Minął rok odkąd szejk Al-Thani, właściciel Malagi, pojawił się po raz ostatni na jej meczu. I wiecie co? Wyjątkowo mu się nawet nie dziwimy, bo kto chciałby oglądać taką bidę z nędzą w wykonaniu własnego zespołu? My musieliśmy służbowo, ale gdybyśmy mieli wybór, znacznie ciekawsze okazałoby się pewnie obserwowanie schnącej farby lub cyrkulacji powietrza.
Jesteśmy pewni, że Andaluzyjczycy pożegnają się z Primera Division po tym sezonie. 17 oczek po 32 kolejkach? Pozwolimy sobie sparafrazować – to jest dramat. A o jego skali niech świadczy fakt, iż równie słaba przed rokiem była Osasuna, odstająca diametralnie od ogólnego poziomu najwyższej ligi hiszpańskiej. Dlatego też w ogóle nie dziwimy się, iż ten mecz wyglądał tak jak wyglądał – czyli niczym dobra wieczorna kołysanka.
Mieliśmy nadzieję, że chociaż Królewscy sobie trochę postrzelają, ale rozgrywali to spotkanie w iście spacerowym tempie. To naturalne z dwóch powodów – bo liga jest już zamknięta, a nie ma się też co za bardzo forsować, skoro największe siły zostały zorientowane na Ligę Mistrzów. Stąd też decyzja Zinedine’a Zidane’a, by na La Rosaleda w ogóle nie zabierać Cristiano Ronaldo. To kontynuacja planu, wprowadzonego jakiś czas temu przez Francuza za aprobatą Portugalczyka. Ten jest świadomy, iż biologii nie oszuka, a dzięki braku konieczności udawania się na mecze wyjazdowe znacznie oszczędza siły na ważniejsze potyczki. Mądre, szanujemy to.
Może jego obecność jakoś napędziłaby kolegów i byłoby trochę ciekawiej? Niestety ani Asensio, ani Lucas, ani Benzema nie zaproponowali nam niczego, dzięki czemu moglibyśmy jakoś wspominać ich dzisiejsze występy. Pojechali, zagrali, za chwilę o tej wycieczce do Andaluzji zapomną.
Gdyby z tak nastawionymi Los Blancos przyszło mierzyć się jakiejkolwiek innej ekipie z Primera Division, pewnie Real zostałby ugryziony dwu-, lub nawet trzykrotnie, ale gospodarzom nawet nie chciało się podnosić rękawicy. Trener Jose Gonzalez może sobie gadać o matematycznych szansach na utrzymanie, ale w tej ekipie już nikt w to nie wierzy, nawet sami zawodnicy. Tylko raz bowiem zagrozili bramce strzeżonej przez Keylora Navasa i to dzięki temu, iż sami zawodnicy Zizou im tę sytuację sprezentowali. Kostarykanin wznowił grę, podając do rozkojarzonego Casemiro. Zza jego pleców wyskoczył Manuel Iturra, zabrał mu futbolówkę, ale chwilę później przegrał pojedynek z golkiperem Realu. No i to właściwie tyle z ciekawszych ofensywnych poczynań Los Boquerones niemal przez całe 90 minut.
Jedyne emocje w tym meczu zapewnił nam nie kto inny jak Isco, który w ostatnich tygodniach zyskał sporo w oczach Zinedine’a Zidane’a. Gdyby nie on, już na pewno smacznie chrapalibyśmy przez większą część spotkania. Po raz pierwszy ocucił nas jednak mniej więcej po dwóch kwadransach, kiedy podszedł do rzutu wolnego i pięknym, wymierzonym technicznym strzałem pokonał Jimeneza. W 63. minucie natomiast pokazał swój altruizm, bo w sumie znajdował się w dobrej pozycji by po podaniu od Benzemy oddać kolejne zabójcze uderzenie, ale zamiast tego wyłożył jeszcze patelnię do Casemiro i to on podwyższył wynik na 2:0.
O randze tego meczu niech też świadczy fakt, iż szkoleniowiec Realu w drugiej połowie posłał do boju nawet Daniego Ceballosa oraz Borję Mayorala, o których obecności zdawał się już kompletnie zapomnieć. Ci jednak nie pokazali nic wielkiego, ale w sumie czy powinniśmy od nich oczekiwać jakichś fajerwerków w spotkaniu o scenariuszu nudnym niczym „Śmierć w Wenecji”? Młodzi piłkarze po prostu dostosowali się poziomem do grających dziś w trybie ekonomicznym kolegów. W samej końcówce zaś przysnął inny „świeżak” z Realu, Jesus Vallejo, który przepuścił piłkę do Diego Rolana, a ten w ostatnich sekundach wpakował jeszcze piłkę do siatki, zdobywając honorowego gola. Urugwajczyk zresztą był dziś jednym z niewielu, który ów honor w ogóle zachował, bo w odróżnieniu od wielu kolegów rzeczywiście pokazywał, iż jakkolwiek mu zależy. No ale dla Malagi na walkę jest już zdecydowanie za późno.
Malaga 1:2 Real Madryt (0:1)
0:1 Isco 29′
0:2 Casemiro 63′
1:2 Rolan 90+3′