– Gdybym mógł, skasowałbym internet – to krótkie zdanie chyba najlepiej określa jego podejście do życia. Życia bez mediów społecznościowych, bez przecieków o życiu rodzinnym, bez lansu à la Lewis Hamilton. Jedyny lans, którego dopuszcza się 4-krotny mistrz świata Formuły 1, to ten na torze wyścigowym. Ale nie o tym będzie ten tekst.
***
Może to nieco zaskakujące skojarzenie, ale aż przypomniał się nam „Młody papież” w reżyserii Paolo Sorrentino. W kontrowersyjnym serialu nową głową Kościoła zostaje 47-letni kardynał Lenny Belardo, który staje się Piusem XIII. Grany przez Jude’a Law bohater nie macha jednak przez okno do wiernych, nie rozmawia z dziennikarzami, nie rzuca się przed kamery telewizyjne, mało tego, nie pokazuje nawet publicznie twarzy. Jak mówi, to za karę, że ludzie zapomnieli o Bogu i muszą znów do niego wrócić. Bardziej przyziemnym powodem schowania się za murami Watykanu było jednak to, że papież do sprawnego rządzenia, medialnego rozgłosu po prostu nie potrzebował.
To trochę jak z Sebastianem Vettelem, czyli gwiazdą, która na własne życzenie nie świeci, tylko po prostu robi swoje. Chociaż mając opinię nie tylko znakomitego kierowcy, ale też lekkiego aroganta, teoretycznie mógłby być PR-owym mięchem.
Mistrz świata w kolejce po kiełbaskę
Młoda osoba, która pierwszy raz obejrzała Grand Prix Formuły 1 i chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o życiu prywatnym Vettela, miałaby pewien problem. Kierowcy Ferrari nie ma ani na Facebooku, ani na Instagramie, ani na Twitterze. Wpisy na oficjalnej stronie? Trochę nudziarstwo w stylu „to był bardzo ciężki wyścig” czy „samochód ma potencjał”. Kopać trzeba głębiej, ale takich szczerych wywiadów i tak można znaleźć niewiele, bo Niemiec świadomie dozuje takie informacje. Dziennikarze obsługujący F1 już się przyzwyczaili, że wręcz niemożliwe jest naciągnięcie go na bardziej osobiste pytania. On po prostu bez mediów może żyć.
Niemiec jest więc przeciwieństwem wytatuowanego Lewisa Hamiltona. Brytyjczyk, w momencie kiedy piszemy ten tekst, wrzucił właśnie na FB swoje półnagie zdjęcie, na którym reklamuje nowe gacie od Tommy’ego Hilfigera. Oprócz zdjęć będących elementem umów ze sponsorami, regularnie dzieli się też bardziej prywatnymi ujęciami.
Vettel to kompletnie inna bajka. Nie rozumie fenomenu selfie, nie pojmuje, że jego autograf może mieć jakąkolwiek wartość, niezmiernie dziwi go, że ludzie rozpoznają go w miejscach, w których on jest dopiero pierwszy raz w życiu. Kiedyś powiedział nawet, że chętnie zalecałby wszystkim miesięczny detoks od internetu, bo ludzie są już od sieci uzależnieni. Przy tym wszystkim jest oldschoolowcem. Lubi pióro i papier o dobrej gramaturze, a w czasach, kiedy większość z nas wysyła niechlujne sms-y w których więcej jest emotek niż słów, on wiadomości pisze ponoć dokładnie, zupełnie jakby był to odręczny list.
Aż człowiek jest ciekawy, co taki osobnik robi w wolnym czasie.
Vettel zawsze podkreśla, że to chwile dla rodziny i przyjaciół, ale przeglądając wywiady sprzed lat – kiedy jego język czasami jeszcze się rozwiązywał – można doszukać się ciekawszych informacji. Przede wszystkim jest bardzo aktywny. Uwielbia podróże, ale nienawidzi wakacji, które ograniczają się do leżenia plackiem przy basenie. Lubi podtrzymać formę grając w squasha i badmintona. Kręci go też kolarstwo. Do tego stopnia, że kiedyś potrafił nawet włączyć transmisję z Tour de France, przyciągnąć do pokoju rower stacjonarny i jechać razem z kolarzami. Pierwszy raz „jeździł” w ten sposób Wielką Pętlę w wieku 13 lat, mając w swoim pokoju mały telewizor. Potrafił w ten sposób towarzyszyć peletonowi nawet przez dwie godziny.
Jest też kibicem Eintrachtu Frankfurt i zdarzało mu się czasami nawet wyskoczyć na stadion. – Nigdy jednak nie siedziałem w loży. Nie mógłbym. Wolę przebywać anonimowo z prawdziwymi kibicami, którzy śpiewają i krzyczą. A w przerwie lubię zejść na dół i jak wszyscy stanąć w kolejce po kiełbaskę – mówił mistrz świata.
