Dramat. To słowo najczęściej przewijało się w naszej rozmowie. Dramatem dla Damiana Michalika było porzucenie marzeń o poważnym graniu w piłkę i ciężka, fizyczna praca. W porcie w Anglii. Dwanaście godzin na nogach w porywistym wietrze. W kopalni w Ornantowicach, gdzie codziennie bał się o swoje życie. W końcu przy składaniu rowerów w Holandii, mieszkając w barakach razem ze szczurami.
Z tyłu głowy siedziało mu, że w młodości nie dawał z siebie wszystkiego. – Wszystko przychodziło mi łatwo i szybko. Zapowiadałem się dobrze, ale byłem leniem. Byłem głupi – mówił. Czuł, że stracił niepowtarzalną szansę, ale w odpowiednim momencie spotkał właściwych ludzi. Potwierdza dziś to samo, co mówił dwa lata temu w Przeglądzie Sportowym – że musiał spaść na dno, by zmądrzeć. Zawsze była przy nim żona, z którą wziął ślub w wieku 20 lat, trafił też na psychologa sportowego. Dziś gra w Olimpii Grudziądz, interesują się nim kluby z ekstraklasy. Wciela swoje marzenia w życie, choć jeszcze niedawno wydawały się one zrujnowane.
*
Zostałeś mistrzem Polski juniorów starszych i MVP turnieju finałowego. Podpisałeś długoterminowy kontrakt z Górnikiem Zabrze. Nieźle się zapowiadałeś.
Zapowiadałem się bardzo dobrze, ale byłem głupi. Dziś nie boję się tego powiedzieć. Jestem przed sobą szczery. Wszystko przyszło mi za łatwo. Nie trenowałem dodatkowo. Nie wiedziałem, że muszę. Podchodziłem do tego tak, że skoro się wyróżniam, to nie muszę się starać, a i tak zajdę daleko. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mam wielki talent. Dziś wiem, że nie wszystko da się na nim zbudować. Trzeba dodać coś od siebie. To „coś” musi być czymś więcej niż tylko ładnymi słowami o ciężkiej pracy. Trzeba to realizować. Dziś mam 25 lat i zdaję sobie z tego sprawę. Wcześniej nie było to tak oczywiste. Inaczej – w ogóle nie dopuszczałem myśli, że jakaś dodatkowa praca jest mi potrzebna.
Oferty sypały się lawinowo. Interesowała się mną Hertha Berlin. Myślałem, że wszystko przyjdzie łatwo, bo na początku faktycznie przychodziło. Życie jednak zweryfikowało moje plany. Po mistrzostwach juniorów starszych podpisałem kontrakt z Górnikiem, który od razu wypożyczył mnie od wówczas pierwszoligowego Ruchu Radzionków. W pierwszym meczu rozwaliłem torebkę stawową. Nie było tam żadnej opieki medycznej. Byłem zdany sam na siebie. Spędziłem tam pół roku, praktycznie nie grałem. Wszystko zaczęło się sypać. Wróciłem do Zabrza, do młodej ekstraklasy.
Przeszkadzało ci to, że wszyscy widzieli w tobie wielki talent?
Wszystko łatwo i szybko mi przychodziło. Na jaki turniej nie pojechałem, wracałem ze statuetką – czy to za najlepszego zawodnika, czy za mistrzostwo. Na treningach się obijałem, nie trenowałem na sto procent. Byłem leniem. Po prostu zwykłym leniem. Zrobić coś dla siebie, dodatkowo potrenować? Niby po co mi to? Kiedyś tak myślałem. To straszne. Przeszkadzało mi więc w tym sensie, że brakowało mi motywacji do ciężkiej pracy.
Byłeś leniem, a mimo to zostałeś MVP najważniejszego juniorskiego turnieju. Dostałeś sygnał, że nie musisz się starać, żeby osiągnąć sukces.
Owszem. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, a nagle okazało się, że wcale nie jest tak fajnie. Potem się posypało.
Łatwo było ci przejść z piłki juniorskiej do seniorskiej?
W miarę łatwo, bo akurat w Radzionkowie mieliśmy świetną atmosferę. Zresztą w śląskich klubach atmosfera zazwyczaj stoi na wysokim poziomie. Każdy, kto gra na Śląsku, zawsze podkreśla rolę atmosfery w drużynie. Najczęściej jeździłem na treningi z Piotrem Rockim, który też pochodził z Zabrza. Zdarzało się również z Bartkiem Kopaczem czy Rafałem Otwinowskim. Szatnia sprzyjała, trener nas chciał, czego chcieć więcej? Szkoda tylko tej kontuzji.
