Reklama

NBA Raport: Westbrook poza kontrolą

redakcja

Autor:redakcja

19 marca 2018, 16:26 • 10 min czytania 4 komentarze

Koszykarscy bogowie rzucili klątwę na Golden State Warriors i odesłali do lekarza jednocześnie Curry’ego, Duranta i Thompsona. Wojownicy cierpią, zaś Russell Westbrook i jego Oklahoma rozkwita w końcówce sezonu regularnego, śrubując kolejne rekordowe osiągnięcia. A gdzieś w tle tego wszystkiego Marcin Gortat przypomina o swoich ofensywnych talentach. Zapraszamy wraz z kolegami z LV Bet na tradycyjny przegląd minionego tygodnia  w NBA.

NBA Raport: Westbrook poza kontrolą

WYDARZENIE TYGODNIA: NAJLEPSI NIE WYTRZYMUJĄ

San Antonio Spurs pokonają Golden State Warriors? Kurs 1.33

Piątek w NBA. Gra kilka ciekawych drużyn, niektóre starcia zapowiadają się bardzo widowisko. Kłopot w tym, że tak naprawdę więcej gwiazd pauzuje, niż faktycznie wychodzi tego wieczora na parkiet. Boston Celtics zagrali bez Irvinga i Smarta, Golden State Warriors bez Curry’ego, Thompsona i Duranta, pauzowali Whiteside i Wade z Miami Heat, dla Toronto Raptors nie zagrał Lowry. Wiemy, że z poważniejszymi urazami zmagają się od dawna Cousins, Wall, Leonard, Porzingis, Hayward… W tym momencie pojawia się pytanie, komu i za jaką cenę zaprzedał duszę LeBron James, że w wieku 33 lat, rozgrywając już 15 sezon na parkietach NBA, jest w stanie występować praktycznie bez przerwy i to na dystansie ponad 37 minut w meczu, taszcząc cały swój zespół na plecach. W sobotę poprowadził Cleveland Cavaliers do tryumfu nad Chicago Bulls, notując siedemdziesiąte triple-double w karierze. Dla Cavs z powodu kontuzji nie mogli zagrać Love i Thompson, kilku innych zawodników odpoczywało. Ten sezon naprawdę daje się we znaki, nawet tak fantastycznym atletom. I wiele drużyn może słono zapłacić za kontuzje swoich gwiazd – na czele z San Antonio Spurs, którzy bez Kawhia Leonarda kompletnie się posypali, a ich pozycja w ósemce stoi pod dużym znakiem zapytania. Gregg Popovich jest jednak zbyt doświadczony, żeby decydować się na pochopne kroki – sugeruje nawet, że w trosce o rozwój kariery zawodnika, może on już w tym sezonie wcale nie wybiec na parkiet. Podobna sytuacja już raz miała miejsce – w 2000 roku podjęto w Spurs decyzję, żeby nie forsować dochodzącego do zdrowia Tima Duncana, któremu koniec końców przepadły wówczas playoffy. I – jak uczy historia – opłacało się dać mu porządnie wyzdrowieć.

Curry, Durant, Thompson – trzech kluczowych graczy jednocześnie cierpiących z powodu kontuzji. Taka katastrofa musiała zaboleć nawet naszpikowanych gwiazdami Dubs, bo sam Draymon Green, choć jest fantastyczny, tego wózka nie pociągnie. Konsekwencje tej plagi urazów mogą być bardzo poważne, jeżeli chodzi o układ sił w playoffach. Toronto Raptors co prawda przegrali wczoraj u siebie z Oklahomą, ale wciąż mają duże szansę, żeby uzyskać w sezonie regularnym lepszy bilans od Wojowników, a w efekcie przewagę własnego parkietu w Finałach, jeżeli oczywiście aż tak daleko zajdą. O Konferencję Wschodnią nie muszą się już martwić – pogrążony w kontuzjach Boston jest już poza dyskusją, że o Cavs – przez litość i szacunek dla Jamesa – nie będziemy wspominać. Zatem historia napisze się na naszych oczach – Raptors, po raz pierwszy w swojej 23-letnich dziejach, będą w playoffach rozstawieni z jedynką. DeMar DeRozan stanie się w Toronto bardziej popularny niż ulubieniec kanadyjskich kibiców sprzed dwóch dekad, czyli rzecz jasna fruwający nad przeciwnikami Vince Carter? Całkiem możliwe.

