Nasza reprezentacja podczas Euro 2016 stanowiła prawdziwy defensywny monolit. Tylko my i Niemcy nie straciliśmy żadnej bramki w fazie grupowej. Sam mecz z naszymi zachodnimi sąsiadami był popisem sprawności w ustawieniu zasieków. Gole traciliśmy dopiero po strzale życia Shaqiriego (przewrotką!) i rykoszecie po uderzeniu Renato Sanchesa.
Po mistrzostwach Europy coś się posypało. W ciągu całych eliminacji do mistrzostw świata straciliśmy aż czternaście bramek. Nie tylko nie królowaliśmy w defensywie, staliśmy się wręcz najsłabszą formacją obronną wśród drużyn, które wygrały swoje grupy. Co więcej – żaden zespół, który finiszował na drugiej pozycji, nie dała sobie wbić aż tylu goli. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że często dawaliśmy się złapać, gdy wydawało się, że mamy już rywala na widelcu. Nasi przeciwnicy potrafili dojść do głosu, nawet pomimo naszego dwubramkowego prowadzenia.
Niestety problem nie zniknął. Powrócił wczoraj.
Nieumiejętność utrzymania koncentracji przez część piłkarzy w końcowej fazie spotkania wydaje się jednym z największych problemów trapiących drużynę Adama Nawałki. Nie potrafimy zabić meczu, zamiast tego często dajemy dojść do głosu naszym rywalom. Niestety ten problem powraca co jakiś czas i na ten moment nasz selekcjoner chyba nie znalazł na niego recepty.
Zaczęło się od otwierającego eliminacje do mistrzostw świata meczu z Kazachstanem. Na fali entuzjazmu, rozpromienieni udanym turniejem we Francji, schodziliśmy do szatni, prowadząc 2:0, i wydawało się, że nic groźnego nie możne nam się stać. Powoli zaczęliśmy odhaczać pierwszy zaliczony test. To miał być mecz z gatunku: zajechać, zwyciężyć, zapomnieć. Niestety, ale nie możemy napisać o naszej reprezentacji, że dojechała, a już na pewno nie na drugą połowę. Dużo mówiło się o tym, że Kazachstan to trudny teren, że ktoś tam na pewno straci punkty, i… szybko okazało się to faktem. Dla nas – zdecydowanie za szybko. Na początku drugiej odsłony, w ciągu siedmiu minut, daliśmy sobie wbić dwie bramki. Załatwił nas Siergiej Chiżniczenko, który za czasów gry w Koronie Kielce nie wyróżniał się przecież absolutnie niczym.
Nieco ponad miesiąc później czekał nas znacznie poważniejszy test. Na Stadion Narodowy przyjechała reprezentacja Danii, którą – do pewnego momentu – w pojedynkę załatwił Robert Lewandowski. Bach, bach, bach – trzy szybkie strzały pozwoliły naszemu napastnikowi skompletować hat-tricka. Kiedy chwilę po zmianie stron podwyższał na 3:0, wydawało się, że tak naprawdę można się już rozejść. Albo zostać, ale tylko po to, by zachwycać się kunsztem gry naszej reprezentacji. Niestety – dosłownie kilkadziesiąt sekund później niefortunną interwencją popisał się Kamil Glik, co zakończyło się trafieniem samobójczym. Na dwadzieścia minut przed końcem Duńczycy zdobyli bramkę kontaktową. Nagle minuty zaczęły dłużyć się niemiłosiernie, a nasza reprezentacja znów nie zachowała należytej koncentracji. Obudziła się, dopiero gdy znów zaczęło robić się gorąco. Lepiej późno niż wcale, ale niesmak pozostał.
Kilka dni później znowu wypuściliśmy prowadzenie z rąk, co o mały włos nie zakończyło się katastrofą. Długo męczyliśmy się z Armenią, ale w końcu wyszliśmy na prowadzenie po golu samobójczym. Po chwili przyjezdni jednak wyrównali, a my biliśmy głową w mur. W doliczonym czasie gry nasi rywale mieli wręcz wymarzoną, stuprocentową sytuację. Nie wykorzystali jej i wiemy, jak to się skończyło – zwycięstwo zapewnił nam Robert Lewandowski. Zapanowała euforia, mimo że kolejny raz nie przekonywaliśmy i kolejny raz nie zachowaliśmy należytej koncentracji. Być może nawet podeszliśmy do rywala lekceważąco, o czym mogła świadczyć między innymi afera alkoholowa, która miała miejsce pomiędzy meczami z Danią i Armenią.