Pierwszą prawdziwą szansę dostałeś w Polonii Bytom.
Pół roku w Radzionkowie, pół roku w młodej ekstraklasie, później kolejne pół roku w Kolejarzu Stróże. Miałem dwadzieścia lat, żona była w ciąży, braliśmy właśnie ślub. Grałem bardzo mało, ale też nie powiem, żebym przesadnie angażował się w treningi. Myślałem, że w końcu zacznę grać. Rzeczywistość pokazała, że wcale tak nie było. W styczniu trafiłem do Polonii, która po rundzie jesiennej miała bodajże siedem punktów. Wszyscy widzieli, że czeka ją rychły spadek. Mnie jednak chodziło o granie, to było najważniejsze. Dostałem szansę od trenera Jacka Trzeciaka, grałem w praktycznie każdym meczu na poziomie pierwszej ligi. Nawet nieźle mi szło, ale jak mówiłem, wciąż nie dawałem niczego od siebie. Bez treningów dodatkowych daleko się nie zajdzie. Może to powiedzieć każdy.
W międzyczasie nawarstwiały się moje problemy finansowe. Nie płacili ani w Radzionkowie, ani w Bytomiu. W momencie mojego przyjścia do Polonii urodził mi się syn. Byłem z żoną na dorobku, a rodzinę trzeba było utrzymać. Pojawiały się zadłużenia, bliscy pomagali na tyle, na ile mogli. Były wątpliwości, głosy z zewnątrz, że może warto zająć się czymś innym. Biłem się z myślami. Jedyną osobą, która nigdy we mnie nie zwątpiła, była moja żona. Dzięki niej jestem tu, gdzie jestem. Gdyby nie ona, mógłbym się poddać. Znalazła dla mnie psychologa sportowego, umówiła mnie na pierwszą wizytę. W końcu jednak musiałem podjąć męską decyzję i pojechać za chlebem do Anglii. Nie było innego wyjścia.
Twoja sytuacja była aż tak dramatyczna?
Tak, dramat. Musiałem sprzedać mieszkanie kupione podczas gry w Polonii, bo nie miałem z czego spłacić kredytu. W pewnym momencie wpadłem z kolegą na pewien pomysł. Miał wujka w Lancaster.
– Dawaj, pojedziemy do niego, prześpimy się, znajdziemy pracę, a jak się ustabilizujemy, poszukamy klubu, żeby jeszcze pociągnąć karierę.
Tak to miało wyglądać, ale znów plany rozminęły się z rzeczywistością. Ostatecznie musiał zostać w Polsce, a ja pojechałem sam. Przespałem kilka dni u tego wujka, potem wynająłem pokój u obcej rodziny. Pracowałem w porcie. To była taka praca, że raz byłem potrzebny, raz nie. Trudne warunki. Codziennie wracałem wyczerpany. Pobudka była o 5:30. Podjeżdżał po mnie jakiś gość, z którym wspólnie jechałem do pracy. Tyrałem od 6 do 18, dosłownie z trzema dziesięciominutowymi przerwami, żeby coś zjeść. I tyle. Wracałem i rozmyślałem. Jeszcze jakiś czas temu grałem w piłkę, robiłem to, co lubię. Maksymalnie dwie godziny dziennie, potem miałem cały dzień dla siebie. A tutaj nagle trzeba było stać po dwanaście godzin na nogach. Zimno, deszcz, porywisty wiatr. W takich warunkach pracowałem. Dramat… młodemu chłopakowi zawalił się świat. Około 19 byłem w domu i jedyne co, to wziąłem jakieś tabletki, zjadłem coś ciepłego i kładłem się spać. Nie miałem siły na nic. Żyłem na tabletkach, byle tylko zachować zdrowie, iść do pracy i coś zarobić. W końcu w takim celu tam pojechałem.
Bałeś się czegoś za granicą?
Byłem tak zdesperowany, że nie czułem strachu. Dzięki temu łączyłem koniec z końcem, a przynajmniej się starałem. Coś trzeba było robić, musiałem zarabiać pieniądze. Gdyby nie ta desperacja, zapewne szybko wróciłbym do kraju. Nie wiem, czym bym się zajmował. Na pewno dziś nie byłbym w tym miejscu, w którym obecnie się znajduję.
