Piątkowa prasa nigdy nie jest słaba i tym razem nie mamy wyjątku. Dominują tematy ligowe, w tym ciąg dalszy konfliktu w Arce Gdynia między kibicami a prezesem Wojciechem Pertkiewiczem i właścicielem Dominikiem Midakiem. Ten drugi oraz doradzający klubowi Piotr Włodarczyk zajmują ważne stanowiska w firmie, która jako podstawowy profil działalności ma kategorię oznaczającą też zakłady bukmacherskie. Wywołało to w ostatnim czasie spore poruszenie w internecie. – To ogólna kategoria PKD, w której mieszczą się też zakłady wyścigów konnych. Ktoś zobaczył w KRS „zakłady bukmacherskie” i robi się wielką aferę. Ta spółka nie ma i nie będzie miała nic wspólnego z zakładami bukmacherskimi – ucina spekulacje Midak.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Zaczyna się tekstem przed losowaniem par półfinałowych Ligi Mistrzów. Nas najbardziej interesuje, kogo dostanie Bayern, bo Robert Lewandowski nie ukrywa, że teraz głównym celem na ten sezon jest już LM.
(…) Pierwszy raz od ośmiu lat zdarzyło się, że w półfinale są drużyny z czterech różnych krajów. W sezonie 2009/10 do tego etapu doszły Bayern, Olympique Lyon, Inter Mediolan oraz Barcelona, a Puchar Europy zdobył Inter. Od tamtej pory do półfinału zawsze dochodziły dwie drużyny z Hiszpanii (a wśród nich zawsze obecny był najlepszy w ostatnich latach w Europie Real), raz duet przedstawicieli mieli Niemcy. Niewiele brakowało, a w tym roku Hiszpanów w półfinale by nie było, co stanowiłoby nie lada sensację. Królewscy wybronili się jednak dzięki bramce Cristiano Ronaldo z karnego w doliczonym czasie rewanżu z Juventusem i zachowują szansę na trzeci triumf z rzędu.
Istnieje możliwość, że w finale zmierzą się drużyny dwóch Polaków. Na placu boju zostali Robert Lewandowski z Bayernu oraz Łukasz Skorupski z Romy, ale ten drugi jest rezerwowym bramkarzem i w tej edycji Champions League nie pojawił się jeszcze na boisku. Niepodważalne miejsce między słupkami wicemistrza Włoch ma Brazylijczyk Alisson i o ile nie stanie się nic nieprzewidzianego, nie odda go reprezentantowi Polski.
Do tematu ćwierćfinałów Ligi Mistrzów w swoim felietonie wraca jeszcze Michał Pol.
Nie wiem czy znacie określenie „dżampnąć szarka”? Pierwszy raz zetknąłem się z tym zjawiskiem bodaj w „Pięknych Dwudziestoletnich” Marka Hłaski, który przytaczał historię autora powieści w odcinkach w gazecie. Pewnego dnia poprosił naczelnego o podwyżkę, ale jej nie dostał, więc rzucił robotę. Szef wyznacza kolejnych autorów do kontynuacji powieści, ale ci rozkładają ręce. – Nic się nie da zrobić – mówią, bo w ostatnim odcinku bohater wyskoczył z samolotu bez spadochronu, wokół lata eskadra odrzutowców i strzela do niego, a na dole czekają już trzy rekiny z otwartymi paszczami…
Dzwonią z drukarni, więc zdesperowany szef woła zwolnionego i daje mu podwyżkę. Następnego dnia ciąg dalszy opowieści zaczyna się od słów: „Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku…”.
Ale jako idiom „to jump a shark” funkcjonuje od 1977 roku, kiedy producenci tracącego na popularności serialu „Happy Days”, wyemitowali odcinek, w którym jeden z bohaterów, niejaki Fonzie skacze na nartach wodnych nad krwiożerczym rekinem. W dodatku, dla zwiększenia napięcia, odcinek kończy się cliffhangerem, gdy Fronzie leci w powietrzu. Cały tydzień zagryzamy paluchy, denerwując się czy bezpiecznie doleci. Dopiero w kolejnym dowiadujemy się czy żyje i jak to się skończyło. Dziś „przeskoczenie rekina” oznacza sytuację kiedy producenci jakiegoś serialu próbując rozpaczliwie odzyskać zainteresowanie widzów, desperacko wprowadzają niemożliwy zwrot akcji.
