senegalskich ziemiach (na przykład orzeszki ziemne), to i tak przetwarzane są one we Francji. Gospodarka kuleje. Zaopatrzenie supermarketów przypływa z Europy. Ceny są wyższe niż w Polsce, zarobki dużo niższe. Ciastka przywiezione Francji kosztują 1500 CFA. Podobne ciastka, wyprodukowane w Senegalu, w tym samym sklepie można kupić za 100 CFA. Ale żeby spotkać te drugie, trzeba się nachodzić.
„La Gazette” to jeden z największych tytułów w senegalskiej prasie, coś jak nasz „Newsweek” czy „Polityka”. Eksponowany jest w każdym sklepie z prasą. Redaktor naczelny zarzeka się, że z misją walczy o losy kraju. Gra na nosie politykom, którzy chcieliby działać wbrew interesowi kraju. Wietrzy spiski i układy. Jak przekonuje – jego teksty mają realny wpływ na to, jakie decyzje podejmują władze kraju. W ostatnim czasie walczy w sprawie ropy, której złoża wykryto w Senegalu. Wypytuje mnie o polski przemysł paliwowy. Pyta, czy Polska mogłaby pomóc, a przy okazji zarobić. Każdą pomoc wezmą z pocałowaniem, ręki byle tylko był to „uczciwy układ”.
– Zobaczysz, że gdy przyjedziesz tu za dziesięć lat, będziesz czuł się jak w Dubaju. Szykuje nam się drugi Katar. Albo lepiej! Nie pozwolimy jednak, by znów ktoś przyszedł, zabrał nasze złoża jak swoje i nic nam nie pozostawił. Wszyscy w Senegalu wiedzą, że te czasy się skończyły. Zasłużyliśmy sprawiedliwe traktowanie.
– Jaki układ jest twoim zdaniem uczciwy?
– Jeśli Francuzi sfinansują wydobycie ropy, niech 10% zysków idzie dla nas, reszta dla nich. Z takiego rozwiązania byłbym zadowolony.
Pape Amadou Fall walczy o to, by jego kraj dostał chociaż 10% ze złóż, które posiada. Dziennikarz najbardziej opiniotwórczej gazety w kraju po rozmowie w redakcji zaprasza do siebie do domu na obiad. Zamawia taksówkę, lecz trzaska drzwiami, bo kierowca nie przystał na jego ofertę 1300 CFA (9 złotych) twardo stojąc przy 1500 CFA (10 złotych). Jedziemy następną. Fall cały w skowronkach, bo udało się trafić kurs za 1200 CFA. Na drewnianej pryczy w korytarzu mieszkania Falla śpi młoda dziewczyna. To córka. Leży na korytarzu, bo w pokojach nie ma już miejsca.
Oglądamy wspólnie mecz Realu Madryt. Kolejna z córek przynosi na wielkiej misie ryż z kawałkami ryby i warzywami. Jemy w trójkę z jednego talerza. Fall umamłaną łyżką podsuwa mi lepsze kawałki ryby, z czego cieszę się jak cholera. Talerz jest wielki. Po zjedzeniu dwóch trzecich stwierdzam, że nie dam rady. Gospodarz kończy tuż po mnie. Czekał na mój sygnał. Nie wypadało mu zasugerować, bym przestał.
– Dobrze, że już skończyłeś. Co by zjadły nasze kobiety? – śmieje się i woła córkę, która zanosi resztkę jedzenia matce i dwóm siostrom.
***
Mecz Senegalczyków z Francuzami z 2002 roku uchodzi za jedną z piękniejszych bitew Dawida z Goliatem w historii mundiali i piłki nożnej w ogóle. Debiutant na mistrzostwach świata kontra obrońca tytułu i świeżo upieczony mistrz Europy. Drużyna, której większość piłkarzy grała w podrzędnych klubach Ligue 1, kontra gwiazdy światowej piłki, które Ligue 1 już dawno przerosły. Piłkarze, którzy nie załapali się do reprezentacji Francji kontra reprezentacja Francji. Wreszcie – kraj, który przez wieki był totalnie wykorzystywany przez Francuzów i po dziś dzień jest pod jej dużymi wpływami.
