Zawodnicy prawie świecący od leków przeciwbólowych, szatnia na wojennej ścieżce, fatalnie oceniane ruchy personalne, a nawet zwolnienie sms-em – zagraniczni trenerzy kadry siatkarzy zwykle kończyli robotę w toksycznej atmosferze. Stołek selekcjonera reprezentacji Polski, choć prestiżowy i początkowo wygody, kończył się więc wbiciem drzazgi w tyłek.
Teraz rozsiada się na nim Vital Heynen, chociaż Belg na razie ma jeszcze miesiąc miodowy. Spotyka się z zawodnikami, kompletuje sztab, zaraża wszystkich swoją charyzmą i niestandardowym podejściem do trenerskiego fachu. Zanim zacznie się poważne granie, warto jednak przypomnieć błędy jego poprzedników i okoliczności ich zwolnienia.
***
Raul Lozano, czyli nie ma, że boli
Mariusz Wlazły nigdy nie był specjalnie wylewny w kontaktach z dziennikarzami, ale po tym, jak we wrześniu 2008 r. zwolniono Raula Lozano, odpiął wrotki.
W wywiadzie dla „GW” pracę Argentyńczyka podzielił na dwa etapy: do srebrnych mistrzostw świata w 2006 r. i po nich. Ten drugi nazwał tragedią, głównie przez pogłębiające się problemy zdrowotne zawodników. Kiedy któryś z nich chciał odpocząć od kadry i doprowadzić się do stanu używalności, Raul strzelał focha. Padł nawet zarzut, że wymuszał na kadrowiczach grę, grożąc skreśleniem z drużyny. Atakujący Skry Bełchatów otwarcie przyznał, że stracił do szkoleniowca resztki szacunku i oczekuje przeprosin.
Lozano zdobywając wicemistrzostwo świata w Japonii zapracował sobie na solidny kredyt zaufania, dlatego zachował posadę nawet mimo blamażu na mistrzostwach Europy w 2007 r. w Rosji (11. miejsce). Celem nadrzędnym był bowiem medal na igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Te zakończyły się jednak na dramatycznym, przegranym 2:3 ćwierćfinale z Włochami. Argentyńczyk poprowadził jeszcze drużynę w dwóch spotkaniach eliminacji ME, ale potem został zwolniony. Zanim to jednak nastąpiło, podczas spotkania z władzami Polskiego Związku Piłki Siatkowej był ponoć tak pewny siebie, że próbował nawet negocjować przedłużenie umowy. No cóż.
Gwoździem do trumny był dla niego oczywiście wynik na igrzyskach, ale szary kibic kulisy pekińskiego turnieju poznał dopiero po latach.
Tutaj wracamy do zarzutów Wlazłego, bo okazało się, że Polacy polecieli do Chin wprost zarżnięci fizycznie. Jeszcze przed igrzyskami, kiedy Lozano aplikował im kolejne katorżnicze treningi, starszyzna drużyny próbowała z nim negocjować, że jest za ostro, ale trenera średnio to grzało. W drużynie zapanowało więc przekonanie, że skoro wcześniej taki rygor dał efekt i wicemistrzostwo świata, to teraz też będzie podobnie. Nie było.
– W Pekinie większość z nas grała już na takich prochach, że w nocy mogliśmy czytać książki bez światła, bo świeciliśmy od sztucznego wspomagania – opowiadał w swojej biografii Łukasz Kadziewicz.- Warto podkreślić plusy Raula. To on doprowadził nas do wicemistrzostwa świata, ale później przyszły chwile, w którym nie do końca czytał grupę. Na tym samym schemacie można ciągnąć sezon czy dwa, ale nie cztery w cyklu olimpijskim. Sądził, że przed kolejnym turniejem odbije pewne rzeczy jak przez kalkę i znów przyjdzie sukces. Nie wziął pod uwagę, że przyjeżdżaliśmy na kadrę już w różnych stanach psychicznych, a szczególnie fizycznych. Nie zauważył, co się dzieje.
Daniel Castellani, czyli złoty medal to za mało
Skóry kolejnego Argentyńczyka nie uratowało nawet mistrzostwo Europy wywalczone już w pierwszym roku pracy. Może nie sensacyjne, ale na pewno niespodziewane, bo kadra poleciała do Turcji bez Wlazłego, Winiarskiego i Świderskiego. Kolejny sezon drużyna rozpoczęła od marnego 9. miejsca w Lidze Światowej, ale nie z tego miał być rozliczany były szkoleniowiec Skry Bełchatów. Celem miał być przede wszystkim medal mistrzostw świata we Włoszech.
Skończyło się na miejscach 13-18, a to mogło oznaczać tylko jedno – zebranie mędrców z PZPS-u i debatę nad przyszłością trenera. Sam szkoleniowiec jako jedną z przyczyn porażki wskazał to, że drużyna nie pociągnęła mentalnie. Jak tłumaczył ówczesny szef związku Mirosław Przedpełski, Castellani nie potrafił przedstawić zarządowi sensownego planu na podniesienie drużyny, chociaż dalej chciał ciągnąć ten wózek. I jego głowa spadła.