Po tym, co wydarzyło się w ćwierćfinałach Ligi Mistrzów, mam wrażenie, że piłka nożna postanowiła nam zafundować właśnie „dżampnięcie szarka”. Bo przecież to wszystko (nie licząc meczu Bayernu z Sevillą) miało prawo zrodzić się wyłącznie w chorej wyobraźni! Na takie rozstrzygnięcia nie wpadłby żaden rozsądny scenarzysta filmowy, tylko wariat, od którego nigdy nie wzięto niczego do produkcji.
Potem zaczyna się “Ligowy weekend”. Maciej Henszel przedstawia historię coraz lepiej radzącego sobie w Lechu Tymoteusza Klupsia. W ciągu roku przeszedł drogę od groźnej choroby do podpisania kontraktu i debiutu w ukochanym “Kolejorzu”.
Obok mniejszy tekst. W symulacji przeprowadzonej przez “PS” mistrzem Polski zostaje Lech.
(…) Kolejorz uzyskując w rundzie finałowej takie same wyniki z rywalami, których teraz ma w górnej ósemce, mistrzostwo Polski zdobyłby z wyraźną, pięciopunktową przewagą. Ale powtarzając dotychczasowe rezultaty najpierw błyszczałaby znowu Jagiellonia, która wygrałaby cztery pierwsze mecze i po 34. kolejce miałaby cztery punkty przewagi nad poznaniakami. Tylko że w trzech ostatnich terminach zespół Nenada Bjelicy ma rywali, których w sezonie zasadniczym pokonał, a Jaga przeciwnie – ze swoimi przeciwnikami zaplanowanymi na finisz rozgrywek przegrywała, czyli całkiem podobnie jak w ostatnich tygodniach.
Trochę więcej o sobie opowiada pomocnik Legii, Domagoj Antolić. Na razie zapamiętaliśmy go przede wszystkim z czerwonej kartki z Jagiellonią. Chorwatowi podoba się system, w którym gra Ekstraklasa.
(…) Ekstraklasa jest bardziej wymagająca od ligi chorwackiej. Bardziej agresywna, tempo jest wyższe. W Chorwacji gra się wolniej, ale bardziej technicznie, tutaj jest sporo pojedynków, gra się bardziej kontaktowo, siłowo. Za nami dziewięć wiosennych meczów. Na razie brakowało stabilizacji, mieliśmy wzloty i upadki, nierówna forma wynikała z tego, że zimą doszło wielu nowych zawodników z różnych zakątków Europy. Musieliśmy się poznać, przystosować do gry w polskiej lidze, potrzebowaliśmy czasu na zgranie.
Wiem, że w Legii tego czasu nie ma, oczekiwania i ambicje są wielkie – znam to z Dinama, które też musi wygrać każdy mecz. Z Górnikiem i Pogonią pokazaliśmy że jesteśmy dobrym zespołem i będziemy walczyć w każdym spotkaniu.
Podoba mi się system z siedmioma dodatkowymi kolejkami. Kibiców czeka sporo emocji. Przed nami m.in. wyjazdowe mecze w Poznaniu oraz Białymstoku – wbrew pozorom, to może sprzyjać Legii. Kibice zmuszą gospodarzy do ataku, dzięki temu my dostaniemy więcej miejsca. Pamiętamy, że Lech oraz Jagiellonia mają wielu dobrych i groźnych zawodników.
Zagłębie Lubin zrobiło świetny interes na Macieju Dąbrowskim. Półtora roku temu sprzedało go Legii za 1,5 mln zł, a tej zimy wrócił tam za darmo.
