Reklama

Mr. T: od wrestlingu do curlingu

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

02 kwietnia 2018, 09:51 • 10 min czytania 4 komentarze

– Mr. T nie jest twoim prawdziwym imieniem. Dlaczego je zmieniłeś? – zapytała go kiedyś gwiazda amerykańskiej telewizji Barbara Walters.

Mr. T: od wrestlingu do curlingu

– To tak, jakbyś zapytała papieża Jana Pawła II, czy to jego prawdziwe imię – wypalił.

Cały on. Zapaśnik, ochroniarz Muhammada Alego, pamiętny James „Clubber” Lang z trzeciej części „Rocky’ego” i B. A. Baracus z „Drużyny A”, gość, któremu potrafiono zlecić nawet zabójstwo. Co dzieje się dziś z jedną z ikon popkultury lat 80.?   

***

Laurence

Reklama

Gdyby szukać modelowych przykładów słynnego „american dream”, jego historia pasowałaby jak ulał. Mr. T, zanim jeszcze stał się Mr. T, był po prostu Laurencem. Laurencem, który na horyzoncie długo miał raczej kiepskie widoki na przyszłość. Urodził się w chicagowskim getcie i był jednym z dwanaściorga dzieci państwa Tureaud. Zanim zdążył dobrze podrosnąć, jego ojciec prysnął, zostawiając tuzin dzieciaków na głowie żony.

Rodzina długo gnieździła się w ciasnym mieszkaniu. Na większe nie było jej stać, ale jak w ogóle myśleć o takich luksusach, skoro były momenty, kiedy budżet domowy wynosił mniej niż 100 dolców na miesiąc? Coś takiego jak trzy posiłki dziennie były więc marzeniem, nie wspominając już o zabawkach pod choinkę. Kiedy był już znany, opowiadał, że chociaż byli ubodzy finansowo, to byli jednak bogaci duchowo. Dbała o to matka, chociaż w ich okolicy bardzo łatwo było skończyć w rynsztoku. Laurence dorastał w mało edukacyjnym miejscu, gdzie napady, gwałty i morderstwa były po prostu elementem krajobrazu, a jednak wyszedł na ludzi. Jasne, on też nie był stuprocentowym świętoszkiem, ale rodzina była dla niego zawsze najważniejsza.

Kiedyś na ulicy jego matkę zaczepiło trzech cwaniaków. Zabrali jej pieniądze, a na odchodne jeden z nich powiedział jeszcze, że „powinni podciąć gardło tej suce”. Kiedy syn tylko się o tym dowiedział, naturalnie wziął sprawy w swoje grube ręce.

Popełnili kilka błędów. Po pierwsze, obrabowali mi matkę, po drugie dotykali ją swoimi łapami, a po trzecie nie wiedzieli, że ma ośmiu synów. Przeczesaliśmy całą okolicę, byliśmy w barach, restauracjach, klubach, wszędzie. Wchodziliśmy do domów kopiąc w drzwi. W końcu poszliśmy do zakładu pogrzebowego i kazaliśmy przygotować trzy trumny. Nie mogę powiedzieć, że zabiłem tych trzech gości, ale nikt już więcej ich nie zobaczył. Czuję się dobrze z tym co zrobiliśmy, ponieważ położyli swoje ręce na mojej matce – opowiadał bardzo tajemniczo po latach w wywiadzie dla stacji ABC.

Przyciskany pytaniem, czy kiedykolwiek kogoś zabił, wykręcał się od odpowiedzi. Przyznał jednak, że skrzywdził wielu. O swoje mięśnie dbał zresztą od początku, bo na dzielnicy był to jeden z podstawowych argumentów, żeby przetrwać.

mr_t-yearbook-high-school-young-1970-football-photo-GC

Reklama

Uczniem był raczej marnym, znacznie lepiej radził sobie w sporcie. W leżącej w Bronzeville Dunbar Vocational High School z powodzeniem trenował sztuki walki, futbol amerykański i zapasy. W tych ostatnich był nawet mistrzem szkół średnich w Chicago. Stypendium dostał jednak za talent do futbolu, ale na uniwerku nie utrzymał się nawet przez rok. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zaciągnął się do woja.