– Nie przedstawił szczegółowej analizy, gdzie były błędy, nie podał żadnych konkretów. Nie miał lekarstwa. Rozmawiałem z wieloma szkoleniowcami na świecie i nikt z nich nie potrafił po sukcesie, a potem przykrej porażce, podnieść zespołu – mówił prezes.
Chociaż MŚ zakończyły się ewidentną klapą, to większość siatkarzy stanęła murem za Argentyńczykiem. Ale nie tylko oni twierdzili, że selekcjoner powinien dostać drugą szansę, bo podobne były też reakcje części kibiców, którzy mieli w pamięci piękny triumf na Euro. Pojawiły się jednak spekulacje, że za zwolnieniem trenera tak naprawdę stał Polkomtel i Polsat, czyli główni sponsorzy reprezentacji, którzy nie chcieli przez kolejny rok płacić za pokazywanie drużyny zbierającej łomot. Na ile jednak te naciski były rzeczywiście prawdziwe, nie wiadomo.
Do historii przeszły też same okoliczności, w jakich Daniel Castellani został powiadomiony o dymisji.
Prezes PZPS-u tłumaczył, że chciał do niego zadzwonić, ale przebywający w ojczyźnie trener nie odbierał telefonu, bo w Ameryce Południowej były wczesne godziny poranne i prawdopodobnie spał. Dlatego informację wysłał sms-em (pytanie, dlaczego nie mógł poczekać). Historia była kuriozalna, bo Castellani początkowo twierdził, że żadnej wiadomości nie otrzymał, a o zwolnieniu powiedział mu menadżer. Jak się później okazało – nie wiedzieć czemu – sms leciał do niego aż dwa dni i odczytał go dopiero po powrocie do Polski. Jak potem mówił, wiadomości były dwie: pierwsza z pytaniem czy nie śpi, druga z informacją o zwolnieniu.
„You are fired. Good job. Kisses. Przedpeł” – ironizowali później internauci prześcigając się w wymyślaniu treści wiadomości.
Andrea Anastasi, czyli słodko-gorzka Liga Światowa
Przy Castellanim zwolnienie Andrei Anastasiego to była Francja-elegancja, ale zacznijmy od początku.
Reprezentacja pod batutą Włocha długo była w sztosie zdobywając po raz pierwszy w historii złoty medal Ligi Światowej, dorzucając do tego jeszcze drugie miejsce w Pucharze Świata i brąz ME. Niestety, igrzyska w Londynie ponownie zakończyły się jednak na ćwierćfinale.
Anastasi, pytany o przyczyny porażki, powiedział, że paradoksalnie było nią zwycięstwo w LŚ odniesione miesiąc wcześniej, bo to od razu postawiło zespół w roli faworyta i niektórzy nie wytrzymali ciśnienia. Druga strona medalu była jednak taka, że reprezentacja nie trafiła po prostu ze szczytem formy. Fakty były brutalne: w Londynie medale zgarnęły ekipy, które w „światówce” nie ugrały nic, bo ją w dużej mierze odpuściły. Oczywiście nikt nie chciał chłostać szkoleniowca za wygranie tamtego turnieju, ale padły zarzuty, że sprawę zawalili ludzie odpowiedzialni za przygotowanie fizyczne, bo Polacy po prostu nie dociągnęli formy na najważniejszy imprezę.
Anastasi stanowisko mimo to zachował, ale sezon 2013 to była już agonia: 12. miejsce w LŚ i przede wszystkim 9. w ME. Jedni mówili, że na tej drugiej imprezie zabrakło odrobiny szczęścia w przegranym 2:3 meczu z Bułgarią, drudzy że problem był znacznie głębszy. Włochowi zarzucano m.in. to, że na mistrzostwach za bardzo ciągnął za uszy najbardziej doświadczonych zawodników, którzy chwilę wcześniej kompletne dali ciała w LŚ. PZPS tej klęski już nie zdzierżył i wręczył Włochowi wypowiedzenie. Chociaż ryzyko było wielkie, bo cięcie zostało wykonane zaledwie rok przed mistrzostwami świata w Polsce.
Ale co ciekawe, kiedy szukano następcy zwolnionego w ubiegłym roku Ferdinando De Giorgiego, nazwisko obecnego trenera Trefla Gdańsk przewijało się w kuluarach.
Stephane Antiga, czyli stracona szatnia
Tak jak w przypadku Lozano, kadencję Antigi można podzielić na dwa etapy: do złotych mistrzostw świata w 2014 r. oraz na to, co wydarzyło się później. Głównie dlatego, że mistrzowska drużyna przestała istnieć tuż po finale z Brazylią i trzeba było rzeźbić ją w zasadzie od nowa.
Drużyna w dobrym kierunku podążała jeszcze do Pucharu Świata w Japonii, gdzie stawką była kwalifikacja olimpijska do Rio de Janeiro. Kadra grała świetnie, ale przegrywając z Włochami ostatni z jedenastu meczów turnieju (!) w ostatniej chwili straciła bilety do Brazylii i skazała się na mordercze kwalifikacje.
To właśnie od jesieni 2015 r. w drużynie zaczęło coś rzęzić, a pierwszym sygnałem był brak medalu na ME, które zakończyły się kompromitującą porażką ze Słowenią w ćwierćfinale. Polacy przebrnęli później wprawdzie przez dwa turnieje kwalifikacyjne do Rio, ale w Brazylii ścianą nie do pokonania standardowo okazał się ćwierćfinał.
Pranie brudów zaczęło się od razu po powrocie do kraju. Francuzowi, który jeszcze nie tak dawno był bohaterem narodowym, zarzucano przede wszystkim złe decyzje personalne, które psuły atmosferę (m.in. odstrzelenie Możdżonka przed igrzyskami, rezygnację z Jarosza, nawet brak obiecanego powołania dla Gacka na Final Six LŚ w Krakowie, aby pożegnał się z kadrą) oraz to, że formuła trener-kolega zwyczajnie wyczerpała się. Wszystko doprowadziło do tego, że stracił szatnię, bo grono niezadowolonych rosło. Doszło do konfliktu, którego smutnym finałem były wypowiedzi Fabiana Drzyzgi. Rozgrywający otwarcie strzelał do Francuza w mediach mówiąc, że wielu zawodników chciało jego głowy.
W tle pojawiały się opinie, że szwankować zaczynała też współpraca na linii Antiga-Philippe Blain.
Kilka tygodni po igrzyskach PZPS poinformował więc, że nie przedłuży kontraktu z Francuzem. – Jestem rozczarowany. Miałem ochotę być trenerem za rok, na mistrzostwach Europy w Polsce. Myślę, że moje argumenty były dobre, bo miałem prawo, by dyskutować dalej ze związkiem. Mam kontrakt do grudnia. To już prawdziwy sukces, bo do końca będzie zrealizowany. Ostatni trenerzy nie byli w stanie tego zrobić – słusznie zauważył.
Ferdinando De Giorgi, czyli niewybuchowa mieszanka doświadczenia z młodością
Ta kadencja to dopiero była kiszka. Wszyscy wierzyli, że tak jak Castellani, Anastasi i Antiga zdobędzie medal ważnej imprezy już w pierwszym roku pracy, a on wprowadził zupełnie nowe standardy – już w pierwszym roku został wyrzucony.
Przygoda Włocha z naszą reprezentacją to była klęska naznaczona 10. miejscem w mistrzostwach Europy, ale trzeba też uczciwie przyznać, że były szkoleniowiec ZAKSY miał trochę pecha. Objął drużynę w sezonie poolimpijskim, kiedy zawsze dochodzi do przewietrzenia składu reprezentacji, ale on czasu nie miał, bo już za pasem był turniej w Polsce. Z jednej strony były więc duże oczekiwania, żeby odważnie wprowadził do zespołu młodych, ale z drugiej strony było też ciśnienie na medal na własnej ziemi.
Włoch wprowadził młodość (Kochanowski, Lemański, Kaczmarek), poprzestawiał kilka najważniejszych klocków (powrót Kurka na przyjęcie, Konarski pierwszym atakującym), na długie tygodnie zamknął drużynę w Spale aplikując jej 3,5-godzinne treningi. Ale drużyny nie zbudował. A podczas samego turnieju – chociaż kadra męczyła bułę od początku – z kilkoma wyjątkami kurczowo trzymał się wyjściowej szóstki. Może i „Fefe” miał jakiś pomysł na tę reprezentację, ale najbardziej doświadczeni zawodnicy nie dali praktycznie żadnej jakości. Jeśli mówi się, że między trenerem a zawodnikami musi być chemia, to tam nie było nawet jednego łączącego ich pierwiastka.
– Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego dokonał takich, a nie innych powołań. Chodzi chociażby o środkowych, bo wziął czterech ludzi, gdzie jakby ich wszystkich zebrać do kupy, to wyszłoby, że mają doświadczenie jak jeden Możdżonek. Chciałbym wiedzieć, gdzie popełnił błędy, bo jeżeli cały zespół grał źle, to winę ponosi szkoleniowiec. To nie była kwestia pojedynczych zawodników – analizował na Weszło Krzysztof Ignaczak sugerując też, że atmosfera w drużynie mogła też zostać zatruta przez nadmierne zaufanie względem byłych podopiecznych z klubu. – Sam jestem zdania, że gdyby trener De Giorgi wcześniej nie był trenerem Kędzierzyna, to niektórych powołań by nie było.
Sytuacja wyjściowa Vitala Heynena jest w pewnym sensie podobna do tej, jaką miał szybki „Fefe”. Belg też ma podnieść drużynę z zapaści, jego celem też jest zbudowanie drużyny na igrzyska w Tokio, ale też nikt nie wyobraża sobie klapy na pierwszej poważnej imprezie, czyli w jego przypadku na mistrzostwach świata. A te już we wrześniu.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl