Coutinho kupiony za 140 milionów, Dembele za 105. Paulinho przychodzący za 40 baniek, Semedo za 30. Do tego jeszcze Yerry Mina za 12. Rok wcześniej duże kwoty płacono za Andre Gomesa oraz Paco Alcacera, dorzucono także kilkanaście melonów za Digne’a. Kolejne nazwiska moglibyśmy wymieniać i wymieniać, a im dłużej by to trwało, tym bardziej otwierałby się nóż w kieszeni ortodoksyjnych kibiców Barcelony. Regularnie przypominają, że poprzez postępowanie takie jak powyższe ich klub traci swą tożsamość, de facto za którą go tak pokochali. Nie polega wszak już tak bardzo na La Masii, a kolejne transfery za wysokie kwoty są dla nich profanacją czynioną na filozofii Blaugrany.
Z drugiej strony trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że takie podejście wynika z pewnego rozpieszczenia. Nie chcemy bluźnić, ale może także i z życia przeszłością? Fakty są następujące – choć mamy już 2018 rok, a Guardioli na Camp Nou nie ma od prawie 6 lat, to jego duch wciąż unosi się nad stadionem oraz najsłynniejszą akademią świata. Za jego czasu powstał mit najlepszej szkółki piłkarskiej na naszej planecie, zupełnie jakby stała się fabryką, gdzie graczy najwyższej jakości – celowo nazwiemy to tak brzydko – produkuje się taśmowo.
W listopadzie 2012 roku ta teoria wyjątkowo przybrała na sile za sprawą meczu Barcelony z Levante. Dani Alves doznał wówczas kontuzji, a zmienił go Martin Montoya. Rzecz działa się za kadencji świętej pamięci Tito Vilanovy, który poniekąd z konieczności spełnił mokry sen jednego ze swoich poprzedników, Louisa van Gaala. Holender, będąc szkoleniowcem Dumy Katalonii, marzył, by pewnego dnia wystawić skład w całości złożony z wychowanków klubu. Jemu ta sztuka się nie udała, lecz po latach zbieg okoliczności (podkreślmy to!) sprawił, iż fenomen stał się faktem.
Nie było jednak szans, aby taki stan rzeczy utrzymał się przez dłuższy czas. Oczywiście idea była w tym wszystkich godna podziwu, ale należało jednak zejść na ziemię. Za każdym razem bowiem, gdy rusza dyskusja na temat canteranos w pierwszym składzie Barcelony, prędzej czy później znajdziemy się na rozdrożu. Jedna ścieżka poprowadzi nas do idyllicznej wizji. Druga do świetnych wyników sportowych. – Szkółka to wciąż nasza duma, ale musimy tworzyć drużynę mistrzowską, a wtedy nieważne jest ile kto ma lat oraz gdzie się wychował – mówił niegdyś Jordi Mestre, wiceprezydent Barcelony. – Wzór, o którego realizacji marzycie, to model bliższy Athleticowi, ale z całym szacunkiem dla Basków, tutaj nikogo nie zadowalałoby zdobywanie pucharu raz na kilka lat – podkreślał.
Sami możecie się domyślić w jaki sposób te słowa odebrali fani Blaugrany, zwłaszcza ci konserwatywni. Z drugiej strony jednak nie da się nie przytaknąć temu wysoko postawionemu pracownikowi klubu. W świecie futbolu, gdzie karty rozdają w bankach i to często tych z bliskiego wschodu, po prostu nie da się połączyć obu wizji.
Dodatkowo osoby, które ze zrozumieniem kiwają głowami w reakcji na wypowiedzi Jordiego Mestre, odbijają piłeczkę – przecież Blaugrana wciąż oparta jest na wychowankach. Gracze ukształtowani w La Masii faktycznie tworzą kręgosłup zespołu. W obronie mamy przecież Sergiego Roberto, Gerarda Pique oraz Jordiego Albę. W środku pola nadal rządzą Busquets oraz Iniesta, z przodu zaś nadal biega Messi. Aż 44% ogólnego czasu spędzonego przez barcelonistów na boisku należy do byłych canteranos Barcy. Dla porównania przedstawmy ten sam współczynnik w paru innych europejskich klubach:
Real Madryt – 23,1%
Manchester United – 17,9%
Roma – 16,9%
Bayern – 12,8%
Sevilla – 12,4%
Chelsea – 5,8%
Liverpool – 3,9%
Juventus – 1,6%
Manchester City – 0,2%
Wiemy jakie pytanie właśnie nasunęło się wam na myśl. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie należy wziąć pod uwagę inny, kluczowy w całej tej kwestii czynnik – wiek poszczególnych zawodników. Gdybyśmy bowiem wyjęli ze składu Dumy Katalonii wszystkich wychowanków La Masii będących koło lub po trzydziestce, ten świetny, wcześniej wspomniany wysoki współczynnik spadłby nagle drastycznie do 6,7% i utrzymuje się na tym poziomie tylko dzięki Sergiemu Roberto.
Mamy więc dowód wyłożony jak na dłoni, iż akademia Blaugrany nie funkcjonuje tak dobrze, jak życzyliby sobie tego cules. Wspominał o tym nawet ich idol, Xavi, jeden z najbardziej zaangażowanych w lansowanie teorii o „DNA Barcelony”. – Klub jest jak uśpiony. Wiele osób twierdzi zgodnie, że dalej powinien być budowany na podstawie wychowanków, ale żeby tak się stało, więcej ich musiałby trafiać do pierwszej drużyny – zauważał pomocnik. Szybko nadział się jednak na ripostę Josepa Marii Bartomeu, prezydenta Barcy. A że nie ma on zbyt dobrej prasy ze względu na zażyłość z Sandro Rosellem, historię transferu Neymara i wiele innych wizerunkowych wpadek, to i tym razem wystawił się na ostrzał. – Problemem w tej kwestii są właśnie zawodnicy tacy jak Xavi, Iniesta czy też Messi. Trudno jest się przebić, jeśli masz ich za konkurentów. Xavi był w drużynie przez 15 lat, co oznacza, iż przez cały ten czas kilkunastu chłopaków musiało szukać swojego szczęścia poza Camp Nou. Tak samo Iniesta, który gra u nas z 17 lat. Prawdopodobnie trafią się nam zawodnicy, którzy mogliby ich zastąpić, ale przez nich odejdą z klubu – mówił Bartomeu.
Trzeba przyznać, iż jest to myślenie dość przewrotne, lecz jednocześnie wcale nie brakuje w nim logiki. Bo to nie jest tak, że przez wszystkie te lata w La Masii nie pojawił się ktoś, kto mógłby wzmocnić zespół. Oczywiście, że trafiali się tacy zawodnicy. Thiago Alcantara, jego brat Rafinha, Marc Bartra, Gerard Deulofeu, Mauro Icardi, Hector Bellerin, Martin Montoya, Munir El Haddadi, Oriol Romeu, Jonathan dos Santos…
Wystarczy, choć jeszcze parę nazwisk by się znalazło. No ale znowu wracamy do tej jednej kwestii – ilu z nich naprawdę miało szansę przebić się przy obecności znacznie bardziej doświadczonych i lepszych kolegów? Zwłaszcza, że ci nie mieli tak łatwo jak właśnie Xavi, Iniesta czy Puyol, gdy niegdyś wchodzili do składu. Wtedy Barca nie wygrywała seryjnie trofeów w Europie, nie dominowała na krajowym podwórku. Nie ma zatem co dziwić się poszczególnym trenerom, następcom Guardioli, iż nie stawiali tak odważnie na kolejnych wychowanków. Po co mieli szukać kwadratury koła, na siłę usprawniać coś, co działało bardzo dobrze? No i tu pojawiał się zgrzyt, bo z kolei canteranos chcieli jak najwięcej grać, dlatego kompromisem było odejście każdego z nich.
