Marka Dragosza na Weszło znacie głównie jako trenera kozaków z ampfutbolowej reprezentacji Polski, ale to tylko jedna z rzeczy, którymi na co dzień się zajmuje. Niełatwo go złapać na miejscu, bo cały czas gdzieś jeździ – a to po europejskich klubach po wymianę wiedzy, a to po Afryce, by uczyć tam piłkarskiego fachu i po prostu pomagać. Nie będziemy rozstrzygać, która z tych działalności jest najciekawsza, ale teraz zaproponowaliśmy mu rozmowę głównie o Czarnym Lądzie, w której to niekoniecznie piłka odgrywa najważniejszą rolę. W obecnej sytuacji grzechem byłoby o niej nie porozmawiać, ale tak samo źle czulibyśmy się ze skupieniem tylko na niej. Zapraszamy!
Powiedziałeś, że w Afryce można się albo zakochać, albo ją znienawidzić, bez stanów pośrednich. Dlaczego dziś możemy zaliczyć cię do pierwszej grupy?
To prawda, wsiąkłem. Uwielbiam nawet nie same miejsca, a rytm, w którym się toczy życie. Wychowałem się w takich czasach, że w sklepach był sam ocet i kalosze, ale ludzie mieli dla siebie czas. Gdy przychodziły imieniny, moi rodzice ze swoimi znajomymi potrafili świętować je przez trzy dni. Nie siedzieli przed telewizorem, komputerów nie było, po prostu poświęcali ten czas sobie. Może to trochę z czapy, ale tęskniłem za tym, by żyć podobnie. Bez spiny, bez żadnych podziałów, bez sprawdzania grubości portfela. W Afryce to wszystko jest bardzo proste. Z tym samym towarzystwem możemy jednego dnia imprezować, a następnego siedzieć w ciszy i nie oznacza to, że ktoś się na kogoś obraził. Ludzie uśmiechają się do siebie, są bardzo serdeczni. Prawdopodobnie dlatego, że bieda scala, ale to mnie urzekło.
Nie wspomnisz o pogodzie, słońcu?
To też się liczy, ale przede wszystkim są ludzie i ich solidarność. Tyle tylko, że żeby się o tym przekonać, trzeba się wysilić. Zwykli turyści w wielu miejscach są traktowani jak bankomaty, które doi się na wszystkim. Ja jako białas też nie jestem od razu traktowany jak przyjaciel plemienia, ale to, co robię – mam na myśli działalność charytatywną – otwiera pewne drzwiczki. Zdarzyło mi się być w miejscach, w których biały człowiek wcześniej nie stał, a mój pobyt kończył się tak, że spędzałem tam noc, balowałem i rano przybijałem sobie z tym ludźmi piątki. Widzą, że robimy dla nich coś dobrego.
Nie masz z tyłu głowy myśli, że może się to nie skończyć dla ciebie najlepiej?
Może nie zabrzmi to dobrze, ale zawsze wychodziłem z założenia, że bać mogę się co najwyżej ciężkiej choroby. Jeśli tam jeżdżę, muszę się z pewnymi sprawami liczyć. Oczywiście ja nie szukam guza, nie zapuszczam się nie wiadomo gdzie i nie kozaczę. Potrzebna jest ta pokora, bo mam dla kogo żyć i do kogo wracać. Strach swoją drogą, a oczy dookoła głowy swoją. Jeśli wyczuwam wrogie nastawienie, to się wycofuję.
Ale wiem, że miałeś sytuacje, w których zabrnąłeś o jedną uliczkę za daleko.
Zazwyczaj taka refleksja przychodzi już po czasie. Kiedyś u wybrzeży Kenii spotkałem Etiopkę, która pracowała jako – że tak to pięknie ujmę – masażystka. Obsługiwała na plaży grubasów ze Szwecji czy z Niemiec. Spotkaliśmy się dwukrotnie i wsiąkłem w jej historię. Skomplikowana sprawa, bo została przymuszona do takiej pracy. I to rzeczywiście przymuszona, a nie tak jak większość z nich tylko opowiada. Przyjechała tam z matką chorą na nowotwór, przy okazji jej partner życiowy zostawił ją z niczym. W trakcie pobytu jej matka zmarła, a ona nie miała za co wrócić. Wybrzeżem Mombasy rządzi trzech ludzi, jeden z nich przejął jej paszport. Te dziewczyny nie mają nic oprócz baraku, w którym obsługiwały klientów. W ostatnim dniu mojego pobytu, w jakimś amoku, pozbierałem pieniądze od polskich turystów po to, żeby pójść do tego faceta i ją wykupić. Okazał się zwykłym gangsterem. Wszedłem do pokoju, dookoła pełno karków, a naprzeciwko mnie siedzi facet obwieszony złotem jak amerykański raper.
– Ile chcesz?
– Daj 50 dolarów i spierdalaj.
Dałem i potem zawiozłem tę laskę na dworzec. Ona na bosaka, w samych majtkach i przezroczystej koszulce. Pieniądze ze zbiórki starczyły jeszcze na bilet do domu. Po czterech dniach napisała, że dotarła. Po roku – że urodziła dziecko i dała mu na imię tak, jak na imię mam ja. To jest coś, co łapie za serducho.
Później pomyślałem sobie, że wejście do tego pokoju, pomiędzy karków, którzy otaczali bossa, było szalone. Gdyby ktoś urwał mi łeb, co mogło się zdarzyć, pretensje mógłbym mieć tylko do siebie. Ale nie żałuję.
Tylko domyślam się, że takie historie spotykasz na każdym kroku. Próba zbawienia całego świata to, po pierwsze, coś nierealnego, a po drugie – może skończyć się tragicznie.
Nie da się, teraz to wiem. W pewnym momencie zapędziłem się w kozi róg – chciałem pomóc wszystkim, a nas w fundacji jest tylko czwórka. Wielu ludzi się do mnie zgłaszało i ciągle zgłasza, a ja nigdy nie potrafiłem spuścić kogoś po brzytwie, bo wiem, że jeśli ktoś ma kłopot ze zdrowiem dzieciaka, to jest zdesperowany. Chciałem pomóc, ale nie mogłem. Jest tak, że w pierwszej kolejności staramy się robić coś dobrego w Polsce, a jeśli pomagamy w Afryce, to zawsze z udziałem naszych dzieciaków. Jeśli robimy zrzutkę czy paczki, to one pomagają – zbierają sprzęty, szczoteczki do zębów i tak dalej. Robimy to też po to, by ich wyedukować, że trzeba szanować wodę, chleb i tak dalej. Na całe szczęście w ostatnich latach znalazły się wokół nas dziesiątki ludzi, którzy chcą robić takie rzeczy. Teraz jest o tyle łatwiej, że mogę te zadania dzielić i koordynować.
Powiedziałeś o świetnych ludziach w Afryce, ale oni tak naprawdę są bardzo różni. Byłeś w Rwandzie i chyba trudno znaleźć miejsce, w którym te podziały byłyby głębsze. Jak wejść pomiędzy Hutu oraz Tutsi i się odnaleźć? Trudno mi to sobie wyobrazić.
Kiedyś też nie potrafiłem. Gdy jechałem tam po raz pierwszy, rozmawiałem z wieloma Rwandyjczykami, którzy nie mieszkają w kraju. Uczulili mnie na to, by nie pytać, kto jest Hutu, a kto Tutsi i udawać, że nie ma tematu. Z takim nastawieniem pojechałem, tymczasem na miejscu okazało się, że oni nie mają żadnego problemu z tym, by o tym rozmawiać. Jest w tym coś, czego my nigdy nie zrozumiemy. Gdy okazało się, że to nie jest tabu, zapytałem kogoś:
– Jak to jest mieszkać obok kogoś, kto być może rozlał krew twojego ojca czy matki?
– Mogę wybaczyć to, że ktoś obciął maczetą głowę mojej mamie, jeśli taka osoba przyjdzie do mnie i powie: „stary, zrobiłem to i przepraszam cię za to”.
Nie wybaczają wszystkim z automatu, a konkretnym osobom. Natomiast faktem jest to, że ich kraj świetnie się rozwija. To „Szwajcaria Afryki”. Centrum Kigali wygląda jak normalna europejska metropolia. Gospodarka i turystyka stoją tak dobrze, że boję się, iż zatracą trochę swoją tożsamość. Grozi im zachłyśnięcie Europą i to może się odwrócić przeciwko nim.