Ali

To właśnie wtedy miał narodzić się Mr. T. Skąd akurat taki pseudonim? Ze złości na białych. Dorastając w Chicago na własnej skórze przekonał się, jak traktowani byli czarni. Irytowało go, że biały nigdy nie mówił do czarnego „man”, tylko „boy”, nawet jeśli ten drugi był już staruszkiem. Kiedy więc dorósł, nabył prawo do głosowania i mógł pójść do wojska, powiedział, że sam tak nazywany nie będzie. Stąd Mr.

Kiedy opuścił armię, zaczepił się w barach i klubach, gdzie stał na bramce. Szybko dorobił się reputacji twardego gościa, który potrafił sprawnie spacyfikować każdą burdę i przegonić handlarzy narkotyków. Anegdota mówi, że to właśnie wtedy zaczął powoli gustować w biżuterii, która później stała się jego znakiem rozpoznawczym. Kiedy po bójkach krewcy klienci gubili swoje świecidełka, on je przejmował. Praca w klubach dała mu jednak znacznie cenniejsze łupy – kontakty.

Chociaż w międzyczasie dorabiał sobie jeszcze m.in jako ochroniarz prostytutek, doczekał się awansu. Ochraniał wziętych prawników, lokalnych polityków, bankierów, był kurierem właścicieli sklepów jubilerskich przewożąc im „walizki pełne diamentów”, był też bodyguardem gwiazd. I to jakich. Michael Jackson, Diana Ross, Steve McQueen czy Muhammad Ali. Świetne przygody, nawet jeśli z niektórymi bardziej były to epizody, niż stała współpraca.

To był poważny biznes, chociaż cały czas musiałem wyglądać wrednie i nie mogłem z nikim rozmawiać. Podobało mi się jednak takie życie. A kiedy mówili do mnie „Dziękuję Mr. T…”. Ooo człowieku, to było to! Byłem szczęśliwy, że mnie doceniali – wspominał, chociaż oczywiście też nieźle za takie nadstawianie karku kasował. Dziennie było to nawet 7-10 tys. dolarów.

Muhammada Alego wspomina szczególnie, bo jak mówił, wiele się od niego nauczył. Pewnego razu, kiedy eskortował mistrza świata przez szemraną dzielnicę, byli świadkami bójki ulicznej. Ali, widząc szamotaninę, krzyknął „Hej, hej, hej!”. Kiedy zbiry zorientowały się, kto przywołuje ich do porządku, powiedzieli tylko z niedowierzaniem „To mistrz…” i przestali się tłuc. Scena, w której Ali udaremnia uliczny rozróbę, zrobiła wrażenie na ochroniarzu. Bo bokser dokonał tego dosłownie jednym zdaniem. Mr. T marzył, żeby kiedyś też mieć taką pozycję. Pozycję autorytetu.

I sumiennie na nią pracował, bo w swoim fachu był jednym z najlepszych. Stał się na tyle znany w branży, że pewnego dnia otrzymał nawet bardzo nietypową korespondencję – list ze zleceniem zabójstwa, za które proponowano mu ponad 70 tys. dolarów. W kopercie oprócz namiarów na nieszczęśnika była nawet zaliczka. Nie skorzystał.

Rocky

Jego zaskakująca kariera filmowa zaczęła się – jak to często bywa – zupełnie przypadkiem. Na początku lat 80. wziął udział w emitowanym na antenie NBC programie „America’s Toughest Bouncer”, który można przetłumaczyć mniej więcej jako „Najsilniejszy bramkarz w Ameryce”. To tam wypatrzył go Sylvester Stallone, który szykował się do wyreżyserowania trzeciej części „Rocky’ego”. Szukał gościa, który wcieliłby się w rolę tego złego. Czyli Jamesa „Clubbera” Langa.

W rozmowie z magazynem „Empire” Sylwek opowiadał, jak wyglądała ich pierwsza rozmowa. Aktor zapytał go, czy mógłby pokazać, jak wyprowadza ciosy. Mr. T życzenie spełnił, a „Sly” zanotował: „Zła koordynacja”. Ale i tak wiedział, że chce go na planie swojego filmu.