Do perfekcyjnego w naszym wykonaniu meczu z Rumunią, wieńczącego bardzo udany rok, w żaden sposób nie możemy się przyczepić. W marcu z Czarnogórą znów straciliśmy prowadzenie, znów uratowaliśmy zwycięstwo w końcówce, ale nie przesadzajmy i w drugą stronę – graliśmy z wymagającym rywalem, na trudnym terenie. Tak naprawdę nie obrazilibyśmy się na remis, tymczasem udało się sięgnąć po trzy punkty.
W kolejnych spotkaniach albo wyraźnie wygrywaliśmy (Rumunia, Kazachstan, Armenia), albo dostawaliśmy w czapę i nie mieliśmy nic do powiedzenia (Dania). W końcu przyszedł jednak decydujący o wszystkim mecz z Czarnogórą. Spotkanie, które miało być ukoronowaniem wysiłku włożonego w całe te eliminacje. I w tak ważnym meczu znów nie udało nam się zachować pełnej koncentracji.
Znów się rozprężyliśmy. Znów, idąc tropem piłkarzy ręcznych, zapewniliśmy sobie emocjonalny rollercoaster.
Pewne prowadzenie 2:0, kilkanaście minut do końca meczu, w perspektywie zbliżająca się feta. No i nagle efektowna bramka Stefana Mugosy, potem wyrównanie, i chwila ciszy. Konsternacja. To, co przez moment zdawało się nierealne, urzeczywistniło się – znaleźliśmy się u bram piekła. Jeden gol mógł zmienić wszystko. Na szczęście nasi piłkarze w porę się ogarnęli i nie doszło do katastrofy, ale był to kolejny sygnał ostrzegawczy. Niepokojący tym bardziej że zdarzył się w tak ważnym meczu, w którym – teoretycznie – powinniśmy być skoncentrowani od pierwszej do ostatniej minuty.
Ta sama historia powtórzyła się w starciu z Koreańczykami. Trzeba jednak zaznaczyć, że tym razem rywale nie strzelili nam dlatego, że mieliśmy chwilową zaćmę, co mogą sugerować dwie bramki stracone w krótkim odstępie czasu. Jak to ujęliśmy w pomeczówce – jeśli nasza obrona byłaby dzisiaj murem, to żywopłotem z mniszka alpejskiego. Myliliśmy się regularnie, zarówno w podstawowym składzie, jak i po zmianach. Dlatego tak naprawdę możemy podziękować rywalom, że skarcili nas dopiero w końcówce.
Ale, tak czy siak, potwierdził się znany nam scenariusz – po raz kolejny nie byliśmy w stanie utrzymać przewagi. Od zakończenia Euro 2016 aż dwa razy daliśmy sobie wyrwać dwubramkowe prowadzenie, raz prawie dogoniła nas Dania. Mówimy tylko o meczach, w których traciliśmy co najmniej dwie bramki z rzędu. A przecież pamiętamy jeszcze starcia z Armenią i Czarnogórą.
To bardzo niepokojące. Dużą rolę odgrywa oczywiście forma naszych defensorów, ale problem nie nie leży tylko w niej. Koncentracja nie stoi u nas na najwyższym poziomie. Mecze towarzyskie są od tego, aby przekonać się na żywym organizmie, co było źle i postarać się wyciągać na tej podstawie wnioski. Adam Nawałka otrzymał namacalny dowód na to, że problem z utrzymaniem prowadzenia istnieje i trzeba za wszelką cenę go rozwiązać.
To też nauczka na przyszłość dla nas, kibiców. Jeżeli na mistrzostwach świata obejmiemy nawet dwubramkowe prowadzenie (miejmy taką nadzieję!), nie otwierajmy szampanów. Poczekajmy, bo jeszcze wszystko może się zdarzyć…
Oby Adam Nawałka wyciągnął wnioski z naszej postawy i znalazł jakiś sposób na wyjście z tej patowej sytuacji. Od osoby, która na poprzednie mistrzostwa wyczarowała Pazdana, który wcześniej nie przekonywał, a stał się jednym z najlepszych zawodników naszej drużyny, mamy prawo wymagać. Może nie cudów, ale chociaż znacznej poprawy, na którą wszyscy liczymy.
Fot. FotoPyk