Czwartkowymi kwalifikacjami w Planicy rozpoczęła się ostatnia odsłona tegorocznego Pucharu Świata. Słoweński mamut to kawał historii. To tutaj przez lata wyciskano rekordy globu, to tutaj swój ostatni występ w karierze zanotował Małysz, to tutaj miały miejsce jedne z najkoszmarniejszych upadków. W annałach tego kultowego obiektu grubymi literami zapisał się też Janne Ahonen, bo to właśnie tam miał miejsce najsłynniejszy „alkoholowy” skok w historii.
Pamiętacie jak Piotr Żyła siedząc na kanapie u Kuby Wojewódzkiego opowiadał o piciu alkoholu przed skokiem? Zdradził wtedy, że taką metodę treningową preferowali fińscy skoczkowie i postanowił sam zobaczyć, czy ona… zaprocentuje. – No dobra. Poszedłem na górę, wziąłem narty, stoję na górze, patrzę: no jadą. Chyba ich pogięło, że oni jadą. A tu wieje! Nie pamiętam jakim cudem udało mi się te narty zapiąć. (…) Trochę mnie chwiało, a potem ostatni chyba byłem – relacjonował.
Piotr najwyraźniej nie miał mocnej głowy do skoków. Taką miał za to Janne Ahonen, co udowodnił w 2005 r. właśnie w Planicy.
Tamten epicki dzień pamięta chyba każdy kibic skoków. Nieoficjalny rekord świata najpierw został wyrównany przez Tommy’ego Ingebrigtsena, a potem bili go jeszcze Matti Hautamaeki i Bjoern Einar Romoeren (dwukrotnie, w tym 239 m). Najwięcej mówiło się jednak o 240 m Ahonena, chociaż tamta próba skończyła się upadkiem.
Fin miał furę szczęścia, bo mogło skończyć się na złamanym kręgosłupie. Kulisy tego lotu długo pozostawały jednak tajemnicą.
Aż do 2009 r., kiedy skoczek wydał autobiografię „Królewski Orzeł”. Podejrzewamy, że do pełnej szczerości popchnęła go chęć zarobku, bo małomówny, raczej zamknięty w sobie Ahonen totalnie odpiął wrotki. Przyznał, że podczas tamtego skoku był jeszcze na bani po całonocnym melanżu. Kiedy dziennikarze z Norwegii zobaczyli ten fragment książki, pomyśleli, że wkradł się jakiś błąd w tłumaczeniu, ale zawodnik podczas konferencji prasowej potwierdził – było popite.
Impreza zaczęła się już w pokoju hotelowym, gdzie m.in. w towarzystwie Risto Jussilainena obalono 24 piwa. Potem był clubbing po miejscowych knajpach. – Odwiedziłem wszystkie puby, kawiarnie i restauracje. O świcie, kiedy wróciliśmy do hotelu, wyszedłem na balkon i patrząc na góry zapaliłem papierosa. Zrozumiałem jakie głupstwo zrobiłem. Powiedziałem: „Chłopaki, za chwilę będziemy startować na największej skoczni świata”. Ale bez skandalu nie można było się już wycofać z konkursu – opowiadał.
Kiedy zjawił się na skoczni, unikał kontaktu z trenerem, bo ten w pół sekundy zorientowałby się w sytuacji. Dopadł go kac morderca, bolał brzuch, pękała głowa. Nikt jednak nie zorientował się, że coś może być nie tak, bo przecież nazywany „Maską” Ahonen zawsze był odludkiem i mrukiem. A co było już po skoku? Jak wyznał, kiedy po upadku zbiegły się do niego służby medyczne, jego pierwszą myślą nie było „czy jestem cały”, tylko „ja nie chcę do szpitala!”. Bo wiedział, że badania wszystko wykażą i skandal wypłynie. Ale nie wypłynąłby pewnie nigdy, gdyby nie książka. Przy okazji wyszło na jaw, że jeden z najsłynniejszych skoczków w historii w ogóle popijał całkiem sporo.
W całej sprawie ciekawy jest też inny wątek. Gdyby tamtego dnia dyrektor PŚ Walter Hofer przebadał alkomatem wszystkich skoczków, lista startowa być może zostałaby nieco okrojona. Ciągnięty za język przez dziennikarzy Ahonen powiedział bowiem, że kiedy biegał po barach, spotykał w nich zawodników z innych reprezentacji. Czyli tamtego dnia nie tylko on wyskoczył coś łyknąć.
Z drugiej jednak strony nie jest żadną wiedzą tajemną, że w Słowenii na finale sezonu atmosfera często bywała luźniejsza. Cała Planica. Ostatki, puchary często już rozdane, robota prawie zrobiona, góry, słoneczko, zapach kiełbasek, wakacje wykupione. Czego chcieć więcej.
Fot. newspix.pl