Tak to już niestety bywa w ostatnim czasie, że jeśli mamy wziąć udział w jakiejś młodzieżowej imprezie, to sami musimy ją wydać, inaczej zaproszenia nie dostajemy. Tak było w przypadku mistrzostw Europy U-21, na które powróciliśmy – tylko dzięki ich zorganizowaniu – po ponad dwóch dekadach i 11 edycjach nieobecności. Tak jest z mistrzostwami świata U-20, gdzie wrócimy – znów tylko dzięki organizacji – po 12 latach niebytu i pięciu edycjach samego przyglądania się. Kanada, 2007 rok, właśnie wtedy przeżywaliśmy ostatnie emocje z tą kategorią wiekową, która za trochę ponad rok ma nas godnie reprezentować na terenie Polski.
*
– Argentyńczycy zdeklasowali nas i przewyższali we wszystkim, w czym się dało. Patrząc na to z boku i potem biorąc udział w tym meczu, miałem wrażenie, że zderzyliśmy się z czymś naprawdę bardzo dużym. Aguero czy Banega robili niesamowite wrażenie, najbardziej charakteryzował ich polot, bawili się piłką, ona ich wybornie słuchała. Myślę, że nie było możliwości ich zatrzymać – mówi Mariusz Sacha, uczestnik tamtego mundialu.
– Mieli zawodników, którzy górowali nad nami technicznie. My chcieliśmy ich pokonać sprytem i kolektywem, udało się szybko strzelić bramkę. Plan był taki, by dojechać z wynikiem 1:0 do przerwy, a potem poprawić rezultat szybką kontrą. Nie udało się, gdy straciliśmy dwie bramki, wiedzieliśmy, że będzie trudno nam trafić coś z przodu – dodaje Artur Marciniak, wówczas kapitan zespołu.
– W drugiej połowie opadliśmy z sił, bo biegaliśmy za piłką. Niestety, nie wystąpił w tym meczu Jarek Fojut, pauzujący za dwie żółte kartki. Zastąpił go Adrian Marek i pamiętam, że przy stanie 1:1 dał się bardzo łatwo ograć Aguero, który przerzucił mu futbolówkę nad głową – stwierdza Michał Globisz, selekcjoner.
Te wspominki z jednej strony mogą boleć, bo wskazują miejsce w szeregu polskiemu futbolowi, który z techniką jest spokrewniony najwyżej w czwartej linii, ale z drugiej mańki tamta kadra naprawdę nie musiała się za siebie wstydzić. Wyszła z grupy i drabinka chciała, że zaraz wpadła na najgorszego przeciwnika, jakiego można było sobie wyobrazić. Argentyna do spotkania z Polską nie straciła gola, później przytrafiło się jej to jeszcze tylko w finale z Czechami, jednak i tak ostatecznie to Albicelestes triumfowali. Dostaliśmy po dupie, ale jak przyjmować razy, to od kogoś takiego.
Wróciliśmy więc do domu po 1/16, lecz i tak dobrze, że wystawiliśmy nos spoza czterech ścian spróchniałego domu wytapetowanego wspomnieniami. Nawiązując bowiem do pierwszego akapitu, to żeby było śmieszniej, na tamte mistrzostwa pojechaliśmy… pośrednio też dzięki wzięciu na siebie roli organizatora. Oczywiście nie chodzi tu o liczną Polonię w Kanadzie, ale o fakt, że w 2006 roku odbyły się w Polsce mistrzostwa Europy do lat 19. Nie wyszliśmy wówczas z grupy, dwa razy dostaliśmy po głowie, ale raz schodziliśmy z boiska wygrani i to wystarczyło, by dostać bilet za Ocean – wejściówki wzięło aż sześć ekip, więc przy ośmiu uczestnikach głupio było nie skorzystać. Choć Michał Globisz, który również prowadził wówczas kadrę, ze stylu z pewnością nie jest zadowolony. – To była chyba najgorsza impreza młodzieżowa pod moją opieką. Właściwie tylko zwycięstwo z Belgią dało nam ten awans – tłumaczy szkoleniowiec. Rzeczywiście, ograliśmy Belgię 4:1 (trzy gole Janczyka!) i choć na koniec obie drużyny miało tyle samo oczek, to my mogliśmy rozglądać się za przewodnikami po Montrealu i okolicach.
Nie jechaliśmy tam w roli żadnych faworytów, jak moglibyśmy? Nikt nie marzył o powtórzeniu wyniku z 1983 roku, kiedy byliśmy na mundialu do lat 20 po raz ostatni i wywalczyliśmy trzecie miejsce. Drużyna między innymi z Wandzikiem, Wragą, Leśniakiem czy Błaszczykiem w spotkaniu o brąz pokonała Koreę Południową. Taki scenariusz w Kanadzie zakładali tylko niepoprawni optymiści, fachowo nazywani pacjentami ośrodka zamkniętego. – Już po losowaniu grup wiedzieliśmy, że będzie trudno. Oczywiście, nie jechaliśmy też przestraszeni, ale ewentualne wejście do dalszej fazy stawialiśmy jako sukces – opowiada Globisz. – Dla nas to była jedna wielka przygoda. Nie mieliśmy celów i planów – dodaje Marciniak.
Faktycznie, los nie był dla nas łaskawy, bo w grupie dostaliśmy Brazylię, USA i Koreę Południową. Pierwsi edycję wcześniej skończyli jako brązowi medaliści, jeszcze poprzednią edycją wygrali już całą, drudzy byli analogicznie w 1/8 i 1/16, trzeci kończyli rozgrywki w grupie i 1/16. Pewnie, roczniki się zmieniają, są lepsze, są gorsze, ale przecież nie ma przypadku w tym, że nasi rywale regularnie grali na młodzieżowych mundialach, a my mogliśmy oglądać ich co najwyżej w telewizji.
Trudno było szukać optymizmu, skoro patrząc już na tamte składy, to taka Brazylia miała u siebie Pato, Marcelo i Jo po debiutach w pierwszej reprezentacji, a Amerykanie Bradleya i Adu, którzy już także zasmakowali seniorskiej piłki w kadrze. Te dwie drużyny miały bezwzględnie wyjść z grupy. My mieliśmy szarpać, a jako plusik mogliśmy zapisać głównie dobre słowo od publiczności. – Polonia nas wspierała, przy wyjściach do polskiego kościoła albo przy innych okolicznościach, dostawaliśmy od nich słowa otuchy, za co dziękowaliśmy – mówi Sacha. Nie inaczej było w trakcie meczów, większa część widowni odznaczała się biało-czerwonymi barwami.
No ale cała Polonia na boisko wyjść nie mogła, walczyć musiało 11 reprezentantów, a już w pierwszym spotkaniu, tym z Brazylią, tak się złożyło, że graliśmy ponad godzinę w dziesięciu. – Król dostał drugą żółtą kartkę. Marciniak grał na prawej pomocy, przesunąłem go na miejsce Króla, czyli lewą obronę i biegaliśmy w ustawieniu 4-4-1. Brazylijczycy prowadzili grę, posiadali piłkę, my ograniczaliśmy się do efektywnego przeszkadzania i prób kontry – wspomina Globisz.
Szczęście w nieszczęściu, że mieliśmy czego bronić, bo przecież wcześniej dał o sobie znać talent Krychowiaka.
– Mecz z Brazylią był spełnieniem marzeń i każdy zostawił tyle, ile mógł, a nawet więcej. Zadecydowała determinacja i wola osiągnięcia czegoś wielkiego, pokonanie Brazylijczyków nie zdarza się przecież zbyt często – mówi Sacha. – Kluczowy do zwycięstwa był kolektyw – mówi Jakub Feter, też uczestnik tamtego mundialu (ha, kto pamięta takie nazwisko?). – Brazylijczycy stworzyli może jedną-dwie okazje, nie byli w najlepszej dyspozycji – dodaje Globisz.
I niby moi rozmówcy z jednej strony twierdzą, że po takim sukcesie twardo stąpali po ziemi, to z drugiej przyznają, że mimo wszystko mogli poczuć się zbyt pewni siebie. Tym bardziej że wystarczyła im chwila następnego spotkania, by prowadzić z USA 1:0. – Amerykanie dali nam lekcję futbolu. Być może za mocno w siebie uwierzyliśmy – mówi Sacha.
Z kolei Globisz analizuje: – Ten mecz ułożył się nam bardzo dobrze i to zachęciło nas do bardziej otwartej gry, co się zemściło. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, te ubytki sił po meczu z Brazylią, były widoczne, bo tam biegaliśmy cały czas za piłką. Po drugie, są takie mecze, że przeciwnik ma pięć sytuacji i strzela pięć bramek. Tak też się zdarzyło ze Stanami, Adu co uderzył, to wszystko mu wchodziło, łącznie z próbą z niesamowitego kąta. Byli skuteczni, co nie oznacza, że przegraliśmy niezasłużenie. Być może powinniśmy zagrać jeszcze bardziej defensywnie.
Rzeczywiście traciliśmy kuriozalne bramki. Weźmy chociaż pierwsze dwie: obrona wchodzi za głęboko o dobre kilka metrów i Szetela główką lobuje Białkowskiego z okolic wapna (!), potem Adu niby kręci rogala, ale Białkowski rzuca się do interwencji dość nieporadnie. Do kolejnych trafień też można się zresztą przyczepić, polska reprezentacja była wówczas mocno pogubiona, a show dawał wspomniany Adu, w którym Amerykanie pokładali jeszcze ogromne nadzieje.
W każdym razie: mecz z Koreą był tym o wszystko, ale mieliśmy taki komfort, że potrzebowaliśmy do awansu jedynie remisu. I całe szczęście, że kadra nie napisała wtedy n-tego rozdziału martyrologii polskiego futbolu, tylko rzeczywiście ten podział punktów uzyskała. Globisz wspomina:
– To był bardzo niewygodny przeciwnik, który grał tak szybko, że nie mogłem czasem nadążyć wzrokiem za piłką. Byliśmy jednak ustawieni defensywnie, wiedząc, co daje nam remis, a pod koniec pierwszej połowy wyprowadziliśmy kontrę i znowu strzelił Janczyk. Ten mecz był w dniu, kiedy Białkowski obchodził urodziny i grał rewelacyjnie, był postacią numer jeden, w ostatniej minucie popisał się kapitalną interwencją, wybił piłkę z okienka bramki. Zrozumieliśmy po tym spotkaniu, że nie zawiedliśmy.
– Pozwolił pan na imprezę po meczu, ze względu na awans i urodziny Białkowskiego?
– Nie przypominam sobie. Jeśli coś było, to bez mojej wiedzy!
Jednak jeśli wierzyć piłkarzom, wszystko skończyło się grzecznie. Sacha: – Nie było czasu, bo mecze graliśmy często. Odśpiewaliśmy sto lat, był mały tort i delikatny szampan, a na większą imprezę przyszedł czas po turnieju.
Po Korei historię już znamy: pojawiła się Argentyna, zabrała klocki i nie pozostawiła wątpliwości, kto idzie dalej. Jednak powtórzmy: kadra nie przyniosła wstydu, Globisz wspomina zresztą, że selekcjoner Albicelestes jako najtrudniejszego rywala w turnieju wymienił właśnie Polaków. Może gdyby miał prawo zagrać Fojut, który z pewnością był lepszym piłkarzem niż Marek, a jak wspomina Feter, był też dobrym duchem zespołu, postacią lubianą przez wszystkich – i mimo braku opaski – liderem. A może przegralibyśmy wówczas 1:5? No, dość gdybania.
*
Takie imprezy rozlicza się nie tylko tygodnie po ich rozegraniu, ale i lata. Zadaje się pytanie: czy ci goście mogli osiągnąć coś więcej? Wspominany dość skromnie Feter, nieprzypadkowo, bo był przecież postacią z drugiego szeregu tej kadry, też mógł jednak wierzyć w porządną ligową karierę, skoro w danych rocznikach był teoretycznie wśród 21 najlepszych polskich piłkarzy. Cóż, nie wyszło mu. – Dla niektórych przejście w seniorską piłkę jest dużym krokiem, a dla innych jest łatwe. Mnie spotkała kontuzja, która uniemożliwiała mi granie przez półtora roku, potem podejmowałem błędne decyzje i słuchałem podpowiedzi nieodpowiednich ludzi. Tak to się potoczyło. Cieszę się jednak, że jestem zdrowy i mogę normalnie funkcjonować, a nie borykać się cały czasy z urazami. Czytałem u was, że Marcin Komorowski ma kontuzję przez dwa i pół roku, a nadal nie może dojść do siebie. Ja wiem, jaki to jest ból.
Inny rozmówca, Sacha. Pograł w ekstraklasie, ale czy była to znaczący epizod? No, nie, ledwie 46 meczów na najwyższym poziomie. Dziś, mając ledwie trzydziestkę na karku, mówi: – To nie jest tak, że będąc w tej drużynie, ktoś ma drogę usłaną różami do dalszej kariery. Ja zakończyłem swoją przygodę z piłką, od kilku lat nie gram, musiałem przerwać granie z powodu kontuzji. Cały czas doskwierały mi problemy zdrowotne. Musiałem schodzić niżej, pierwsza liga, potem druga, ciężko pracowałem na rehabilitacjach, ale mogłem potrenować tydzień-dwa i urazy wracały. Nie miałem siły już na leczenie i nie miałem przyjemności z gry w piłkę. Teraz jak spróbowałem pograć, to wiem, że nie ma to sensu. Organizm jest wycieńczony.
21 piłkarzy, którzy mieli plany związane z futbolem, ale życie część z nich brutalnie zweryfikowało. Globisz ocenia: – Można powiedzieć, że czterech zrobiło karierę. Szczęsny, Tytoń, Białkowski i Krychowiak. Później jest grupa sześciu zawodników, którzy zaistnieli w polskiej ekstraklasie. Kariera przez mniejsze „k”: Fojut, Danch, Cywka, Małecki, Dąbrowski, Janoszka. Jak dodamy obie grupy, wychodzi 10 piłkarzy. Z przykrością muszę powiedzieć, że 11 pozostałych nie zrobiło kariery, grywali w drugich, trzecich ligach i ślad po nich zaginął. To też między innymi była słabość tej kadry, że poza podstawowymi zawodnikami, druga grupa odbiegała jakością.
Starosta, Król, Strugarek, Marek, Marciniak, Rączka, Szałek, Feter, Sacha, Adamiec. Albo skończyli z piłką, albo trzeba wysyłać za nimi najlepszych detektywów, by znajdować przykładowego Rączkę w szóstej lidze niemieckiej. Lub Starostę w dziewiątej, tyle że angielskiej.
A przecież.
Janczyk.
– Specjalnie go nie wymieniłem. Grał na tym mundialu świetnie, przypominał Włodka Lubańskiego z młodych lat, wtedy nie zdradzał objawów, że to się może potoczyć źle. Miły, sympatyczny chłopak. Spotkałem się jeszcze w Belgii z Włodkiem, gdy Janczyk był w Lokeren, mówił, że to wielki talent, że przeprowadzania z nim indywidualne treningi. Jednak potem zaczęły się z nim dyscyplinarne problemy z takim, a nie innym prowadzeniem się. Trudno w tym wypadku mówić o karierze – ocenia Globisz.
Czego więc oczekujemy po mundialu, który zorganizujemy my? Pewnie, że emocji, czegoś więcej niż słabych lub beznadziejnych meczów, jak to miało miejsce przy okazji Euro. Pewnie, że przy okazji drużyny, która nie pogubi się po sukcesie, której nie położą kontuzje.
Pewnie tak. Pewnie prosimy o zbyt wiele.
Fot. Newspix.pl