(…) Mniej lub bardziej konkretnie pytały o niego Lechia Gdańsk, Pogoń Szczecin, Wisła Kraków. Śląsk, który gorączkowo szukał stopera, proponował wypożyczenie w zamian za pokrycie połowy kosztów legijnego wynagrodzenia 30-letniego defensora. Stało się bowiem jasne, że u mistrzów Polski Dąbrowski może mieć problemy nawet z dostaniem się do meczowej osiemnastki. Co na to Zagłębie? Klub z zimną krwią wyczekał aż do pierwszych dni marca. W Lubinie na bieżąco monitorowali sytuację dobrze znanego im piłkarza. Doskonale wiedzieli, że nie ma sensu wykładać na stół dużych pieniędzy, bo Dąbrowski prawdopodobnie i tak zaraz rozwiąże umowę z Legią za porozumieniem stron i w związku z tym będzie można go zatrudnić nawet po zamknięciu okna transferowego.
Damian Kądzior jako piłkarz Górnika Zabrze wraca do rodzinnego Białegostoku.
(…) Pyta pan o kartkę lodówki z moimi postanowieniami? Nadal wisi. Jeździ ze mną w każde miejsce w którym grałem. Najważniejszy cel zapisany na niej, niezmiennie ten sam: „Zagrać w reprezentacji Polski”. W minionych miesiącach, dostałem trzy powołania do kadry, lecz niedawno, gdy chyba miałem największą szansę wystąpić w meczach towarzyskich, przyplątała się kontuzja i debiut diabli wzięli. Szczęście w nieszczęściu, że uraz, na krótko wykluczył mnie z gry, bo w meczu Pucharu Polski przeciwko Legii, mogłem pokazać się rodzinie. Familia przyjechała odwiedzić mnie w Zabrzu.
Na Śląsku odnalazłem się i czuję, identycznie, jak w drużynie – bardzo dobrze. „Uważaj! Ślązak, to specyficzny typ” – przestrzegano mnie. Zaś „urodą” tutejszych miast, wręcz straszono. Jedno i drugie – bzdura. W tak scementowanej szatni jeszcze nie byłem. Sam fakt, że mam przynajmniej trzy ksywki, świadczy, że z akceptacją przez kolegów nie było kłopotu. „Kendi”, tak wołają na mnie kumple z drużyny, „Kondżi” – tak zwraca się do mnie trener Brosz. „Kendyś”, a byłem nim przez lata, został w Białymstoku. Śmieję się, że tam jest to znak zastrzeżony.
Tylko „Gienkowi”,…znaczy Tomkowi Losce, naszemu bramkarzowi do dziś ciężko zaakceptować śledzikowanie, choć mam wrażenie, że z każdym dniem pobytu na Śląsku mój podlaski zaśpiew jest coraz mniejszy. Nie mam z tym problemu, bo sam lubię uśmiechnąć się pod nosem, słysząc, jak „Gienek” rozmawia z Adamem Wolniewiczem, czy Michałem Kojem. Wtedy słyszę te „ciulanie”, „cug”,, „kaj jedziesz?”, „anzug”. To ostatnie słówko to garnitur, jeśli ktoś jest ciekaw…
Bramkarz Wisły Kraków, Julian Cuesta mało rzuca się w oczy, ale jest skuteczny w swoich interwencjach. Nie stawia w nich na efektowność.
Gdyby po jednej stronie bramkarskiej skali umieścić Łukasza Fabiańskiego, a po drugiej Olivera Kahna, Julian Cuesta z Wisły Kraków byłby, jeśli chodzi o charakter i styl gry, blisko reprezentanta Polski. Gdzieś w ich towarzystwie byłby też Edwin Van Der Sar. Hiszpan z Białej Gwiazdy oczywiście ustępuje im umiejętnościami, ale raczej by się z nimi dogadał. Nie należy do bramkarzy błyszczących refleksem i świetnymi paradami. Nie wygrywa konkursów na interwencję kolejki. Często nawet nie zapada w pamięć. A jednak trenerzy chwalą go za grę na przedpolu i aktualnie wyżej stawiają jego walory, niż Michała Buchalika, który rozgrywa bardzo dobry sezon. Cuesta nie ukrywa, że jest zaprzeczeniem stereotypu bramkarza jako głośnego samca alfa, kipiącego testosteronem i rozstawiającego po kątach całą obronę.