Na szczęście miałem świetne relacje z żoną i dzieckiem. Kiedyś „Przegląd Sportowy” zrobił o mnie materiał, ale pominął kilka istotnych kwestii. Wynikało z niego, że rozstałem się z żoną, która wróciła do mnie, kiedy przyszły pierwsze sukcesy. To było oczywiście pominięcie pewnych faktów. Żona była przy mnie zawsze. Zdarzały się nawet momenty, że to ona utrzymywała mnie przez pewien czas. Zresztą, w Anglii byłem tylko trzy miesiące, więc nasza rozłąka nie była zbyt długa. Codziennie mieliśmy kontakt telefoniczny. Sporadyczny, bo sporadyczny, ale jednak. Pod koniec do mnie przyleciała. Miała poszukać pracy, ale to była zima – bodajże luty – i nie było tak łatwo. W końcu zadzwonił do mnie Krzysztofa Zdrzałek, prezes czwartoligowego Gwarka Ornontowice. Zaproponował grę w klubie, pracę w kopalni, nawet załatwił mieszkanie. Wróciłem do Polski, od razu podpisałem kontrakt. Amatorski bo amatorski, ale liczyła się dla mnie praca. Czekałem z tydzień – trzeba było przejść badania i rozmowę kwalifikacyjną, ale w końcu się udało. W kopalni wykonywałem jednak najcięższe czynności… znowu dramat.
Jak wspominasz pierwszy zjazd?
Bardzo się bałem. Nie orientowałem się, gdzie iść, bo nikt mnie nie kierował. Co najmniej pół godziny szukałem swoje szefa i chłopaków, z którymi miałem pracować. Latałem po szatniach, ale byłem kompletnie zagubiony. W końcu ktoś mnie złapał i pomógł. Zjeżdżam, ciemno, zimno, nie wiem, co mnie czeka i co będę robił. Wszystkiego dowiedziałem się dopiero na miejscu. Nie polecam tej pracy nikomu, z drugiej strony nabrałem też wielkiego szacunku do ludzi, którzy robią to na co dzień.
Pobudka o 4 rano, o 6 musiałem być na miejscu. Przed 7 zjeżdżaliśmy na dół, szliśmy na miejsce pracy. Czasami musieliśmy jechać kolejką, dobre pół godziny. Na miejscu pracowaliśmy – głównie obsługiwałem maszynę. Rozpruwałem worki z cementem, wsypywałem, nieraz musiałem zaklejać ringi, żeby nie uciekało powietrze. To była bardzo odpowiedzialna praca, ale już nie pamiętam tego szczegółowego nazewnictwa. Robiłem na pewno bardzo dużo rzeczy. Znów przekonałem się, co to ciężka praca. To by mój kolejny dramat… przedramat. (chwila ciszy) Nikomu tego nie życzę. Szacun dla tych, którzy to robią. Nie dość, że jest niebezpiecznie, to jeszcze kosztuje dużo sił, nerwów i strachu.
Mam wstręt przed myszami. Kiedyś chciałem zjeść kanapkę, sięgam do torby, a tam mysz i nadgryziony chlebek.
Ile razy mieliśmy akcje ewakuacyjne. Coś wybiło, trzeba było się ewakuować. Różne myśli chodziły po głowie, tyle się słyszało o tych katastrofach w kopalniach. Cały czas byłem pod prądem. Niby wszystko było okej, ale czuło się ten negatywny dreszczyk. Nieraz wysyłali mnie na robotę przy samej ścianie, gdzie temperatura dochodziła do 40 stopni. Trzeba było pracować bez koszulki. Wracałem cały czarny, godzinę siedziałem pod prysznicem.
Miałeś też wypadek.
Po pracy czyściliśmy maszynę. Zawsze trzeba było zakręcać ciśnienie w wężach, ja o tym zapomniałem. Do dziś słyszę ten huk. Dostałem metalową powłoką węża pożarnego w kolano. Ból był taki, że momentalnie zrobiło mi się słabo. Straciłem przytomność. Wiem, że się przewróciłem, ale nie pamiętam samego momentu uderzenia. Chłopaki wynieśli mnie na górę, nie pracowałem tydzień. Nie byłem gotowy do powrotu, ale musiałem to zrobić, bo kiedy nie pracowałem, nie dostawałem całej pensji. Pracowałem na tabletkach, dopiero potem się poprawiło. Dramat.
Pod ziemią zrozumiałeś woje błędy?
Doceniłem to, że kiedyś piłka była dla mnie pracą, jak i przyjemnością. Nie musiałem ciężko tyrać, a dostawałem za to bardzo dobre pieniądze.
Pracę w kopalni łączyłeś z graniem w czwartej lidze.
Z kopalni wyjeżdżałem około 13-14, czasami przed 15. Przyjeżdżałem do domu, jadłem coś na szybko i pędziłem na trening. Dojeżdżałem rowerem. Miałem samochód, ale oszczędzałem na paliwie. To, co zarabiałem, pracując w kopalni i grając w piłkę, wystarczało na normalne życie – opłacenie rachunków i jedzenie. Jednak na nic dodatkowego. Nie było szans, żeby odkładać pieniądze na przyszłość. Dlatego oszczędzałem. Trening zaczynał się o 16, po 18 byłem w domu i od razu, wykończony, szedłem spać. Nie było okazji spędzić czasu z rodziną. I tak dzień w dzień, od poniedziałku do piątku. A w weekend mecze.
Dawałeś radę na treningach?
Moje umiejętności na tle czwartoligowym były takie, że nie musiałem się przesadnie wysilać, żeby dawać radę. No ale właśnie – to mnie nie rozwijało. Pół roku tak wytrzymałem. Miałem kontakt z Mariuszem Sachą, który grał ze mną w Polonii Bytom. Pracował w Anglii, poleciał do Holandii i powiedział, że jest tam fajna praca. Wózki widłowe, rozpakowywanie towarów w magazynach i tego typu rzeczy. Dobre warunki, mieszkanie w domkach, fajne pieniądze. Namówił mnie. Postanowiłem ostatecznie zrezygnować z piłki. Przynajmniej wtedy sobie tak powiedziałem. Były myśli, że nie podołam i nie dam rady. Żyłem od wypłaty do wypłaty, a miałem syna, który rósł, a jego potrzeby, co naturalne, stawały się coraz większe. Chcieliśmy też uzbierać na jakiś dom, czy lepszy samochód. A z piłki i kopalni nie starczało. Znów w jakimś sensie byłem zdesperowany. No i wyjechałem.
Zamiast do domków, trafiłeś do baraków.
Do Holandii wyjechałem przez agencję pracy. Wiedziałem, gdzie jadę, bo nie było szans dostać się tam, gdzie Mariusz, ale nie wiedziałem o panujących tam dramatycznych warunkach. Te domki przypominały baraki w Auschwitz. Naprawdę! W środku stare meble, gdzieniegdzie szczury. Mieszkaliśmy po sześciu i chyba tylko dzięki temu, że udawało mi się dogadać z ludźmi z pracy, czas jakoś leciał. Ale tęskniłem za rodziną… Na początku składałem rowery. Trwało to miesiąc, a potem zwolnili całą naszą linię. Zakończenie produkcji, do widzenia. Bardziej doświadczeni zostali przeniesieni do innej linii, pozostali mieli dwie opcje – wrócić do Polski, albo poszukać nowej pracy.
Nie miałem za co wrócić i nie miałem po co wracać. Udało mi się dostać do pracy tam, gdzie Mariusz. Popracowałem z nim miesiąc na wózkach widłowych. Warunki mieszkalne były lepsze – zwykłe domki jednorodzinne, nie mogłem narzekać. Było w porządku, ale tęskniłem za domem. Chciałem wkrótce sprowadzić do siebie rodzinę. Wiadomo, w Holandii jest sporo ulg. Było jednak ciężko, nie znałem biegle języka, byłem tam zbyt krótko.
I wtedy doszedłem z żoną do wniosku, że warto postawić wszystko na piłkę. Bo kiedy robisz coś, co kochasz, to ci to wychodzi. Mieliśmy dosyć życia na odległość, żona mieszkała z dzieckiem u rodziców. Stwierdziłem, że zadzwonię do trenera Trzeciaka. Polonia Bytom była w trzeciej lidze, grała o awans.
– Trenerze, jestem w dramatycznej sytuacji, chciałbym spróbować jeszcze raz w piłkę. Stawiam wszystko na nią. Proszę o szansę!
– Okej, na początku stycznia zaczynamy treningi. Przyjeżdżaj, zobaczymy, co potrafisz.
Od razu wykonałem też drugi telefon – do Dawida Piątkowskiego, wspomnianego wcześniej psychologa.
– Słuchaj, rodzice postanowili mi pomóc, będę mógł u nich jakiś czas mieszkać. Chcę wrócić do piłki, poświęcić się temu i zacząć treningi. Nie trenowałem przez pół roku, nie mam kondycji, proszę o pomoc.
– Nie ma problemu. Przyjeżdżaj, jak tylko będziesz w Polsce.
Pierwszy dzień. Zaczyna rozmowę.
– Masz coś do treningu?
– Tak, w samochodzie.
– No to zaczynamy, nie ma na co czekać!
Trenowałem u niego po dwa razy dziennie. Robiłem takie rzeczy, że nie jesteś w stanie ich sobie wyobrazić. Dzięki temu przygotowałem się do styczniowych treningów. Testowali mnie przez miesiąc, wcześniej trenowałem u Dawida, więc dwa miesiące byłem bez kontraktu – utrzymywali nas rodzice. Podpisałem kontrakt, ale przez pierwsze pół roku nie łapałem się do osiemnastki. W trzeciej lidze! To była wiosna 2015 roku. Dopiero na sam koniec sezonu, w maju, dostałem szansę. Wykorzystałem ją. Trener później powiedział, że bardzo przyczyniłem się do awansu. W barażach pokonaliśmy Wartę Poznań. Awansowaliśmy do drugiej ligi, przez całe lato trenowałem u Dawida i świetnie się przygotowałem, przede wszystkim poprawiłem szybkość. Wyróżniałem się na tym poziomie, pojawiały się nawet oferty testów z klubów ekstraklasowych. Kilka dni byłem Bielsko-Białej, ale ostatecznie do transferu nie doszło.
Piątkowski oprócz treningu stricte fizycznego poprawił też twoją mentalność.
Zmienił moje myślenia. Świetnie mi się z nim rozmawiało. Po rozmowie miałem taką motywację do pracy, że mogłem przenosić góry. Dzięki niemu poradziłem sobie z wieloma rzeczami, z którymi wcześniej miałem wielkie problemy.
Co zmienił w twoim życiu?
Uświadomił mi, że tak naprawdę nigdy nie dawałem z siebie stu procent. Dał mi świetny przykład.
– Pomyśl sobie, że bez żadnej dodatkowej roboty byłeś najlepszym zawodnikiem w Polsce do lat 19. Gdzie byś był, gdybyś trenował na sto procent?
Zapaliła mi się lampka. Przecież pewnie grałbym już w ekstraklasie. A zainteresowanie po zdobyciu mistrzostwa juniorów starszych było. Hertha Berlin, Zagłębie Lubin, Lech Poznań… Szykowała się świetna przyszłość, ale życie potoczyło się inaczej.
Myślisz, co by było, gdybyś trafił na niego wcześniej?
Staram się do tego nie wracać. Jak tylko sobie pomyślę, że dałbym wszystko, żeby cofnąć czas, to tylko się denerwuję. W sumie lepiej, że późno niż wcale zrozumiałem, o co chodzi. Gdybym tego nie zrobił, pewnie już nie grałbym w piłkę. By zmądrzeć, musiałem spaść na samo dno. Dziś nie wyobrażam sobie, żebym miał nie grać w piłkę. Tylko to sprawia mi przyjemność. Bez tego mnie nie ma.
Jak byłeś młodszy, nawet nie pomyślałeś, że może być coś takiego jak trening mentalny?
Nie no, gdzie tam!? Byłem przecież najmądrzejszy, sam wiedziałem, czego potrzebuję… Inna sprawa, że nikt mi też nie podpowiedział, byłem skazany na siebie. Mieszkałem w internacie, głupoty w głowie, wolność od rodziców, sami koledzy, różne rzeczy przychodziły do głowy. Na pewno nie takie, żeby iść na dodatkowy trening. Mam do siebie ogromne pretensje, że nie poświęciłem wszystkiego treningom. Czasami można się powygłupiać, nawet trzeba, ale bez przesady.
Szkoda, że w młodym wieku nie było kogoś, kto mógł mną pokierować. Podpowiedzieć. Nie słyszałem o diecie, treningu mentalnym czy siłowni. A przecież to tak ważne w piłce. Najlepszym przykładem jest zresztą Robert Lewandowski. Kiedy masz wszystko dobrze poukładane w głowie, jest szansa osiągnąć coś wielkiego. Jeżeli tego nie masz, szybko skończysz pod rynną.
W Polsce wreszcie zamieszkałeś razem z żoną.
Żona, syn dzień w dzień. Świetna sprawa. Wcześniej była tęsknota. Siedzi sam, jak w więzieniu, i to jest dramat. Mam kilku kolegów, którzy wyjeżdżali za granicę grać w piłkę, a żony zostawały w Polsce, bo miały pracy. Trenujesz raz dziennie, nieraz dwa razy, a potem cały dzień brakuje ci tej drugiej osoby. Bycie z rodziną było super, dostawałem dodatkowy bodziec. Radość sprawiały mi nawet takie przyziemne rzeczy. Wracałem do domu, czekał na mnie gotowy posiłek.
W wieku 21 lat miałeś już żonę i dziecko. Szybko wszedłeś w dorosłość.
Dzięki temu poradziłem sobie z wieloma przeszkodami. Bardzo szybko spadła na nas odpowiedzialność. Szybciej dorosłem. Gdyby nie dziecko i żona zapewne w wolnym czasie, jak część moich znajomych, zajmowałbym się głupotami. Mając rodzinę, mam dla kogo grać i zarabiać pieniądze. To dodatkowa motywacja do pracy.
A jak było z pieniędzmi?
Cóż… W Polonii znowu różnie. Raz płacili, raz nie płacili. No dobra, raz płacili, trzy razy nie płacili. (śmiech) na start dostałem frytki – 2000 złotych. A na utrzymaniu żona i dzieci. W końcu przeszedłem do I ligi, rękę wyciągnął do mnie Zawisza Bydgoszcz. Duże miasto, duży klub, duży prezes. Tymczasem po dwóch miesiącach przestali płacić. Wynajmowałem mieszkanie i znowu był dramat. Siedziałem w Bydgoszczy do końca sezonu, klub upadł, a ja miałem kontuzję. Na szczęście latem 2016 trafiłem do Olimpii Grudziądz i jestem tu do dziś. Nasza sytuacja w momencie tego transferu znacznie się poprawiła.
Zgodzisz się, że przeciętniacy uczą się na własnych błędach, dlatego tak niewielu z nich osiąga sukces?
Na pewno. Ojciec kiedyś mówił: „zrób tak, bo ja zrobiłem tak, i zobacz, jak na tym wyszedłem. Rób wszystko, żeby nie powielać moich błędów”. Człowiek generalnie i tak robi po swojemu i uczy się na własnym przykładzie. Nauka na błędach – to najważniejsze, ale zgadzam się – chyba lepiej uczyć się na cudzych. Ja do pewnego momentu uczyłem się tylko na swoich i, jak widzisz, nie zawsze było kolorowo.
Jak bardzo dzięki przeszłości doceniasz to, co masz teraz?
Jak bardzo?
Tak.
(dłuższa chwila ciszy) To gdzie byłem, a gdzie jestem teraz… rany. Cały czas chcesz więcej, cały czas dajesz z siebie jeszcze więcej. Bo wiesz, co chcesz osiągnąć. Wracasz myślami do tego, gdzie byłeś, widzisz, gdzie jesteś i myślisz, gdzie możesz zajść. Nie da się tego nie doceniać.
A ty gdzie chcesz zajść?
Dziś jestem szczęśliwym człowiekiem, ale celuję jeszcze wyżej. Mogę być jeszcze szczęśliwszy. Chcę niedługo zagrać w ekstraklasie. Krok po kroku. Zagram w ekstraklasie i znowu poprzeczka pójdzie wyżej. Reprezentacja, może Bundesliga. Kurcze, trzeba mierzyć wysoko. Tylko tak możesz gdzieś dojść.
Pokazał ci to Piątkowski?
Tak. Nie ma ograniczeń i rzeczy niemożliwych. Powiedział, że mam osiągnąć taki cel, że po jego zdobyciu aż usiądę z wrażenia.
Twój cel życiowy?
Powiększyć rodzinę, wybudować dom i dorobić się na tyle, żeby wieść spokojne życie.
Jak ważne są dla ciebie pieniądze? Gdybyś kiedyś je miał, nie musiałby wyjeżdżać.
Na pewno są ważne, ale nie najważniejsze. Przez moje wcześniejsze problemy finansowe doceniam pieniądze i nie wydaję je na lewo i prawo. Rozdysponowuję je mądrze.
Gdybym miał teraz, po tym wszystkim, zrezygnować z gry w piłkę, chyba musiałbym się zastrzelić.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. newspix.pl/prywatne archiwum Damiana Michalika