Chociaż oczywiście najpierw musiał doprowadzić ochroniarza do porządku. Stallone był wtedy jak wiadomo freakiem na punkcie bycia fit i kiedy zdjęcia do filmu miały ruszać, zawartość tłuszczu w jego organizmie wynosiła zaledwie 2,8 proc. Nie oczekiwał od Mr. T aż takiego katowania się, ale trochę zbędnych kilogramów musiał zrzucić. Problem w tym, że przepadający za śmieciowym jedzeniem naturszczyk nienawidził diet. Sylvester poszedł więc z nim na kompromis. Ustalili, że jeden dzień w tygodniu będzie mógł żreć co chce. I w piątkowe popołudnia zaczynały się uczty. Do których w pewnym momencie dołączał nawet sam… Stallone.

Trenując sceny walki dbali o to, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej realnie. Słowem – nie zawsze kończyło się na imitacji ciosów. Sylvester zachęcał Mr. T, żeby ten w niektórych momentach próbował go autentycznie sieknąć. Próby blokowania uderzeń nie zawsze jednak się udawały, dlatego kilka razy zaliczył prawdziwe dechy. – Był jak bestia. Zwłaszcza, kiedy nie dostał na czas swoich lodów – śmiał się.

Samej filmowej historii nie ma chyba sensu specjalnie dokładnie przypominać. Włoski Ogier jest mistrzem świata, ale pas odbiera mu właśnie Lang, który na dodatek chwilę przed walką wdał się w szarpaninę z trenerem Rocky’ego (Mickey dostaje zawału i umiera). W końcu jednak dochodzi do rewanżu, w którym „Clubber” ląduje na deskach i przegrywa.

Film, wiadomo, klasyka, ale do historii przeszła też kwestia wypowiada przez Langa. Tak, tak, chodzi o słynne „I pity the fool” („Żal mi głupca”), które już chyba do ostatnich dni – oprócz fryzury mohawk i złota na szyi – będzie wizytówką mięśniaka z Chicago. Tę kwestię wymyślił rzekomo Stallone, który w swoim „Rockym” odpowiadał chyba za wszystko oprócz zamiatania na planie.

Pain…” – to nawet teraz wciąż brzmi złowieszczo.

A samo „I pity the fool” przez lata – na potrzeby reklam i programów telewizyjnych – doczekało się takich przeróbek jak „Ship of fools” czy „I pity the tool”.

Chociaż Mr. T dostał za wspomnianą rolę nominację do Złotej Maliny, to już chwilę później wylądował na planie „Drużyny A”, czyli jednego z najpopularniejszych seriali nie tylko lat 80. Chociaż do dziś głowimy się, jak przy takiej ilości wybuchów, karabinów i ton sypiących się łusek nie zginął tam nigdy żaden oprych (jeśli ktoś kipnął, poprawcie nas). Tak czy inaczej, sierżanta Bosco B. A. Baracusa zna chyba każdy, kto w latach 90. miał kablówkę. Kto nie pamięta jego strachu przed lataniem, kłótni z szurniętym Murdockiem i ich furgonetki GMC?

W połowie lat 80. Mr. T był już tak popularny, że dostał nawet zaproszenie do Białego Domu, gdzie robił za… Świętego Mikołaja. Na jego kolanach usiadła wtedy m.in. pierwsza dama Nancy Reagan.

Hogan

Zapaśnicza przeszłość i wielka popularność musiały się tak skończyć – otrzymał propozycję od szefów World Wrestling Entertainment (WWE), aby występował na organizowanych przez nich eventach.

Kiedy więc w 1985 r. zapadła decyzja o organizacji pierwszej gali WrestleMania w nowojorskiej Madison Square Garden, Mr. T stworzył w niej duet z Hulkiem Hoganem. Pojedynkowali się z Roddym Piperem i Paulem Orndorffem i co ciekawe, obaj panowie długo nie akceptowali udziału aktora w gali. Po latach opowiadał o tym sam Hogan, który musiał walczy o to, żeby impreza w ogóle się nie posypała. Mr. T chciał bowiem wycofać się z niej praktycznie w ostatniej chwili. Obawiał się, że przez udział w gali, gdzie nie wszyscy go chcieli, zniszczy sobie reputację. Czarę goryczy miało przelać to, że organizatorzy nie chcieli wpuścić do hali całej jego świty.

Zaczął się robić naprawdę nerwowy, aż w końcu dostałem telefon, że opuszcza MSG. Wiedziałem, że jeśli odjedzie, już nigdy go nie odzyskamy. Wybiegłem więc przed budynek i zatrzymałem go, kiedy razem ze swoimi ludźmi wsiadał do swojej białej limuzyny – mówił Hulk Hogan.