– Jestem bardziej wycofanym typem osoby. Na treningach zwykle bywam cichy i spokojny. W trakcie meczów trochę się to zmienia. Wtedy lubię mówić do kolegów i podpowiadać im – przyznaje. Te cechy charakteru widać też w sposobie bronienia. Cuesta, zamiast frunąć od jednego słupka do drugiego, woli się przesunąć i złapać piłkę.
Mariusz Lewandowski zrealizował cel minimum, maturę w Zagłębiu Lubin zdał wchodząc do ósemki, ale teraz pora na studia – pisze Antoni Bugajski.
(…) Prowadzony przez Lewandowskiego zespół z 13 ligowych spotkań przegrał tylko dwa. W tym okresie równie rzadko z boiska schodziły pokonane jedynie drużyny Lecha Poznań i Wisły Płock. Problemem Miedziowych były jednak zbyt częste remisy (siedem). Tu jest dużo do poprawy, choć trzeba pamiętać, że zimą zostały wyrwane dwa zęby trzonowe – za granicę wyjechali Jarosław Jach i Jakub Świerczok. Trener Lewandowski poszukał nowych opcji w ataku, trafnie stawiając na Jakuba Mareša, ale jego równie cennym wynalazkiem jest wyciągnięty z rezerw Dominik Hładun. Drużynie wciąż brakuje wyrazistego stylu, ale to już praca zaplanowana do wykonania na kolejne miesiące.
Dwie strony poświęcono kolejnym derbom Trójmiasta. W Arce Gdynia trwa spór między kibicami a prezesem Wojciechem Pertkiewiczem i właścicielem Dominikiem Midakiem. Pisaliśmy już o tym, ale warto wrócić do sprawy, bo doszedł wątek z pewną firmą, w której ważne stanowiska zajmują Midak i Piotr Włodarczyk, od dawna będący blisko Arki.
(…) Kibice oczekują poprawy jakości funkcjonowania klubu. Jeśli relacje między zwaśnionymi stronami nie poprawią się, może dojść do bojkotu domowych spotkań Arki. Jakby tego było mało, w czwartek dotarliśmy do informacji, że pan Midak ma udziały w spółce GL Investments. Jeden z podpunktów działalności firmy mówi o grach losowych i zakładach wzajemnych. – To ogólna kategoria PKD, w której mieszczą się też zakłady wyścigów konnych. Ktoś zobaczył w KRS „zakłady bukmacherskie” i robi się wielką aferę. Ta spółka nie ma i nie będzie miała nic wspólnego z zakładami bukmacherskimi – ucina spekulacje Midak.
Co więcej, prezesem GL Investments jest Piotr Włodarczyk, doradca Midaka w Arce, który w przyszłości może zostać nowym dyrektorem sportowym gdynian. – Rzeczywiście, Piotr Włodarczyk doradza mi piłkarsko przy Arce. Mocno udziela się w klubie. A jest w spółce dlatego, że stworzyliśmy ją w oparciu o bliskie sobie osoby. Można powiedzieć, że to rodzinna firma. Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że mój przyjaciel jest jej prezesem? – pyta właściciel Arki.
Lukas Haraslin przez kontuzję być może stracił szanse na transfer latem, ale teraz Słowak z Lechii Gdańsk patrzy bardziej krótkoterminowo.
(…) Moment pańskiej kontuzji był podwójnie pechowy. Raz, że był pan w formie, dwa – pojawiały się oferty transferu.
Uważam, że coś złego jest początkiem dobrego. Fakt, kontuzja zahamowała mnie, ale przede mną nowe wyzwania. Trudno będzie wrócić do formy, jaką prezentowałem przed kontuzją, ale taki stawiam sobie cel na najbliższe tygodnie. W mojej sytuacji forma może przyjść dziś, jutro, za tydzień albo dopiero w następnym sezonie. Wchodzę powoli na pełne obroty w lidze, jestem w rytmie meczowym.