Reklama

*

Tak naprawdę wydarzenie tygodnia jeżeli chodzi o koszykówkę za oceanem miało miejsce nie w NBA, ale w NCAA – rozpoczęło się tak zwane „marcowe szaleństwo”, czyli rozgrywki uniwersyteckie wkroczyły w decydującą fazę. I po raz pierwszy w dziejach tego turnieju, drużyna rozstawiona z najniższym numerem (16) wyeliminowała w pierwszej rundzie głównego faworyta do tytułu, rzecz jasna zakwalifikowanego z jedynką. Autorami tego sukcesu są chłopcy z UMBC Retrievers, którzy sensacyjnie rozgromili Virginia Cavaliers. To być może największa sensacja w amerykańskim sporcie, od kiedy James „Buster” Dogulas stłukł na kwaśne jabłko niepokonanego wcześniej Mike’a Tysona.

KOSZYKARZ POD LUPĄ: RUSSELL WESTBROOK

100 – to była liczba, pod znakiem której upłynął Westbrookowi wtorkowy mecz z Atlanta Hawks. Point guard Oklahoma City po raz setny w swojej karierze zanotował triple-double, tylko trzech zawodników w całej historii NBA miało takich meczów więcej. Przed obrońcą Thunder plasują się wyłącznie największe legendy basketu, zawodnicy po prostu kultowi – Oscar Robertson (181), Magic Johnson (138) i Jason Kidd (107). Tego ostatniego Westbrook prawdopodobnie łyknie jeszcze w tym sezonie, zresztą już w niedzielę zdążył dorzucić punkcik numer 101 do swojego wyniku, zaliczając triple-double piąty raz z rzędu. Magic także jest w zasięgu, ale Big O wyśrubował swoje osiągnięcia do tego stopnia, że nawet taki tytan jak Westbrook będzie miał kłopoty, aby do nich nawiązać.

Kibice w Atlancie docenili klasę przeciwnika i, pomimo porażki swojego zespołu, nagrodzili go zasłużonymi oklaskami, kiedy zaliczył dziesiątą zbiórkę w meczu i na dwie minuty przed końcem spotkania skompletował wymarzone, setne triple-double. „Zawsze jest dla mnie szalone, kiedy jadę na mecz wyjazdowy i widzę nie tylko uśmiechniętych fanów, ale też dzieciaki noszące moje koszulki” – powiedział po meczu sam zainteresowany, dla którego ten kamień milowy ma być tylko przystankiem w drodze do celu, jakim jest mistrzostwo NBA. „Lubię zwyciężać. Najważniejszą częścią gry jest zwyciężanie i dzielenie się radością z kolegami z zespołu”.

Reklama

Oczywiście te słowa brzmią jak delikatny blef, bo jest tajemnicą poliszynela, że Westbrook tak samo jak o rezultat drużyny, troszczy się o swój własny dorobek statystyczny. Choć jest w tej chwili liderem, jeżeli chodzi o asystentów w całej NBA, to eksperci jego asysty nazywają – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało – „samolubnymi”. I rzeczywiście – Westbrook to nie jest typ rozgrywającego, którego głównym zadaniem na parkiecie jest uczynić kolegów z drużyny lepszymi, kreować ich. On decyduje się oddać piłkę dopiero wtedy, kiedy już wie na pewno, że sam nie zdoła zapunktować. Rzecz jasna w tym sezonie, skoro przyszło mu grać z Paulem Georgem i Carmelo Anthonym, Russ nie holuje już piłki tak samo jak w poprzedniej kampanii. Ale wciąż jest bezwzględnym samcem alfa, skoncentrowanym na sobie. Partnerzy z drużyny pełnią dla niego taką rolę, jaką w Drużynie Pierścienia Samwise Gamgee pełnił wobec Frodo Bagginsa. Mają być bezgranicznie oddani jego przywództwu. Nie było drugiego zawodnika w całej historii NBA, który potrafiłby zużywać na indywidualne akcje aż tyle posiadań swojej drużyny.

Oklahoma, choć w niezłym stylu pokonała Toronto i ostatnio w ogóle notuje świetną serię zwycięstw, nie jawi się wciąż jako zespół zdolny wysadzić z siodła Warriors lub Rockets. Także i z tego względu, dla Westbrooka robi się tam za ciasno. Zawodnik tak eksplozywny, tak energetyczny, tak charakterny, potrzebuje chyba znaleźć się w większej organizacji, niż prowincjonalna i powszechnie znana ze skąpstwa ekipa Thunder. To dobre miejsce do kręcenia kolejnych indywidualnych rekordów i rekordzików, ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Koniec końców – wszystko sprowadza się do liczby pierścieni na palcach.

PATRIOTYCZNY MELDUNEK: GORTAT O SOBIE PRZYPOMNIAŁ

Washington Wizards zostaną mistrzami NBA? Kurs 51

Playoffy 2014, Wizards mierzą się w drugiej rundzie ze zwycięzcami Konferencji Wschodniej, czyli Indianą Pacers. Ostatecznie odpadają, ale w piątym meczu Polak notuje chyba najlepszy występ w całej swojej karierze – 31 punktów przy kapitalnej skuteczności (13/15 z gry) i do tego 16 piłek ściągniętych z tablic. Dominacja, która zresztą w programie Iside the NBA sprowokowała pamiętną dyskusję o pierogach, które Shaquille O’Neal uważał za rodzaj kiełbasy z grilla. Dziś łodzianin ma już w kolanach cztery lata gry więcej i nie stać go na takie występy, coraz częściej ląduje zresztą w panelu Shaqtin’ a Fool. Jednak wciąż niestrudzenie stawia świetne zasłony, a od czasu do czasu potrafi jeszcze zaprezentować co najmniej bardzo solidny basket w ataku. W poprzednim raporcie odsyłaliśmy go na emeryturę, tymczasem Polak poprowadził Czarodziejów do zwycięstwa w ważnym starciu z Pacers. Bardzo możliwe, że to była zapowiedź pierwszej rundy zbliżających się playoffów.

Gortat wykorzystał fakt, że w drużynie przeciwnej zabrakło podstawowych podkoszowych, przede wszystkim uzdolnionego w defensywie Mylesa Turnera (kontuzje, kontuzje, kontuzje…) i poużywał sobie na tle wiekowego Ala Jeffersona. 25 minut spędzonych na parkiecie, a w tym czasie 18 punktów, do tego 8 zbiórek i 4 asysty. Naprawdę niezły mecz i bardzo istotne zwycięstwo dla Washington Wizards – najpierw pokonali Celtics, a następnie Pacers, a zatem dwie drużyny, z którymi bezpośrednio walczą o pozycję na Wschodzie. Teraz mają kilka dni przerwy na podładowanie akumulatorów, a później do gry ma wrócić wreszcie John Wall. Nie wiadomo, ile czasu gwiazdorowi stołecznej drużyny zajmie powrót do optymalnej dyspozycji, jednak już najwyższy czasy, żeby Wall wrócił na parkiet i zaczął łapać rytm przed kluczowymi meczami tego sezonu. Aczkolwiek Tomasowi Satoranskiemu, zastępującemu leczącego się Walla, naprawdę nie można nic zarzucić. Zrobił kapitalne postępy i na pewno tymi kilkoma tygodniami w wyjściowej piątce zapracował sobie na fajny kontrakt w przyszłości.

DRUŻYNA TYGODNIA: SACRAMENTO KINGS 

NBA ma problem, a komisarz Adam Silver póki co nie bardzo wie, co z tym fantem zrobić. Kłopot polega na tym, że mamy marzec, a połowa ligi przestała już grać po to, żeby wygrać. Do szpetnego grona zespołów, kończących sezon z nadzieją na to, żeby zająć jak najniższą lokatę i wylosować jak najlepszy wybór w drafcie, należą choćby Phoenix Suns. Słoneczka – jeszcze kilka lat temu jeden z faworytów do tytułu, z olśniewającym Stevem Nashem na kierownicy – postanowiły doszczętnie się skompromitować i przegrały w sobotę z rezerwami Golden State Warriors. Dość powiedzieć, że w drużynie Wojowników po 40 minut na parkiecie spędzili tacy zawodnicy jak Quinn Cook czy Nick Young. Na Suns to wystarczyło, bo przypadkowo akurat w tym meczu kluczowi zawodnicy zespołu z Arizony dostali dzień wolny.

Dlatego warto wyróżnić Sacramento Kings za ich porządną postawę w piątkowym meczu z Warriors właśnie. Nie było pajacowania, była gra o zwycięstwo do samego końca. I udało się, nie pierwszy raz zresztą, pokonać mistrzów w ich własnej hali. Choć Kings o nic już nie grają, awans do playoffów im nie grozi, to wciąż są chętni, żeby napsuć trochę krwi wyżej notowanym przeciwnikom. W środę pokonali także Miami Heat, a świetne zawody rozegrali wówczas wiekowy Zach Randolph i wciąż młody Buddy Hield.

Dla Hielda to dopiero drugi sezon na parkietach NBA. Wcześniej był absolutną gwiazdą koszykówki uniwersyteckiej, spędzając aż cztery lata w college’u, gdzie reprezentował Oklahoma Sooners. Jak na dzisiejsze standardy – bardzo długo. Na poziomie akademickim dorobił się rozmaitych wyróżnień, między innymi dla najlepszego koszykarza 2016 roku. Do NBA trafił z szóstym numerem w Drafcie i od tego czasu systematycznie się rozwija. Fenomenalnie rzuca za trzy punkty, zresztą z tego słynął jeszcze zanim rozpoczął profesjonalną karierę. Wciąż ma kłopoty w przedostawaniu się pod kosz, ale właśnie po to w Kings są tacy ludzie jak Zach Randolph czy Vince Carter, żeby udzielać porad oraz wsparcia młokosom i pozwalać im powolutku wzrastać. Z-Bo i Carter mają już w sumie 77 lat i grają pewnie jedną setną tego, co potrafili kiedyś, ale ich obecność w szatni jest dla takich Buddych Hieldów bezcenna.

Rozwój drużyny z Sacramento jest widoczny gołym okiem i może się okazać, że oddanie DeMarcusa Cousina – w rozliczeniu za którego do zespołu trafił m.in. Hield – było całkiem niezłym pomysłem na przebudowę składu. Boogie jest fenomenalnie utalentowany, ale trudno powiedzieć, czy to ten typ charakteru, wokół którego można stworzyć wielką drużynę. A teraz trudno nawet stwierdzić, czy paskudna kontuzja lewego Achillesa pozwoli mu jeszcze powrócić na dawny poziom.

MECZ TYGODNIA: TORONTO RAPTORS – CLEVELAND CAVALIERS

LeBron James już nie raz drzemał przez cały sezon zasadniczy, żeby potem poprowadzić swój zespół do Finałów NBA, gdzie skądinąd zazwyczaj koniec końców przegrywał. Zdarzało mu się przebrnąć przez Wschód z Zydrunasem Ilgauskasem na pozycji centra, potrafił niestrudzenie ciągnąc za sobą koszykarskie zwłoki D-Wade’a, próbował straszyć Golden State Warriors z Timofiejem Mozgowem u boku. Toronto Raptors mają zamiar przerwać passę Jamesa, który melduje się w Finałach już od siedmiu lat z rzędu i rok w rok spuszcza na drzewo wszystkich pretendentów do tronu na Wschodzie. Ale Król wschodniego wybrzeża jest tylko jeden, nie ważne czy gra w Miami, czy też w Cleveland.

Cavaliers grają o utrzymanie trzeciego miejsca w Konferencji Wschodniej, Raptors walczą o to, żeby mieć lepszy bilans niż Golden State Warriors. Dla jednych i drugich – niezwykle istotne spotkanie. Odrestaurowani Cavs mają znów w drużynie trochę szybkości, defensywy i zaciętości, ale na rywali z Kanady to może jednak nie wystarczyć. Poza tym – brakuje zdrowia. Dla Raptors to z kolei kolejny poważny test dojrzałości. Zdali już jeden, ogrywając Hardena i jego Rockets. Teraz poprzeczka zawieszona – teoretycznie – nieco niżej, ale to tylko pozory. „Nigdy nie lekceważ serca mistrza” – rzucił kiedyś w eter Rudy Tomjanovich, celebrując drugi z rzędu tytuł zdobyty w Houston. A Cavaliers, choć trudno w to uwierzyć, patrząc na obecną kondycję zespołu, jeszcze dwa lata temu odbierali mistrzowskie pierścienie. I ta mistrzowska duma gdzieś tam się jeszcze w ich serduchach tli. LeBron na pewno będzie chciał udowodnić, że nie powiedział w tym sezonie ostatniego słowa. Szykuje się prawdziwe show.

Fot. NewsPix.pl

*

LV BET ZAKŁADY BUKMACHERSKIE POSIADA ZEZWOLENIE URZĄDZANIA ZAKŁADÓW WZAJEMNYCH WYDANE PRZEZ MINISTRA FINANSÓW. UDZIAŁ W NIELEGALNYCH GRACH HAZARDOWYCH MOŻE STANOWIĆ NARUSZENIE PRZEPISÓW. HAZARD ZWIĄZANY JEST Z RYZYKIEM.

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...