To ciekawe, bo wyobrażam sobie, że mogą mieć duży żal do międzynarodowej społeczności. Świat w pewnym sensie przymknął oczy.
Mają żal. Nie chcę się wymądrzać, bo jestem na to za krótki, ale studiowałem ich historię i wiem, że zawsze w tle tych wydarzeń jest temat handlu bronią, diamentów, ropy i innych bogactw. W interesie wielu światowych włodarzy leżało, by oni się wytłukli, bo można było coś na tym ugrać za frajer. Nie tylko w Rwandzie, bo wiele wojen domowych ma takie podłoże.
W obliczu takich wydarzeń futbol był zapewne ostatnią rzeczą, o której tam myślano, ale chciałbym, żebyś powiedział, jak dziś wygląda.
Nie do końca się z tym zgodzę. Na pewno uprawianie sportu było mocno utrudnione, ale z drugiej strony – piłka nożna czy jakikolwiek sport to zawsze jest jakaś ucieczka. W obozach, w tym momentach, w których ludzie byli skoszarowani i zostawieni sami sobie, jedynymi rzeczami, które pozwalały na chwilę zapomnieć, były muzyka i piłka. Możemy bębnić i śpiewać albo zwinąć kulkę i grać w gałę. Z kolei dzisiaj w Rwandzie i innych krajach piłka jest sposobem na wyrwanie się stamtąd. Każdy chłopak w wieku 15 czy 16 lat ma marzenie, żeby wyjechać do Europy. To droga, nadzieja na lepszą przyszłość.
Jak u Brazylijczyków z faweli, ale oni mają futbol we krwi. Tam tej kultury brakuje.
Generalnie jest tak, że dzieciaki zarówno w Kamerunie, Nigerii, Wybrzeżu Kości Słoniowej, czyli tych krajach, które kojarzą nam się z piłką, jak i w Rwandzie czy Botswanie rodzą się z takim samym darem od Boga. Sęk w tym, że tych talentów nikt nie szlifuje. Robią to na własną rękę, kopiąc na tych kartofliskach, piachu, jakąś kulą papieru, która tylko przypomina piłkę, i niektórzy potrafią wyczyniać z nią cuda. Natomiast nie są i nie będą przygotowani do gry w Europie, bo nikt z nimi nie rozmawia na temat tego, z czym się zderzą. O przygotowaniu taktycznym nawet nie ma co wspominać.
Nie kusiło cię nigdy, żeby pójść właśnie w stronę sprowadzania tych graczy?
Miałbym być menedżerem?
Tak. Trochę szkoda, że czytelnicy nie mogą zobaczyć twojej miny, gdy wypowiadałeś te słowa.
Totalnie się do tego nie nadaję i nie chcę tego robić. Zdarzyło mi się kilka razy skojarzyć zawodników z Afryki z klubami w Europie, ale moja rola skończyła się na podaniu namiarów. Nie czuję tego. Perełek widziałem dziesiątki, mógłbym je komuś proponować, ale mam inne wyobrażenie tego, jak to wszystko powinno funkcjonować.
Czyli jakie?
Nie chcę nikogo oceniać, ale jeśli już, to wolałbym, żeby moja rola nie ograniczała się do kasowania 10% prowizji. Chodzi mi o prawdziwe nakreślenie ścieżki kariery, nauczenie tego, czym jest ubezpieczenie, czym inwestowanie i tak dalej. Na to mnie nie stać, bo jest normalnym, szarym facetem. Jeśli mam nad kimś roztoczyć opiekę, która będzie się sprowadzała do niczego, to lepiej, żebym jej nie roztaczał.
Zajmujesz się w dużej mierze treningiem bramkarskim i masz chyba o tyle utrudnione zadanie, że czarnoskórzy zawodnicy nie potrafią bronić. Przynajmniej takie jest przeświadczenie.