Miał pan trafić do Romy. Po tym, co pokazali rzymianie w rewanżu z Barceloną, czuje pan niesprawiedliwość losu?
Z Romą rzeczywiście było coś na rzeczy. Do menedżera wpłynęło zapytanie. Są ludzie, którzy o tym wiedzą, o szczegółach oferty nie będę mówił. Jestem młody, mam czas na transfer. Muszę pokazać się z dobrej strony, żeby zrobić krok do przodu.
A ten krok do transfer do ulubionej Serie A?
Mówiąc następny krok, mam na myśli dobre występy w Lechii. Trzeba wycisnąć z szansy jak najwięcej.
Wydawało się, że Milan Dimun będzie kolejnym zagranicznym niewypałem Cracovii. Ostatnio gra jednak bardzo dużo.
Chociaż Milanowi Dimunowi już wkrótce stukną dwa lata spędzone w Polsce, do dziś jest najbardziej anonimowym graczem podstawowej jedenastki z Krakowa. Latem 2016 roku Pasy ściągnęły go jako nastolatka z zaplecza słowackiej ekstraklasy. Miał być inwestycją w przyszłość, ale długo nie zapowiadało się, by Cracovia miała mieć z niego pożytek. W debiutanckim sezonie zmieścił się do wyjściowego składu tylko dwa razy. Przez większość czasu miał problem z dostaniem się nawet na ławkę zespołu, który ledwo utrzymał się w lidze.
Kiedy przyszedł trener Michał Probierz, wcale nie było wiele lepiej. Dimun jesienią zagrał od pierwszej minuty cztery razy, ale zwykle jego obecność wynikała z kataklizmów kadrowych. W normalnych warunkach był bardzo daleko w kolejce do gry na środku pomocy. Za Miroslavem Čovilo, Damianem Dąbrowskim, Szymonem Drewniakiem i Adamem Deją. Sam piłkarz zdawał sobie z tego sprawę i trzykrotnie przychodził do trenera z prośbą o zgodę na powrót na Słowację.
Środkowi pomocnicy Śląska Wrocław są wśród najgorszych w Europie jeśli chodzi o skuteczność.
Renova Džepčište, Hapoel Ra’ananna, Železiarne Podbrezova, Floriana FC– co łączy te kompletnie nieznane kluby ze Śląskiem? Wspólnie tworzą „ekskluzywne” grono europejskich zespołów, których środkowi pomocnicy jeszcze nie strzelili gola. Bo wrocławianie, daremnie wypatrujący od początku sezonu bramki w oficjalnym meczu zdobytej przez Kamila Vacka, Sito Rierę czy Michała Chrapka, są ewenementem nie na skalę ekstraklasy, a kontynentu.
W Piaście Gliwice nie mają innych zdrowych lewych obrońców, więc musi grać nowy Duńczyk. W ostatniej kolejce wypadł Marcin Pietrowski.
W tym czasie na jego pozycji ma występować Mikkel Kirkeskov, który zastąpił już Pietrowskiego w meczu z Termalicą. Duńczyk wypadł przeciętnie, w obronie większych błędów nie popełnił, ale oczekuje się od niego także rajdów skrzydłami, bo takie demonstrował w lidze norweskiej. Dla pozyskanego w lutym piłkarza był to debiut w ekstraklasie. Dlaczego tak długo czekał na premierowe spotkanie w lidze? Dwa dni po podpisaniu kontraktu doznał kontuzji mięśnia dwugłowego, a później nadrabiał stracony czas.
Iza Koprowiak do swojej chwili wzięła tym razem Semira Stilicia z Wisły Płock. Bośniak przyznaje, że dawniej jego wybory transferowe w dużej mierze zależały od pieniędzy – tak jak odejście do Karpat Lwów w 2012 roku.