A jednak to on wygrał tę konfrontację.
Czy to wystarczająca osłoda po długich latach okropnego kolonializmu? Wydaje się, że w piłce nożnej nie padają takie wyniki, by można było zrewanżować się na boisku. By odegrać się na kolonizatorach, musiałaby paść pewnie siedmiocyfrówka.
***
Od czasów niewolniczych w infrastrukturze wyspy nie zmieniło się prawie nic. W centralnym miejscu na wzniesieniu znajduje się działo, którym można było ostrzelać wszystko w promieniu kilkunastu kilometrów. Gdy ktoś w ramach akcji humanitarnej chciałby siłą odbić niewolników, zostałby szybko spacyfikowany. Działo sięga swoim zasięgiem nawet Dakaru. Kiedyś został z niego zestrzelony brytyjski okręt. Jego wrak wciąż pałęta się na dnie oceanu, a łódka płynąca na wyspę musi z jego powodu zatoczyć koło. Gdy Francuzi uciekali z wyspy, celowo zniszczyli lufy, by samemu nie zostać zestrzelonym ze swojego działa.
Dom Tali jest niewidoczny z powierzchni ziemi. To piwnica, do której schodzisz po schodach. Do pokoju Tali nie dociera światło słoneczne. Do lochów niewolników też nie dochodziło.
– W porze deszczowej więźniowie leżeli po kilka godzin w wodzie brudni i zmarznięci, a po ich pokojach pływały resztki jedzenia i fekalia. Niektórzy prosili „kolegów z celi”, by pomogli im się utopić.
– Wszystkie miejsca z dawnych czasów zostały tak zagospodarowane?
– Oczywiście. Zobacz, tutaj mieszka mój najlepszy kumpel. W jego murach zginęły z głodu setki, jeśli nie tysiące osób. Namalował na dachu symbole przypominające wszystkim, że wojna to zło. My jako naród jesteśmy bardzo pokojowi. Nie ma w nas krzty agresji do drugiego człowieka.
– A jednak…
– Tak, wiem o czym chcesz powiedzieć i bardzo się tego wstydzę. Jak wiesz nie jesteśmy bogatym narodem i nigdy tacy nie byliśmy. Gdy po senegalskich wioskach poszła fama, że Europejczycy płacą za niewolników, wielu z naszych przodków zwęszyło okazję do szybkiego zarobku. Robili zasadzki na członków wrogiego plemienia i sprzedawali ich Europejczykom. W skrajnych przypadkach zasadzali się na swoich sąsiadów. Gdy rodzina miała problemy finansowe, siadała przy wspólnej misce i podejmowała decyzję, kto dobrowolnie podda się do końca życia niewolniczej pracy. Tylko po to, by rodzina uzyskała jednorazowo jakąś śmieszną zapłatę. Nie mieści mi się to w głowie.
Męska cela
Goree to miejsce, z którego kipi historia. Historia, którą każdy zna, ale którą nikt już nie żyje. Około 26 milionów Afrykańczyków trafiło tam w oczekiwaniu na transport do Ameryki bądź Europy. Znaczna część, bo około 6 milionów z nich, straciła życie na wyspie lub w wycieńczającej drodze do niewolniczej pracy. Wyspa, która dziś jest w stanie pomieścić 1000 osób, ma na swoim koncie trzy razy więcej ofiar, niż polski naród podczas II wojny światowej. Każda z nich trafiła tam na chwilę, oczekując na transport.
Po przybyciu na miejsce niewolnik zaczynał od sprawdzenia wagi. To właśnie w tym momencie kształtowały się jego dalsze losy.
Jeśli miał ponad 60 kilogramów, trafiał do celi i oczekiwał na transport.
Jeśli miał poniżej 60 kilogramów, trafiał do celi i przez trzy miesiące musiał osiągnąć wymaganą wagę.