Oczywiście, że jechałem tam z taką myślą. Dziś nie zgadzam się z tym, że nie potrafią, ale istnieje pewna przepaść. Ci chłopcy genetycznie są świetnie uwarunkowani, motoryka i skoczność to ich atuty, ale znów – problem leży w pracy nad tym darem. Przytoczę przykład. Chłopak nazywa się Hugo Nyame i grał nawet w reprezentacji Kamerunu. Poznałem go, gdy był dzieciakiem. Miejscowi mówili mi wtedy: „chodź, zobaczysz, to perełka”. Przez pierwsze pół godziny pod jego bramką nie działo się kompletnie nic, gra toczyła się na drugiej połówce, a on calusieńki czas stał pod poprzeczką, nie wyszedł nawet na metr. Dlaczego? Bo nikt nigdy nie powiedział mu, że może gdzieś wyjść! Jednocześnie gdy rywal już strzelił, on zrobił coś magicznego. Nie mogę wam tego pokazać, ale po uderzeniu z 11. metrów, prawdziwej petardzie, gość wyciągnął rękę i w tylko sobie znany sposób złapał piłkę, która leciała tak szybko, że nie było jej widać. To ten wspomniany dar od Boga. Nie twierdzę, że to moja zasługa, ale bardzo dużo później korespondowaliśmy, podsyłałem mu różne wzorce i czegoś się nauczył. Zobaczył, że można inaczej. Ten stereotyp, że nie potrafią bronić, nie oznacza, że się nie nadają. Trzeba im pomóc.
Teraz o czarnoskórym, który akurat potrafił. Jak poznałeś Thomasa N’Kono?
Kurde, to długa historia. Miałem 10 lat, gdy odbywały się mistrzostwa świata w Hiszpanii. Powiedziałem mamie, że o niczym innym tak nie marzę jak o szarej bluzie i takich długich czarnych gaciach. Rękawice podbierałem tacie z szafy. Mama skądś wykulała te rzeczy, które wycierałem w bramce, póki się nie rozwaliły. Uwielbiałem tego faceta. Dużo, dużo później poznałem Thomasa Libiiha. Gość jest u siebie gwiazdą. W pierwszym meczu mundialu w 1990 roku Kamerun grał z Argentyną. W drugiej drużynie występował niejaki Maradona. Thomas wszedł na boisko z ławki, ale Kamerun wygrał, a on w ostatnich 25 minutach nakrył Boskiego Diego czapką. Jestem zakochany w projekcie, który dziś prowadzi. To zajęcia dla dzieciaków z ulicy. Dał im nie tylko piłkę, ale też warsztaty, na których uczą się stolarki, komputerów i tak dalej, a po treningach idzie do sadu z ogromnym koszem wiklinowym, pakuje do niego arbuzy i przynosi im, żeby coś zjedli. Staram się mu pomagać. Przyznałem się kiedyś, że N’Kono jest moim dziecięcym idolem. I teraz bodaj moja trzecia wizyta w Kamerunie – wysiadłem z samolotu, włączyłem telefon, Libiih napisał, że mnie nie odbierze. „No fajnie” – tak pomyślałem. Wchodzę do sali przylotów, a tam stoi gość z tabliczką „Marek Dragosz”. To był N’Kono. Powiem szczerze, że popłakałem się jak dziecko. Do dziś utrzymujemy kontakt. On odpowiada za szkolenie bramkarzy w Espanyolu i jest świetnym człowiekiem.
Zahaczyłem o gwiazdę tego formatu, bo wydaje mi się, że w nich nadzieja na postęp w afrykańskiej piłce. Zarabiają wielkie pieniądze w Europie, ale ich część przeznaczają na to, by pomóc swoim ziomkom.
Zgadza się, ale wielu z nich po prostu do Afryki nie wraca. Ci o statusie międzynarodowych gwiazd często zostają w Europie. Utrzymują rodzinę czy czasami nawet całą wioskę zdalnie i tyle. Nie wiem, czy potrafię to prawidłowo ocenić, ale chyba takich jest więcej, niż filantropów, o którym mówisz. Choć tu też zdarzają się różne przypadki. Taki Eto’o mieszka w Europie, ale zostawia w Afryce cząstkę siebie, budując akademie czy boiska.
Za chwilę gramy z Nigerią, którą kiedyś uznawaliśmy za najlepszy piłkarsko kraj Afryki. Mam jednak wrażenie, że potencjał z lat 90. nie do końca został wykorzystany.
W mojej ocenie nie został, co wynika z tego, że Nigeria jest bardzo skomplikowanym krajem. Poziom korupcji, dziwnych zależności, działalności pseudomenedżerów jest chyba najwyższy w całej Afryce. Mnóstwo jest ludzi, którzy chcą ogarnąć swój prywatny interes, zachachmęcić – niespotykanie wiele nawet jak na skalę afrykańską. Przyglądałem się kadrze, która zawita do Polski. Wielu tych chłopaków, którzy kasują górę pieniędzy, na przykład w Chinach, mogłoby zrobić większą karierę nie pod kątem finansowym a sportowym, gdyby nie to, że ktoś nastawia ich na trzepanie hajsu. To się nie zmienia. Już sam Okocha czy West mogli osiągnąć znacznie więcej, ale tak jak mówisz – gorsze jest to, że na bazie ich popularności nie wykształciło się nic. Rynek zaczął być filtrowany, wyławia się perełki i tyle.
Z jakimi problemami jeszcze spotykasz się tam na miejscu?
Jeśli mówimy o Nigerii, to problemem jest mentalność. Sprawiają wrażenie otwartych na zmiany, ale to tylko pozory. Brakuje im cierpliwości, najlepiej skasować od razu. Ichniejszy John otwiera akademię, zbiera 15-latków i myśli, że za rok będą gotowi na wyjazd. Kiedyś w Ibadanie usłyszałem:
– Marek, mamy taki pomysł, żeby stworzyć tu centrum szkolenia, prawdziwą akademię.
– Okej, macie jakieś plany?
– Jeszcze nie.
– A macie w sobie tyle cierpliwości, by pracować z dzieciakami od ósmego roku życia?
– Tak!
Rozmowa miała miejsce trzy lata temu, a od tego czasu nie wydarzyło się nic. Nie ma w ich mentalności długofalowego planowania. To po części determinuje bieda, ale nie tylko. Nie chcę być złym prorokiem, ale prawdziwego szkolenia jeszcze długo tam nie będzie. Nie mam nic przeciwko temu, by piłkarzy wychowywała ulica, bo my też graliśmy na asfalcie i wyszło z tego wielu świetnych piłkarzy, ale w którymś momencie trzeba ich nauczyć podstaw.
Inaczej wylądują na murku?
To straszne obrazki. Kiedyś w Lagos znalazłem się na takim wielki placu, coś jak Plac Defilad w Warszawie czy Rynek Główny w Krakowie. Wokół niego był taki murek, na którym siedziały setki lub tysiące byków wyrzeźbionych tak, jak ja nigdy wyrzeźbiony nie byłem. Zdrowi ludzie, ale w ogóle ze sobą nie rozmawiają i mają takie smutne, przekrwione oczy. Zastanawiałem się, o co chodzi i zapytałem, czy to jakaś zorganizowana akcja. Koleś mnie uświadomił:
– Codziennie z okolicznych wiosek do Lagos przybywają ludzie poszukujący pracy. Jadą w ciemno, a w zasadzie przychodzą o własnych siłach, i lądują na tym placu, który jest taką giełdą pracy. Czekają aż ktoś przyjdzie i ich weźmie. Najczęściej nie mają pieniędzy, żeby wrócić. Przynoszą ze sobą co najwyżej kromkę chleba lub garść ryżu. Nie ruszają się i nie gadają z jednego powodu – żeby nie tracić energii.
Dość mocno uderzyło mnie w to czachę. Ci ludzie byli jak figury woskowe. Za tę kanapkę, które nasze dzieciaki wyrzucają gdzieś tam, żeby zrobić na złość mamie, daliby się pokroić. Afryka to emocjonalny rollercoaster. Raz widzisz te piękne uśmiechy, by za chwilę trafić na takie obrazki.
Jak Nigeria czy Afryka, to też przebite blachy. Widziałem jednak, że oburzasz się na to, że z góry traktujemy to jak oszustwo.
Zjawisko ma miejsce i temu nie zaprzeczam, bo po prostu się nie da. Natomiast nikt nie interesuje się tym, dlaczego tak jest. Niekoniecznie chodzi o to, że facet ma lewy paszport dlatego, że chce kogoś oszukać. Dam prosty przykład – oglądam mecz drugiej lub trzeciej ligi Kamerunu. Kiedyś wpadło mi w ręce coś, co można nazwać listą zgłoszeniową do rozgrywek. Na niej 18 facetów, każdy urodzony pierwszego stycznia albo ostatniego dnia grudnia. Od razu wygląda jak wałek, ale zapytałem. Odpowiedź jest prosta – jest tam gość, który stworzył akademię dla dzieciaków ulicy, sierot wojennych i tak dalej. Taki chłopak nigdy nie miał aktu urodzenia. Wali się więc do wodza na wiosce i pyta o tego małego Johna.
– Kiedy się urodził?
– Wiesz, to chyba było wtedy, gdy ostatni raz padał deszcz.
Czyli na przykład siedem lat temu. Wychodzimy z założenia, że to prawda. Idzie się z takim dzieckiem do urzędu i przepis w wielu krajach jest taki – jeśli nie można udokumentować prawdziwej daty urodzenia, to wpisuje się z urzędu albo ostatni dzień w roku albo pierwszy następnego. I tyle. Przekręty się zdarzają, ale krzywdzące jest podchodzenie do tego w ten sposób w każdym przypadku. Nie zawsze chodzi o to, by kogoś wydymać.
A jak patrzysz na szamana jako członka sztabu szkoleniowego?
To jest niesamowity koloryt. Kiedyś oglądałem mecz eliminacji Pucharu Narodów Afryki – Rwanda grała z Tanzanią. Z całym szacunkiem, ale poziom katastrofa, głowa mnie bolała, bo piłka leciała cały czas 60 metrów nad ziemią. Natomiast to, co działo się na trybunie było cudowne. Tam, gdzie biega lewoskrzydłowy przeciwnika, trzeba wysypać jakiś proszek, by się przewrócił. A w przerwie go pozamiatać, bo przecież teraz będzie tam grał nasz człowiek! Do tego ogniska, zaklinanie słupków, cała masa niewiarygodnych dla nas wydarzeń. Przy czym odnoszę wrażenie, że oni sami już do końca w to nie wierzą, ale uznają, że to tradycja.
Mój ulubiony przesąd to chyba zakopywanie zgniłego jajka w polu karnym rywali.
Nie byłem świadkiem, ale słyszałem. Ostatnio widziałem za to film, na którym szaman oblewał słupki bramki rywala własnym moczem. Żeby była jasność – wyprodukowanym na żywo.
Mówimy o problemach, z którymi zmaga się tam zwykła piłka. A co z Amp Futbolem, którym zajmujesz się w Polsce?
Byłem na treningu kadry Rwandy w Amp Futbolu. Jest różnica. U nas to chłopcy po wypadkach, a tam 90% to ofiary ludobójstwa. Kończyny obcięto im maczetami. Nie mam przy sobie zdjęcia, ale jest tam facet, którego nie stać na kule, popyla więc za pomocą kija. Jednak nie mogę powiedzieć, że Afryka gra w Amp Futbol słabo, bo na mundialu w Meksyku przegraliśmy właśnie z Angolą. Prawdopodobnie nie dlatego, że byliśmy słabsi piłkarsko, ale kondycyjnie ci ludzie wypadają lepiej. Myśmy zdechli. Do tego Ghana gra dobrze, jest kadra Sierra Leone, Kenii.
Gdybyś nie miał tutaj zobowiązań, przeniósłbyś się do Afryki na stałe?
Nie. Jest na świecie dużo fajniejszych miejsc, by osiedlić się na stałe, choć tam też nie brakuje cudownych. Czasami żartuję z dzieciakami: „jak już będziecie dorośli, to ja na ostatnie lata życia mam dwa kierunki – albo Jamajka, gdzie w oparach radości dokonam żywota, albo Ocenia”.
Nie wyobrażam sobie, że leżysz na plaży. Jeździsz w ogóle na normalne wakacje?
Jeśli mówimy o Jamajce, to na pewno nie będę leżał na plaży. Tego zresztą nie cierpię, ale na zwykłe wakacje jak najbardziej jeżdżę. Wracając do ewentualnych przenosin do Afryki – gdybym powiedział, że jestem domatorem, zabrzmiałoby to absurd, ale uwielbiam wracać do domu. Dzisiejszy układ mi pasuje.
Rodzina nie ma pretensji o ciągłe podróże?
Pracowałem kiedyś w klubach w Warszawie czy w Krakowie. Mój standardowy dzień wyglądał tak, że rano zapieprzałem z dzieciakami do przedszkola, później na trening, świńskim truchtem na obiad, potem znów trening i wracałem wieczorem, gdy już spali. Weekendy to samo. Kiedyś mój syn powiedział: „niby czuliśmy, że jesteś, ale było jak było”. Dzisiaj znikam na 10 dni, ale resztę czasu mam dla nich, bo swoje obowiązki wykonuję, gdy są w szkole.
Masz więcej kontaktów niż Piotr Świerczewski?
To legenda. Nawet nie śmiem konkurować.
Tak szczerze – dlaczego nie pracujesz w Polsce?
Nie wiem. To nie pytanie do mnie. Pracujemy tam, gdzie nas chcą. Były w Polsce przymiarki do pewnych klubów, ale z różnych przyczyn się nie udało. Żeby była jasność – nie chodziło o warunki socjalne. Przerobiłem w swoim życiu takie kłopoty finansowe, których nie życzę nawet największemu wrogowi, więc nigdy nie świrowałem, jeśli chodzi o wymagania. Rozbiło się bardziej o to, że chciałem, aby trening bramkarski wyglądał trochę inaczej. Znam większość bramkarzy, którzy grają bądź niedawno grali w ekstraklasie i wiem, że w niektórych miejscach moja rola sprowadziłaby się do tego, że musiałby jechać po testowanego na lotnisko i wykonywać tego typu rzeczy. Nie chciałem, żeby tak było. Nie mogłem wziąć odpowiedzialności za dyspozycję faceta, jeśli miałbym go do dyspozycji 15 minut w ciągu dnia. Z kolei dziś mam mnóstwo zajęć i ludzi dookoła, dzięki którym jestem szczęśliwy. Przecież nie będę wykonywać telefonów do ludzi i mówić: “weźcie mnie, bo mam parcie na pracę w ekstraklasie”. Nie mam.
Ale pytam dlatego, że ciągle jeździsz po poważnych europejskich klubach i to nie tylko po to, żeby się uczyć. Również po to, żeby uczyć ich.
Robię to dla siebie. To jest wiedza, którą później się dzielę i to nie tylko z trenerami w Afryce, ale też w Polsce. Robię to również po to, by trening ampfutbolowy był zajebiście wartościową petardą. Po prostu. Mogę powiedzieć, że byłem w 20 klubach w Europie i pierdzielę, możecie mi skoczyć. Nie! To wszystko się tak zmienia, że trzeba nadążać. Nie muszę być na topie, ale chcę przekazywać wartościowe rzeczy. Dzięki kontaktom mam możliwość, więc jadę. Wiele rzeczy to dla mnie wyróżnienie. Jeśli dzwoni do mnie facet ze Sportingu Lizbona i mówi: „Marek, chciałbym, żebyś przyjechał i poprowadził dwa dni szkolenia dla naszych trenerów, a potem zostaniesz jeszcze cztery i popatrzysz, jak pracujemy”, to jest to coś bardzo fajnego. W domu mi później mówią, że to paradoks, iż zapraszają z Lizbony, a w Polsce nie lubią. Może rzeczywiście tak jest? Może jest jakiś stereotyp, że gwiazdorzę, ale to nie jest prawda. Nigdy nikomu nie powiedziałem, że mam go gdzieś. Dlaczego nie? Bo nikt nie pytał!
Wracając do kontaktów – znasz się z trenerem bramkarzy Realu Madryt.
Z Luisem Llopisem łączy mnie taka stricte służbowa znajomość. Nie powiem, że to przyjaźń i jesteśmy kumplami, bo tak nie jest. Natomiast rozmawiamy na wiele tematów i nawet często się nie zgadzamy, przy czym bardzo szanuję jego pracę. A najlepsze jest to, że taki gość jest bardzo otwarty na tego typu dyskusje! Nie nosi głowy wysoko, bo sam przeszedł długą drogę, by dołączyć do absolutnego topu w swojej profesji.
Inne nazwisko – Geronimo Rulli to najlepszy bramkarz, z jakim miałeś okazję popracować?
Jeden z najlepszych. Życzę temu chłopakowi jak najlepiej, bo ma wszystko, by zrobić wielką karierę. To było dla mnie spore przeżycie, bo to był ten Real Sociedad, który był prowadzony przez Davida Moyesa, a wcześniej grał w Lidze Mistrzów. Nie byle jaka drużyna.
Na koniec wróćmy jeszcze do Afryki, bo do mundialu będzie o tamtejszej piłce bardzo głośno. Coraz częściej mam wrażenie, że my ten Senegal za bardzo lekceważymy.
Porównywaliście ostatnio jedenastki i o ile dobrze pamiętam, to linia pomocy była z Senegalu. Nie przez przypadek. Nie mam za bardzo czasu, by sprawdzać, co piszą ludzie w internecie, ale da się wyczuć takie myślenie, że ogranie Senegalu będzie jak pierdnięcie. To głupota. Z drugiej strony – rozmawiałem z ludźmi, którzy naprawdę odpowiadają za przygotowanie naszej kadry i tam tego nie ma. Sztab Nawałki jest tak profesjonalny, że żaden detal nie będzie zaniedbany. Cieszę się, bo na Senegal musimy uważać szczególnie. Jak popatrzysz na historię, to zobaczysz, że afrykańskie drużyny mają coś takiego, iż pierwszy mecz jest dla nich czymś totalnie honorowym. To mogą być zawodowcy z Europy, ale i tak wpasują się w ten nastrój. A my zaczynamy właśnie z nimi. Koniec końców jestem jednak optymistą.
Masz jakieś obawy związane z udziałem afrykańskich reprezentacji w mundialu? Znamy różne historie – od strzelania do autokaru z piłkarzami, po obrażanie się na wysokość premii.
To jest wpisane w ich koloryt. Nie obawiam się, ale jeśli zdarzą się tarcia, to nie będę zdziwiony. Nie mówię o strzelaniu do kogokolwiek, ale kłótnie są tam na porządku dziennym. Jeszcze kilka tygodni temu kibice w Senegalu protestowali pod siedzibą związku, bo nie wiedzieli, z kim będą grali towarzysko. Załatwiali to na wariata w ostatniej chwili – tu może jakiś Luksemburg, tam Maroko. Nie wiem, na czym stanęło, ale wszystkie federacje miały to w miarę pozapinane, a oni szukali czegoś z czapy. Jeśli chodzi o logistykę i przygotowanie, zdecydowanie mamy przewagę.
Czujesz, że ten medal dla drużyny z Afryki jest blisko?
To zawsze będzie splot wielu okoliczności. Co jakiś czas trafia im się genialne pokolenie, ale dziś jest już trochę inaczej, bo są one uwarunkowane europejskimi realiami. To goście, którzy grają za duże pieniądze w wielkich kubach. Kiedyś powiedziałem, że gdybym miał postawić u bukmachera, że jakaś afrykańska kadra zdobędzie medal, to na złoto nigdy, na srebro też nie, ale brąz już być może. Na najbliższych mistrzostwach? Nie widzę tego. W trakcie następnych 10-15 lat? Jak najbardziej.
A w której kadrze widzisz taka nadzieję?
Nie wiem. Bardzo duży potencjał ma RPA, które paradoksalnie ma problem, by zaistnieć na swoim kontynencie. Ale jeśli chodzi o systematykę i wychowywanie, to robią to najlepiej. A jeśli dalej liczymy na genialne pokolenia, to nie będę odkrywczy – Nigeria albo Wybrzeże Kości Słoniowej. Oczywiście pod warunkiem, że to pokolenie będzie odpowiednio sterowane. Tu jest klucz – ktoś musi ich trzymać za mordy. Poza tym jest Maroko, które w świetnym stylu przeszło drogę na mundial. Polecam zobaczyć, jak bawią się kibice Raja Casablanca, a mówię o tym dlatego, że są tam kluby, które budowane są na europejską modłę. I to może zaprocentować, jeśli będą mieli determinację i plan.
Ale to juz Afryka, która cię nie kręci.
Bo to kraje arabskie. Ciekawe, jeśli chodzi o turystykę, architekturę czy historię, ale kurczę… Tam nie ma tego uśmiechu.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK/archiwum Marka