(…) – Wtedy nie mogłem powiedzieć, że pieniądze mnie nie interesują. Sport to biznes. Nie lubię tych pytań, czemu poszedłem na Ukrainę, a w 2012 roku padało ich bardzo dużo. Zaczęło mnie to męczyć. Miałem się tłumaczyć, dlaczego wybrałem Karpaty, a nie na przykład Holandię? Przecież to proste: to była najlepsza oferta finansowo. Miałem 24 lata, to było dla mnie ważne. Teraz jest inaczej. Gram za granicą od dziesięciu lat. Nie muszę kierować się już pieniędzmi, to już nie jest tak ważne. Teraz chcę czuć, że ludzie mnie szanują, chcę po prostu być szczęśliwy. Patrzę na wszystkie aspekty.
SUPER EXPRESS
Nie będziemy się mścić za lalkę – mówi przed kolejnym meczem z Lechią trener Arki, Leszek Ojrzyński.
“Super Express”: – Odpłacicie Lechii za skopanie przez Sławczewa i Peszko lalki w barwach Arki?
Leszek Ojrzyński: – Na szczęście nie kopali ludzi. Bardziej niż zdenerwowani ich zachowaniem, jesteśmy zniesmaczeni. Wydawało się, że to dorośli, poważni ludzie, pewnie zostaną za to ukarani przez Komisję Ligi. My nie zamierzamy się mścić. Wyjdziemy na boisko, żeby wygrać, a nie po to, aby szukać rewanżu za głupie zachowania dwóch piłkarzy.
Według czytelników “SE” Kazimierz Deyna strzelił najpiękniejszego gola w historii reprezentacji Polski.
Bramka Kazimierza Deyny w meczu z Włochami została uznana za najpiękniejszy polski gol w historii mistrzostw świata. Aż 41 proc. głosujących w sondzie “Super Expressu” uznało, że to trafienie nie ma sobie równych.
Drugie miejsce zajął Andrzej Szarmach, a podium uzupełnił Zbigniew Boniek. – Zgadzam się, pierwsze miejsce dla Deyny, bo to był niesamowity strzał – komentuje nam Jan Tomaszewski. – Przecież ta piłka, wydawało się, przeleci obok bramki, a jednak się “wkręciła” przy słupku. O Kaziu Deynie mogę powiedzieć jedno: to był geniusz z fenomenalną stopą, która była osadzona na niesamowitych zawiasach. On potrafił tę stopę w ostatniej chwili tak skręcić, że ośmieszał bramkarzy. To on pierwszy do perfekcji doprowadził rzuty wolne, Gadocha, Platini zrobili to później.
RZECZPOSPOLITA
Nic ciekawego.
GAZETA WYBORCZA
Walczący o wyjazd na mundial z reprezentacją Maroka Munir El Haddadi może sprawić, że FIFA poluzuje przepisy dotyczące zmiany reprezentacji.
(…) Światowa federacja prośbę 23-letniego napastnika odrzuciła. Argumentowała, że według przepisów zawodnik, który zagrał w seniorskiej reprezentacji mecz o stawkę, pod żadnym pozorem nie może już wystąpić w innej kadrze. A Munir ma w życiorysie występ w reprezentacji Hiszpanii. Był to występ dość przypadkowy.
Latem 2014 r. 19-letni wówczas piłkarz przebijał się do pierwszego zespołu Barcelony. W inaugurującej sezon kolejce strzelił gola, zasłużył na pierwsze powołanie do hiszpańskiej młodzieżówki. Jego ojciec urodził się co prawda w Maroku, przypłynął do Europy na łodzi rybackiej jako nastolatek. Junior o reprezentowaniu kraju przodków wówczas nie myślał. Nie miał zresztą czasu, wszystko działo się bardzo szybko. Kiedy Munir dojechał na zgrupowanie młodzieżówki, okazało się, że jest potrzebny pierwszej reprezentacji. Kontuzja wyeliminowała bowiem z wrześniowych meczów Diego Costę. Dodatkowo selekcjoner Vicente del Bosque po klęsce na mundialu w Brazylii szukał nowych zawodników, którzy zastąpiliby starzejących się mistrzów świata i Europy z 2010 i 2012 r. Kilka dni później, w 77. minucie meczu eliminacji Euro 2016 z Macedonią, Munir zmienił Koke.
Fot. newspix.pl