Mniej więcej w tym momencie dyskusji zawsze też pojawia się teza, iż poszczególni wychowankowie tak naprawdę nie dostali prawdziwej szansy na zaistnienie w pierwszym zespole. Trudno jednak uznać ją za słuszną z dwóch względów – po pierwsze ich spora część nawet nie próbowała wykazywać się cierpliwością i odchodziła z klubu mając naście lat. Drudzy zaś, bardziej wytrwali, otrzymywali okazję do gry, ale nie potrafili przeskoczyć pewnego poziomu.
Thiago – 100 meczów w pierwszej drużynie.
Bartra – 103
Montoya – 67
dos Santos – 29
Rafinha – 79
Deulofeu – 23
Proporcje są rozchwiane, zgadza się, ale zaprzeczają jednoznacznie temu, iż nie podjęto z nimi próby współpracy. Ba, przypadki dwóch ostatnich z wyżej wymienionych potwierdzając raczej dużą cierpliwość klubu wobec ukształtowanych przez niego graczy. Młodszy z braci Alcantara „przetrwał” wypożyczenie, choć swego czasu w środowisku Barcelony oznaczało ono tyle co odroczenie odstrzelenie piłkarza ze składu. On jednak wrócił i próbował swoich sił za kadencji Luisa Enrique. Mało tego, Barca nie zrezygnowała z niego nawet, gdy zmagał się z poważnymi kontuzjami. Deulofeu zaś trafił na Camp Nou ponownie po jeszcze większej banicji, wszak po drodze zwiedził jeszcze Everton, Sevillę oraz AC Milan. Raz szło mu lepiej, raz gorzej, ale skoro latem ubiegłego roku Katalończycy wyłożyli za niego 12 baniek, był to jasny znak, iż wierzą w jego możliwości. A że drugi raz okazało się, że nie dał rady? No cóż, futbolowa selekcja naturalna.
Można więc powiedzieć, iż w pewnym sensie Barcelona stała się dziś niewolnicą niegdyś wyrobionej renomy oraz złotego pokolenia, jakie przytrafiło jej się niedawno, a które peak formy osiągnęło za czasów Guardioli. Cules błędnie przyjęli jednak, że tamten stan był normalnością. Nie, wręcz przeciwnie, właśnie to była prawdziwa anomalia, której nie dało się utrzymać przez dłuższy czas.
– Przez ostatnie dwa lata obejrzałem wiele meczów drużyn młodzieżowych i z przykrością muszę stwierdzić, że w tej chwili po prostu nie posiadamy całej grupy piłkarzy, którzy byliby w stanie znacznie pierwszy zespół. Nie mamy tyle szczęścia jak wtedy, gdy trafiła nam się świetna generacja zawodników. Wciąż grają u nas naprawdę dobrzy zawodnicy, lecz nie na tyle, by regularnie występować na najwyższym poziomie – mówił jakiś czas temu Robert Fernandez, dyrektor sportowy Barcelony. Potwierdza to fakt, iż w obecnej reprezentacji Hiszpanii U-21 próżno szukać jakiegokolwiek canterano z barcelońskiej akademii.
Być może i ta kwestia wyglądałaby nieco inaczej (czyt. lepiej), gdyby nie rzekome błędy, które w postępowaniu Dumy Katalonii swego czasu wykryła FIFA. Według niej Blaugrana znacznie naruszyła przepisy przy okazji kontraktowania zawodników poniżej 18 roku życia i w związku z tym zastosowano wobec niej szereg restrykcji – od bana transferowego, po surowe kary dla samych juniorów. I o ile to pierwsze rzeczywiście dość mocno utrudniło życie Barsie, o tyle reszta konsekwencji uderzyła w bogu ducha winne dzieci.
Najskrajniejszym przypadkiem był ten Patrice’a Sousii, wówczas 16-letniego Kameruńczyka. Trafił on do La Masii dzięki jej współpracy z fundacją Samuela Eto’o. FIFA natomiast nałożyła na niego oraz wielu innych dzieciaków zakaz gry oraz trenowania w barwach Blaugrany, a nawet sprawiła, iż musiał wyprowadzić się z klubowego internatu. Tylko dzięki uprzejmości rodziców jednego z kolegów Patrice’a nie wylądował on na ulicy. Do ojczyzn musiało wrócić natomiast wielu innych młodocianych, obiecujących zawodników, na przykład koreańczyk Seung Woo Lee czy Ben Ledeman. – Dlaczego to FIFA ma decydować o tym gdzie mieszkamy i gdzie mój syn gra w piłkę? Sami podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Barcelony dla jego dobra – mówił ojciec Bena. – To FIFA powinna się dostosować. Działając w ten sposób, FIFA karze dzieci, a nie kluby – podkreślała z kolei matka Theo Chendriego.
Kto wie ile świetnie zapowiadających się karier złamała w ten sposób federacja. Nie zliczymy tego, nie zmierzymy w żaden sposób, ale jeśli tak ma wyglądać „ochrona” dzieci, to trzeba przyznać otwarcie – działa ona zupełnie odwrotnie. Dziś kryzys już wydaje się zażegnany, ale i tak przez tę sprawę dopływ utalentowanych zawodników do kolejnych sekcji oraz Barcelony B został znacząco zahamowany.
Bronimy więc poniekąd stanowiska prezentowanego przez Jordiego Mestre lub Roberta Fernandeza, bo mają sporo racji. A z drugiej strony też sytuacja nie jest zero-jedynkowa, ponieważ w całym tym zamieszaniu – albo nawet przed nim – Barcelona rzeczywiście weszła do strefy komfortu i zadowoliła się wygodnym miejsce w niej.
Stało się to za czasów kadencji Eusebio Sacristana w rezerwach Dumy Katalonii, którego sposób prowadzenia drużyny znacząco odbiegał od oczekiwań wszystkich cules. W pamięci wciąż żywe były niedawne sukcesy drugiego zespołu, który w sezonie 2010/11 zajął trzecie miejsce w Segunda Division. Potem pojawiła się presja na utrzymanie tak dobrych rezultatów. Efektem tego było stawianie na zawodników w danej chwili najlepszych, doświadczonych, kosztem tych najbardziej perspektywicznych.
Występowanie na najwyższym możliwym poziomie oczywiście jest pożądane, ale nie powinno być celem samym w sobie. Stąd właśnie wynikał podstawowy błąd w koncepcji zarządzania Barcą B – nazwijmy ją roboczo – przejściówką pomiędzy La Masią a pierwszą drużyną. Skoro już za Guardiolą tak tęsknimy, to należy pamiętać, iż na przykład Busquetsa wciągnął do pierwszego zespołu, choć wówczas rezerwy tkwiły w Segunda Division B.
Wydaje się, że model, jaki podczas pracy w drugim zespole Blaugrany zaproponował Pep, był tym najbardziej efektywnym, przynajmniej w teorii. Akcja rozgrywała się w 2007 roku, gdy rezerwy przeżywały największą zapaść od 34 lat. Spadły wówczas do Tercera Division (czwarta liga), a prezydent, Joan Laporta, uznał, iż z marazmu wyciągnie je legenda klubu, Guardiola właśnie. Zauważył on, że większość młodych chłopaków nie jest w stanie rywalizować jak równy z równym pod względem fizycznym, więc trzon zespołu oparł o już bardziej doświadczonych zawodników, takich jak Xavi Torres, Chico Flores czy Victor Vazquez. Oczywiście już wtedy musieli mieć odpowiedni profil, umieć grać we właściwy sposób, ale jednocześnie stanowili tylko podporę dla utalentowanej młodzieży. „Chronili ich na boisku” jak to się często mówi. Gdy – powiedzmy – na lewej obronie występował jakiś utalentowany junior, to nie ściągano mu starszego, ogranego konkurenta, tylko ustawiano obok takiego gracza, aby ten mu podpowiadał i w razie konieczności asekurował.
Następnie taki model działania z powodzeniem kontynuował Luis Enrique, lecz jego następcy nie potrafili podtrzymać trendu. Barca B popadała z jednej skrajności w drugą, a rewolucje kadrowe zdarzały się nawet w trakcie sezonu w okienku zimowym (na przykład w sezonie 2015/16). Mało brakowało, a i Carlesa Aleñę, uznawanego w ostatnim czasie za najbardziej utalentowanego canterano, skazano by wówczas na banicję w sekcji Juvenil, choć już wcześniej dobrze prezentował się w zespole rezerw. Zamiast nagrodzić go większym zaufaniem, odesłano go do juniorów, a w jego miejsce grał przypadkowy rzemieślnik bez większych perspektyw. Na szczęście, jak pokazał czas, jakość piłkarska obroniła się i dziś nadal możemy mieć nadzieję, iż wkrótce Carles zacznie przebijać się także w drużynie Ernesto Valverde. Na razie głównie z nią trenował, zaliczył też 3 występy w Copa del Rey, ale że El Txingurri ma w środku pola straszny ścisk, a sezon wkracza w decydującą fazę, to Aleña musi jeszcze wykazać się cierpliwością.
Jedyne o co można się martwić, to że w końcu i on nie wytrzyma, uciekając do jakiegoś innego zespołu, gdzie być może otrzyma więcej minut na grę na wysokim poziomie – niczym Eric Garcia z Manchesteru City lub Jordi Mboula z AS Monaco. Młodzi piłkarze z La masii są dziś nastawieni na sukces gdziekolwiek, niekoniecznie na sukces na Camp Nou.
– Wiele się spodziewałem po Barcelonie, ale oni nie zrobili nic, aby mnie zatrzymać. Powtarzano mi, iż jestem wartościowym graczem, a ja w to wierzyłem. Wszystko to okazało się pustosłowiem. Zawsze mówili «liczymy na Ciebie», a później nic z tego nie wynikało – komentował z kolei Andre Onana, kiedy przenosił się z La Masii do Ajaxu.
Larum w środowisku cules na pewno podniesie się teraz, po transferze Arthura, za którego Blaugrana zapłaci 30-39 milionów euro. Jedni uważają, iż sprowadzenie go jest ruchem słusznym, wszak Brazylijczyk ma spory potencjał, co potwierdził już zarówno w lidze brazylijskiej, jak i Copa Libertadores. Oprócz zwycięstwa w Gremio w tych drugich rozgrywkach, zgarniał także wiele wyróżnień indywidualnych. Krótko mówiąc – Barca nie płaci za przypadkowego Latynosa z ładnym nazwiskiem. Z drugiej strony ortodoksi na pewno będą podkreślali, iż ten ruch spowoduje kolejny zator na linii La Masia – pierwsza drużyna, przez co zmarnowany zostanie jakiś kolejny talent wychowany w klubowej akademii.
– Gdybyśmy szkolili źle, to nasi wychowankowie nie otrzymywaliby tylu ofert – chwalił się także Josep Vives, rzecznik prasowy Dumy Katalonii, co z jednej strony można rozumieć pozytywnie. Z drugiej powoduje śmiech przez łzy, kiedy popatrzy się za jakie pieniądze odchodzili różni piłkarze. Najboleśniejsze przykłady to te z udziałem Thiago Alcantary oraz Marca Bartry, którzy odeszli z Camp Nou bez jakichkolwiek przeszkód, ponieważ w ich kontrakty wpisane były śmiesznie niskie klauzule. Wielu innych – Montoyę, Dos Santosa, Fontasa, Botię, Sandro <tu wstaw swoją propozycję> – oddawano za bezcen, co również niezbyt dobrze świadczy o polityce transferowej klubu względem canteranos.
***
Obecna sytuacja La Masii jest kwestią, którą można by określić powiedzeniem „ile osób, tyle opinii”. Wielu kibiców postrzega ją czarno-biało, a tak naprawdę da się ją przedstawić za pomocą całej palety barw. Która droga dla Barcy jest słuszna? Dalszy udział w wyścigu zbrojeń napędzanym przez petrodolary, by utrzymać skład mogący praktycznie co roku grać o tryplet, czy jednak praca u podstaw, stawianie na wychowanków, choć bez gwarancji odnoszenia sukcesów? Cules pragną jednego i drugiego, czyli więcej niż w rzeczywistości da się osiągnąć. Dojście do ideału natomiast po prostu nie jest możliwe.
Mariusz Bielski