Waga była potrzebna. Niewolnik opuszczający Goree nie może być byle jakim niewolnikiem. Musiał mieć siłę do katorżniczej pracy po czternaście godzin dziennie. Nikt nie zapłaci porywaczom za chuderlaka, który zmęczy się po kilku machnięciach łopatą.
Cela dla dzieci
Niewolnicy mający przybrać na wadze umieszczani byli w osobnej celi. Karmieni byli głównie olejem. Niewolnik robił wszystko, by tylko nie przybrać na wadze. Jeśli przez trzy miesiące nie dałby rady osiągnąć 60 kilogramów, zamiast katorżniczej pracy w kamieniołomach czy na polu w dalekich krajach, zostałby służbą na miejscu. Niewolnicy robili więc co mogli, by tylko nie przytyć. Doprowadzali swoją psychikę do ruiny. Mieli podstawioną miskę z jedzeniem, lecz nie sięgali po nią przez kilka dni.
A co zjedli, to zwymiotowali.
Czego nie zwymiotowali, wydalali. Pod siebie.
Cela miała 2,6 metra na 2,6 metra. W jednej celi żyło dwudziestu niewolników, leżąc jeden na drugim. Do toalety mogli wyjść tylko raz dziennie.
Jeśli zatem niewolnik decydował się zwymiotować wszystko, co zjadł, wszyscy jego współwięźniowie musieli się taplać w jego wymiocinach, których nikt nie sprzątał. Zdesperowani nieludzko małymi racjami żywienia traktowali to jako dodatkowy posiłek. Oprócz niego – mowa o tych, którzy nie byli na masie – raz dziennie dostawali na cały pokój jedną miskę jedzenia. Czas spędzony w domu niewolników miał być traumatycznym przeżyciem, który zostaje w głowie do końca życia. Miał wyrabiać w niewolniku przekonanie: niby zapieprzam w kamieniołomie po czternaście godzin, ale to i tak o niebo lepsze niż to, co kiedyś.
Nieco więcej przestrzeni miały kobiety, ale im – a w zasadzie ich panom – przestrzeń niewątpliwie była potrzebna. Mieszkający na górze właściciel obozu niewolników mógł zejść do pokoju kobiet, kiedy tylko żywnie miał na to ochotę i robił z nimi co tylko chciał. Każda z więzionych kobiet oczywiście na to patrzyła.
Każda tylko modliła się, by dziś wykorzystał właśnie ją.
Każda z nich miała nadzieję, że zajdzie w ciążę. Ciąża oznaczała w obozie wieczną wolność, o ile tak można nazwać dozgonne spełnianie zachcianek człowieka, który chwilę temu chciał cię wywieźć siłą do kamieniołomu. Tylko ciąża mogła anulować rezerwację biletu w jedną stronę.
Drzwi bez powrotu
Po maksymalnie trzech miesiącach więzienia, niewolnicy wypływali w świat przechodząc przez „Drzwi bez powrotu”. Kto przeszedł przez tę bramę, już nigdy nie powrócił do Afryki i normalnego życia. Pracował do swoich ostatnich w sposób niewolniczy, a gdy już nie miał siły, po prostu zdychał. Przejście przez drzwi oznaczało nie tylko odarcie z godności, ale i z imienia. Pape, Diafra czy Babacar przechodząc przez drzwi dostawali na plecy pieczęć z nowym imieniem numerem seryjnym.
Brian numer 154
*pieczęć*
Brian numer 155
*pieczęć*
Brian numer 156…
Ponumerowanie Babacarów miało ułatwić nowym „pracodawcom” spamiętanie nowych pracowników. Godność niewolnika nie miała żadnego znaczenia przy komforcie pracodawcy.
Drzwi bez powrotu zawsze pozostawały bez zamknięcia.
Ucieczka? Oczywiście, bez problemu można było uciec.
Ale jak daleko dopłyniesz z kulą u nogi?