Panowie się dogadali, Mr. T wrócił i rok później był też jedną z gwiazd drugiej edycji WrestleManii, gdzie znów pokonał zresztą Pipera. Ostatnią walkę stoczył w 1994 r., kiedy jego przeciwnikiem był Kevin Sullivan. Jego przygoda z ringiem dobiegła końca, chociaż był jeszcze specjalnym sędzią pojedynku Hogana z Rickiem Flairem, pojawiał się też na galach w charakterze gościa. W 2014 r. został włączony do galerii sław WWE.

T-rak

Najważniejszą walkę – już jednak totalnie na serio – stoczył w drugiej połowie lat 90. Zaczęło się od niepozornego guza na uchu. Diagnoza była jednak poważna: nowotwór, chłoniak T-komórkowy skóry. Mr. T nie byłby jednak Mr. T, gdyby nie zaczął sobie żartować z nazwy schorzenia, nawet jeśli początkowo wcale nie było mu wesoło. – Możecie to sobie wyobrazić? Rak z moim nazwiskiem, spersonalizowany nowotwór – śmiał się.

Zapowiadało się, że proces leczenia nie będzie jednak długi, bo już po pięciu tygodniach naświetlań nowotwór odpuścił. Niestety, po roku doszło do nawrotu choroby i aktor musiał poddać się chemioterapii. – Moja sława nie mogła mnie uratować. Moje złoto, moje pieniądze, one nie mogły powstrzymać raka w moim ciele. A jeśli nie mogły tego zrobić, nie były mi potrzebne. Żal mi głupców (znaczy się „I pity the fool” – red.), którzy się poddają. Ostatecznie wszyscy na coś umrzemy, ale przynajmniej nie bądźmy mięczakami. Trzeba podjąć walkę.

On ją podjął i wygrał z nowotworem. Od tego czasu stał się jeszcze bardziej religijny i czuły na krzywdę innych. Kiedy w 2005 r. Stany Zjednoczone zostały spustoszone przez huragan „Katrina”, zapowiedział, że nie będzie już tak obnosił się ze swoimi złotymi naszyjnikami. Jako chrześcijanin w obliczu takiej tragedii uważał to za grzech. Inna sprawa, że na wielu późniejszych zdjęciach było widać, że całkowicie z tego stylu nie zrezygnował. Kiedy kilka lat później mocno skoczyła wartość złota, reklamował firmy z branży złotniczej.

Na marginesie można wspomnieć, że Mr. T swój pierwszy złoty naszyjnik kupił w 1977 r. za 129 dolarów. W 2010 r. rzeczoznawca wycenił jego biżuterię już na 123 tys.

Z czasem zaczął pokazywać się coraz rzadziej, przyjmował już mniej propozycji odgrywania samego siebie w serialach i filmach. Dał się jednak namówić na udział w „Tańcu z gwiazdami” oraz na poprowadzenie programu „Mr. T i granice głupoty”, w którym wyszukiwał najbardziej zabawne materiały emitowane w mediach na całym świecie. Jego głównym źródłem dochodu długo pozostawały jednak przede wszystkim reklamy. I to nie byle jakie, bo był twarzą m.in. gry World of Warcraft i batonów Snickers.

W ostatnich tygodniach ponownie stało się o nim głośno, ponieważ – jak się okazało – został zagorzałym fanem curlingu.

2269805-47294890-2560-1440

Puszczanie „czajników” po lodzie i machanie szczotką zainteresowało go podczas niedawnych igrzysk olimpijskich w Pjongczangu. Wzięło go tak bardzo, że w pewnym momencie wręcz relacjonował na Twitterze przebieg rywalizacji nie tylko reprezentacji Stanów Zjednoczonych, ale też Kanady, Norwegii czy Szwajcarii. Jego wpisami żyły nawet najpoważniejsze redakcje sportowe.

Oglądam dyscyplinę, o której wcześniej bym nie pomyślał. Curling jest trochę inny, ale ekscytujący. I nie taki prosty, jak się wydaje. Uprawiałem zapasy, boksowałem i nie mam już nic do udowodnienia. Dlatego wybieram curling – ćwierkał Mr. T.

Słowem, curling is cool, fool.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. WWE, eurosport.com

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...