Co jeszcze? Nie lubi błyskotek, a jego jedyną biżuterią jest zegarek od sponsora. Aha, ponoć boi się myszy, chociaż znając jego żarty, równie dobrze mogła to być wkrętka dla natrętnego dziennikarza.
Szwajcarski azyl jak u „Schumiego”
Sebastian od początku musiał mierzyć się z porównaniami do Michaela Schumachera. Kiedyś nazwano go zresztą „Babie Schumi”.
– Nie podobało mi się to, ale rozumiałem to. W Wielkiej Brytanii, gdzie ikoną był Nigel Mansell, też było zawsze jedno pytanie: kto będzie następnym Nigelem Mansellem? Jedynym gościem, którego to chyba nie dotyczy, jest Eddie „The Eagle” Edwards, bo on akurat nie był za dobry – żartował z rozmowie z „Guardianem” nawiązując do słynnego brytyjskiego skoczka narciarskiego uznawanego za najgorszego zawodnika w historii dyscypliny. Na marginesie, wątek brytyjski był nieprzypadkowy, bo Niemiec jest anglofilem. Kawałków The Beatles słucha z winyli, a angielski humor uwielbia do tego stopnia, że rzuca nawet niektórymi kwestiami z Monty Pythona.
Wróćmy jednak do Schumachera. Kiedy w latach 2010-2013 Vettel zdobył dla Red Bulla cztery tytuły, porównania do wielkiego mistrza oczywiście przybrały na sile. Podobieństw między nimi można doszukać się jednak nie tylko na torze, ale właśnie też na płaszczyźnie prywatnej. Schumacher odciął swoją rodzinę od medialnego zgiełku pod koniec lat 90. Chcąc chronić przed ciężarem sławy dzieci – Micka i Ginę-Marię – wyniósł się na farmę w Vufflens-le-Chateau niedaleko Jeziora Genewskiego. Jego menadżerka Sabine Kehm groziła nawet redakcjom pozwami, jeśli opublikują zdjęcia dzieci. A młody Mick, kiedy stawiał pierwsze kroki w kartingu, nosił nazwisko Betsch po matce.
O rodzinie Vettela też wiadomo niewiele. A raczej tyle, na ile pozwolił Sebastian. Z Hanną Prater poznał się jeszcze w czasach szkoły średniej w Heppenheim, ale ona początkowo nic szczególnego w nim nie widziała. W końcu jednak zostali parą, chociaż przez pewien czas był to związek na odległość, bo ona studiowała wzornictwo przemysłowe, a on zaczynał już robić karierę wyścigową. Tak naprawdę wciąż nawet nie wiadomo, czy są małżeństwem, bo plotki były przeróżne. Niemieckie brukowce podały, jakoby mieli wziąć potajemny ślub w 2014 r., ale kierowca tylko się na te wieści tajemniczo uśmiechnął. Później podobnych plotek było więcej. Mają jednak dwie córki. Pierwsza Emily przyszła na świat przed czterema laty, ale media dostały przeciek dopiero, kiedy Hanna była w dziewiątym miesiącu ciąży. Matilda urodziła się rok później.
Według zdawkowych informacji, pasją Hanny jest moda i współpracowała już nawet z kilkoma firmami odzieżowymi, m.in. z marką s. Oliver. Od pewnego czasu pracuje rzekomo nad własną linią akcesoriów odzieżowych. Na weekendach wyścigowych pokazywała się jak dotąd rzadko. Jak przyznała, tor wyścigowy to miejsce pracy jej faceta i nie widzi powodu, dla którego miałaby tam być.
Rodzina żyje spokojnie w miejscowości Ellighausen w Szwajcarii w przebudowanym na dom starym młynie. Vettel zapytany kiedyś, dlaczego nie wolałby zamieszkać w wypasionym apartamencie w Monaco, odpowiedział, że Monaco jest spoko, ale nie aż tak, żeby siedzieć tam dłużej niż tydzień.
Wyskoczyć na obiad z Einsteinem
Grzegorz Jędrzejewski, ekspert Formuły 1 i MotoGP: – Vettel zawsze był trochę zamknięty, może poza wystąpieniami publicznymi w rodzaju gal „Autosportu”, gdzie błyszczał humorem potrafiąc rozbawić publiczność. Jest po prostu profesjonalistą i nie miesza sportu z życiem prywatnym. Dlatego faktycznie wiemy o nim niewiele więcej niż to, jak bardzo kocha Formułę 1 i stare motocykle, co mi na przykład bardzo imponuje, bo ma ponoć ogromną kolekcję. I to jest fajne, że w paddocku znalazł się taki oldschool. Tym bardziej, że łączy to też z niesamowitym poczuciem humoru i silnym charakterem. On nie jest potulny jak baranek. Najlepiej pokazała to historia z Markiem Webberem sprzed kilku lat, kiedy Vettel w sposób niefajny walczył o swoje podczas Grand Prix Malezji (Niemiec mimo zakazu zespołu wyprzedził „kolegę” mówiąc wcześniej „Jest zbyt wolny, zabierzcie go z mojej drogi” – red.)
