Nie sposób powiedzieć, że nic się nie dzieje, że nie ma żadnych sygnałów ostrzegawczych. Jagiellonia może jeszcze nie jest w kryzysie, ale w dołku już na pewno. Drużyna, która raptem miesiąc temu imponowała pod każdym względem, w kluczowej fazie sezonu znacznie spuściła z tonu i w efekcie nie zakończyła etapu zasadniczego jako lider, choć w pewnym momencie wydawało się to bardzo prawdopodobne. A chyba nikt nie przypuszczał, że w miejsce „Jagi” na fotelu zasiądzie Lech Poznań.
Przed 27. kolejką białostocka drużyna miała na koncie pięć zwycięstw z rzędu. Licząc okres od 1 grudnia do 5 marca z dziewięciu meczów wygrała osiem i potknęła się tylko na koniec zeszłego roku we Wrocławiu (wiosenna postawa Śląska pokazuje, że była to duża wpadka). 11 marca piłkarze Ireneusza Mamrota pojechali do Poznania. Nad „Kolejorzem” mieli osiem punktów przewagi. Przez większość pierwszej połowy grali świetnie i prowadzili po znakomitej kontrze Przemysława Frankowskiego, którą wykończył Arvydas Novikovas. Naprawdę mogło się wydawać, że rodzi nam się najpoważniejszy kandydat do mistrzostwa, że tę maszynę już trudno będzie zatrzymać. Lech jednak jeszcze przed przerwą wyrównał, a w drugiej odsłonie zmiażdżył rywala. Wygrał aż 5:1, a kwintesencją nieudolnej postawy gości była przedziwna „interwencja” Łukasza Burligi, o której pisaliśmy TUTAJ. Na pięknym obrazie pojawiła się pierwsza poważna rysa.
Kolejne mecze pokazały, że problem zaczyna być szerszy, że nie ma mowy o pojedynczej wpadce. Jagiellonia cudem pokonała Arkę Gdynia po dwóch golach w doliczonym czasie, ale z Zagłębiem Lubin i Wisłą Płock cudów już nie było. Cztery ostatnie spotkania to triumf jaki zdarza się raz w życiu oraz trzy porażki. A przecież poza Lechem rywalami nie były zespoły zobligowane do walki o mistrzostwo Polski czy podium.
Gdzie leży przyczyna? To najlepiej wie trener Mamrot, ale gołym okiem widać, że niektórzy nie są w stanie udźwignąć bagażu oczekiwań, które szybko rosną. Szał wokół Frankowskiego, powołanie i reprezentacyjny debiut Tarasa Romanczuka, zasłużone pochwały z każdej strony po bezdyskusyjnym zwycięstwie nad Legią… Niejednego taka otoczka jeszcze bardziej nakręca, inni jednak czują się przytłoczeni. Romanczuk po otrzymaniu powołania popełniał w meczu z Arką błędy, których w jego wykonaniu nie widzieliśmy przez cały sezon. Chwalony wcześniej Burliga zaczął sabotować grę nie tylko w Poznaniu. W ostatniej kolejce dwukrotnie fatalnie (nie)krył Arkadiusza Recę, Mariusz Pawełek nie pomagał i kończyło się to piłką w siatce.
Mankamentem stała się też skuteczność. „Jaga” cały czas potrafi zdominować grę (z Zagłębiem i Arką miała aż 61 procent posiadania piłki, z Wisłą Płock 55 procent), sytuacji też jej nie brakuje. Brakuje za to wykończenia. Roman Bezjak piłkarsko wygląda dobrze, widać, że generalnie umie w tę grę, ale okazji miał już tyle, że powoli mógłby się zbliżać do dwucyfrówki. Zamiast tego w dziewięciu meczach zdobył zaledwie dwie bramki. Zdecydowanie za mało. Alternatywą dla niego jest Karol Świderski, w sobotę wystąpił od początku. W jego przypadku nadal nie ma ciągłości, kolejny sezon rozgrywa na kilku przebłyskach, najczęściej wchodząc z ławki na 15-20 minut. Cillian Sheridan z kolei od miesięcy dołuje i gdyby była taka możliwość, odszedłby w zimowym okienku.
W sytuacji Jagiellonii widzimy pewną analogię do tego, z czym jesienią zmagał się Lech Poznań. „Kolejorz” także po efektownym zwycięstwie nad Legią nie tylko nie rozwinął skrzydeł, ale jeszcze obniżył loty, zaliczając pięć kolejnych meczów bez wygranej. Z drugiej strony – przykład Lecha pokazuje, jak szybko karta potrafi się odwrócić na korzyść. Miesiąc wstecz Nenad Bjelica powoli mógł przeglądać katalog z walizkami, dziś po czterech z rzędu efektownych zwycięstwach patrzy na wszystkich z góry.
Nie ulega wątpliwości, że kluczem jest sfera mentalna. Jagiellonię czeka test ligowej dojrzałości. Wiele odpowiedzi da domowe spotkanie z Górnikiem Zabrze, z którego wiosną gwałtownie zeszło powietrze. Jeśli również ekipy Marcina Brosza nie uda się pokonać, słowo „kryzys” nie będzie już na wyrost. On po prostu stanie się faktem. Co nie znaczy, że byłby to koniec świata. Mamrot jeden kryzys w tym sezonie już opanował (okres od połowy sierpnia do połowy października), ale teraz czasu zostało wyjątkowo mało. Również dla 47-letniego trenera to największe wyzwanie w karierze.
Fot. FotoPyk