– To akurat było aroganckie, ale grzeczni ludzie to niech chodzą na spacery do parku. Jeśli sportowiec nie będzie miał w sobie troszeczkę agresji, nie będzie łobuziakiem, to nie będzie odnosił sukcesów. Vettel czasami potrafi być średnio grzeczny, ale jest inteligentnym gościem, żadnym tłumokiem – dodaje Andrzej Borowczyk, były komentator Formuły 1 na antenach Polsatu.
Momentami aroganckie zachowanie akurat łączy go z Hamiltonem, ale poza torem obaj wybrali sobie już zupełnie inną drogę.
– Lewis jak wiadomo myśli o show-biznesie, były już próby nagrywania piosenek, widać, że to go kręci. A Vettel? Podejrzewam, że kiedy zakończy karierę, będzie żył spokojnie. Hamilton oczywiście jest lepszym produktem marketingowym w tym sensie, że ma bardziej bujne życie. Kilogramowe złote łańcuchy, pokazywanie się z kobietami, to wszystko się sprzedaje. Spojrzałbym jednak na to w inny sposób: zależy o jakim odbiorcy myślimy. Jeżeli o takim, który jeździć na desce i nosić czapeczkę baseballówkę, to Hamilton jest lepszy w te klocki. Ale jeśli mówimy o starszym widzu, to wygrywa Niemiec.
Hamilton prezentuje zupełnie inne podejście do komunikowania się z kibicami, w sieci czuje się jak ryba w wodzie, ale gdyby bliżej przyjrzeć się jego aktywności, to też widać tam pewną kontrolę. Brytyjczyk po prostu bardzo sprawnie współpracuje z całym sztabem ludzi i wykorzystując media społecznościowe zarabia gigantyczne pieniądze.
Vettel w rozmowie z oficjalną stroną Formuły 1 został kiedyś zapytany, jakie trzy osoby chciałby zaprosić na obiad. Mógł wskazać nawet już te nieżyjące. Wymienił Enzo Ferrariego, Audrey Hepburn i Alberta Einsteina. Hamilton takiego towarzystwa raczej by nie wybrał.
Mr. Nobody? To nie on
Vettel wchodził do świata Formuły 1 w 2006 r. jako trzeci kierowca Saubera, a więc jako kumpel z teamu Roberta Kubicy. Jaki wtedy był utalentowany Niemiec?
– Pamiętam imprezę Credit Suisse, ówczesnego sponsora Saubera, która miała miejsce przy okazji Grand Prix Włoch. Wiadomo, koncentrowaliśmy się wtedy głównie na Robercie, ale był tam też Vettel. Sprawiał wrażenie lekko zagubionego, ale był miły, uśmiechnięty – wspomina Borowczyk. – Nie miałem z nim wtedy bliskich kontaktów, ale te które miałem, były dobre. Przynajmniej w tym początkowym etapie kariery był bardzo chętny do współpracy. Pamiętam, że przez dwa-trzy lata robiliśmy tzw. lap of the track, czyli okrążenie toru. Jeden sezon wyłącznie z Robertem, a potem z innymi kierowcami. Od promotora teamu dostawaliśmy na płycie okrążenie danego zawodnika, potem sadzaliśmy gościa przed komputerem, puszczaliśmy mu nagranie, a on je komentował. I Vettel, wtedy już jako kierowca Toro Rosso, kilka razy nam w tym pomagał. Nie grymasił.
Kiedy jednak jego pozycja rosła, a tym samym kamery częściej były na niego skierowane, zaczął nieco nabierać dystansu. Tak względem dziennikarzy na weekendach wyścigowych, jak i poza torem.
– Kierowcy ogólnie stają się coraz bardziej niedostępni. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że poprzewracało mi się w głowie, ale kiedy robiłem F1 dla telewizji, sam też byłem trochę rozpoznawalny w kraju. Czasami bywało to kłopotliwe, kiedy szedłem z żoną do hipermarketu, pchałem wózek z zakupami, a co chwilę ktoś prosił o zdjęcie lub pytał „panie Andrzeju, a co z tym Kubicą?”. Z pierwszym i drugim pan pogada, ale przy kolejnych robi się to denerwujące, chociaż człowiek stara się być grzeczny. I teraz przyłóżmy do tego skalę, bo ja przy zawodnikach byłem mr. Nobody. Dlatego ja się wcale nie dziwię, że Vettel tak bardzo chroni swoją prywatność – twierdzi dziennikarz.
I dodaje: – Poza tym w Formule 1 generalnie nie ma łatwych facetów. Taka prawda. Sami trudni.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl