Nie da się ukryć, że cules mają złe wspomnienia z większości transferów przeprowadzanych bezpośrednio z Ameryki Południowej. Tak naprawdę w ostatnich latach tylko Neymar sprawdził się w Barsie, przechodząc z Santosu. Ale to trochę inna historia, bo miał już za sobą sporo doświadczenia, chociażby w seniorskiej reprezentacji.
Poza tym jednak trafiało się Dumie Katalonii sporo bubli – Douglas i Keirrison to przypadki najświeższe, lecz w jej historii znalazłoby się jeszcze parę większych lub mniejszych niewypałów. Rochemback, a nawet Riquelme… Szału nie było i nie ma, więc za każdym razem, gdy przedstawiciel Blaugrany leci na negocjacje w Ameryce Południowej, fani tego klubu obgryzają paznokcie z nerwów.
Ostatnio było tak chociażby z Yerrym Miną, ale tu chyba możemy powiedzieć po prostu o strachu przed nieznanym. Wejście do drużyny rzeczywiście ma dość trudne, aczkolwiek to także z powodu pragmatyzmu Ernesto Valverde. – To nie jest dobry czas na eksperymenty – mówił niedawno, tłumacząc poniekąd dlaczego z dystansem podchodzi do Kolumbijczyka. Ale jestem o niego spokojny w tym sensie, że uważam, iż chłopak prędzej czy później obroni się pod względem piłkarskim. Oglądałem go wielokrotnie, kiedy grał jeszcze Independiente Santa Fe. Tak, wiem doskonale – kolumbijskie rozgrywki nie są zbyt imponujące. Liga brazylijska już bardziej, lecz ogólnie nie może być przypadku jakościowego w tym, gdy co chwilę otrzymujesz jakieś laury, na coraz to wyższym poziomie. Za tym idzie prosty wniosek – skoro jest jak jest, to po prostu robisz progres. Minie więc też dajmy czas, nie wypychajmy go tak szybko na wypożyczenie, bo i takie pomysły przewinęły się przez internet oraz media.
Podobne wrażenie odnoszę zresztą względem kolejnego nabytku Barcy rodem z Ameryki Południowej, Arthura Melo. Piszecie i mówicie dość często, że ekipa z Katalonii sięga po kota w worku i ok, idzie się z tym zgodzić pod tym kątem, iż nie ma doświadczenia w Europie, co często stanowi sporą przeszkodę dla przeprowadzających się na Stary Kontynent Latynosów. Chwyciłbym się tu jednak właśnie słowa „kot” i rozpatrywał je w pozytywnym kontekście, bo niemal za każdym razem, gdy widziałem Arthura w akcji, był po prostu przekonujący.
Wczoraj pojawił się oficjalny komunikat w sprawie Brazylijczyka – Blaugrana zapłaci za niego 30 milionów, a do tej sumy dorzuci ewentualnie kolejne 9 baniek zmiennych. Pierwsza myśl? Cholera, sporo. Druga? Na rynku transferowym rozpanoszyła się inflacja, więc biorąc pod uwagę, że za topowych graczy płaci się dziś ponad 100 milionów, 30 za młody talent wcale tak bardzo nie szokuje. Po trzecie w końcu Katalończycy płacą tyle za gościa, który dawno przestał być anonimem. Nie jest zawodnikiem wtapiającym się w tłum, tak jak wspominany wcześniej Douglas. Trafiał na okładki nie tylko z okazji tego, iż łączyło się go z Barcą, lecz także dzięki swoim osiągnięciom. Brazylijskie media wielokrotnie podkreślały jego wielki wkład w grę zespołu. Do tego stopnia, że został uznany MVP finału Copa Libertadores, choć z powodu kontuzji musiał zejść z murawy po 50 minutach meczu. Był jednym z liderów Gremio, które odniosło pierwszy sukces w tych rozgrywkach od 1995 roku.
Uważam, że w takich okolicznościach zdecydowanie nie możemy mówić o przypadku, jednorazowym wyskoku. Mi najbardziej podobał się komentarz Fernando Rischa, brazylijskiego dziennikarza oraz kibica Gremio, zamieszczony w artykule z Mundo Deportivo: – Arthur jest dokładnie tym, kim oczekiwano, że niegdyś będzie Paulo Henrique Ganso.
Były gwiazdor Santosu zrobił ten błąd, iż nie zdecydował się na przeprowadzkę do Europy, kiedy akurat znajdował się na fali wznoszącej. Oczywiście, swoje zrobiły też kontuzje, ale trudno nie odnieść wrażenia, że to właśnie timing w jego przypadku był najbardziej decydujący. I który – tak sądzę – znacznie lepszy ma Arthur, wszak jego transfer został klepnięty w primie formy pomocnika.
Arthur Melo z nagrodami dla najlepszego pomocnika i największej rewelacji zakończonego sezonu #Brasileirao. Oczywiście znalazł się też w najlepszej jedenastce. #ArthurBarcelona pic.twitter.com/BP3cx8N3nv
— ■neurophate (@neurophate_) 5 grudnia 2017
W końcu podchodzę też do tego transferu na zasadzie – „lepiej go mieć niż nie mieć”, co by nie powtórzyła się historia taka jak z Gabrielem Jesusem. Nie wiem co prawda do jakiego stopnia zainteresowania nim doszło w przypadku Barcy, aczkolwiek wtedy jej działacze nie podjęli ryzyka i nie zakupili byłego napastnika Palmeirasu. Dzisiaj możemy chyba uznać tę kwestię za przegapioną okazję. Dlatego jako sympatyk klubu z Katalonii cieszę się, iż tym razem ryzyko zostało podjęte.
Zwłaszcza, że może to oznaczać przebudowę środka pola Blaugrany w nadchodzących miesiącach. Arthur przyjdzie na Camp Nou już najbliższego lata albo zimą 2019 roku – zależnie od widzimisię klubu. Wiele porównań stosuje się wobec piłkarza Gremio, szuka w nim następcy Xaviego, cytuje się Brazylijczyka, który wspomina: – moim idolem jest Iniesta. Ale chyba zgodzicie się ze mną w kilku kwestiach. Po pierwsze Hernandez był jedyny w swoim rodzaju, nie do zastąpienia. Po drugie godnego sukcesora dla Don Andresa Barca już ma, a jest nim Coutinho. Po trzecie wymiana kogoś z dwójki Andre Gomes/Denis Suarez (a może nawet obu?) na wychowanka „Imortal” z Porto Alegre brzmi co najmniej obiecująco.
Wiem, to nie moje pieniądze, ale jeśli klub, za który trzymam kciuki, ma wydawać kupę forsy za jakichś graczy, to dodatkowo wolę, żeby płacił za tych będących w dobrej dyspozycji, rokujących na przyszłość. Nie tak jak było z Andre Gomesem – ten nawet występując w Valencii formą nie zachwycał, więc do dziś trudno jest mi zrozumieć jego sprowadzenie. A już największym absurdem w jego kontrakcie był zapis, według którego Nietoperze otrzymają kolejne kilka milionów, jeśli Portugalczyk zdobędzie Złotą Piłkę. Monty Python wymięka.
Wspominam o Portugalczyku również ze względu na głośny wywiad, jakiego udzielił magazynowi „Panenka”. Otwarcie mówi w nim, iż nie radzi sobie z presją, w związku z czym źle się czuje na boisku, kiedy piłka jest w grze. Zbyt dużo i zbyt często analizuje swoje występy, ciągle przypomina sobie popełnione błędy, przez co nakręca się (stresuje) jeszcze bardziej i bardziej – Zdarzało mi się że nie miałem ochoty wychodzić z domu, byleby tylko uniknąć spojrzeń ludzi. Wszyscy mają opinię na mój temat. A ja wstydzę się wyjść z domu z powodu mojej sytuacji. Pracuję fizycznie i mentalnie, by pokonać te granice. Przede wszystkim pragnę być sobą – mówił Gomes.
Mocne słowa, musicie przyznać. Być może pełnią też rolę autoterapii, skoro Andre podkreślał również, że kumuluje w sobie frustrację, zamyka się w sobie w gorszych momentach. Z jednej strony naprawdę mu współczuję. Ba, powiedziałbym nawet, iż w pewnym stopniu go rozumiem. Fajnie byłoby chłopakowi pomóc i szczerze trzymam kciuki za to, by ten stan nie przerodził się w depresję. Ale czy jego kozetką na pewno powinno być boisko i to jeszcze na Camp Nou? W ogóle nie jestem co do tego przekonany, a podobne wątpliwości zdaje się mieć też sam pomocnik. Dlatego, z perspektywy klubu, należałoby mu okazać wsparcie jako człowiekowi, ale piłkarsko jednak przygotowywać się do zmian, co jak już wcześniej wspomniałem, chyba właśnie zostało poczynione.
Wróćmy jednak do Brazylijczyka. – Tak jak powiedziałem zarządowi, Arthur dla Gremio jest niczym złote jajo – stwierdzał Renato Gaucho, obecny szkoleniowiec ekipy z Porto Alegre. – Na boisku jest dosłownie wszędzie – dodawał. Ale kogo by spytać, ten chwali naszego bohatera. – Lubi być przy piłce, a to w Barcelonie zawsze jest doceniane. Jednocześnie nie podpala się z futbolówką przy nodze i wie, co z nią zrobić. Mimo młodego wieku nie ciąży mu odpowiedzialność związana z byciem piłkarzem, od którego zależą ataki Grêmio – to z kolei słowa Deco. Mało komplementów? – Wielokrotnie rozmawiałem z Renato na temat jego atutów – wspominał Tite, selekcjoner reprezentacji Brazylii, który ponoć rozważa powołanie Arthura na mundial w roli alternatywy dla Paulinho.
Sam Melo mówi o sobie: – Lubię organizować grę zespołu. Występując w roli defensywnego pomocnika cieszę się, bo z tej pozycji widzę więcej. Renato zachęca mnie jednak, bym częściej wychodził do przodu, próbował strzelać lub podawać w pole karne. Mam wspierać napastników oraz skrzydłowych i w ten sposób robić różnicę.
Im dłużej czytam te wszystkie opisy jego stylu gry oraz rekomendacje od trenerów czy ekspertów, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że pozyskanie Arthura bardzo dobrze wpisuje się także w obecną politykę transferową Blaugrany. Brzydko rzecz ujmując – chłopak jest wielofunkcyjny, a takich graczy Valverde uwielbia, bo dają mu szeroki wachlarz możliwości taktycznych. Pisałem już o tym jakiś czas temu:
„Spójrzcie na ostatnie transfery. Coutinho? Sto lat temu, kiedy ściągał go Inter, był klasyczną dziesiątką i tak grał też w Espanyolu. W Liverpoolu przez dłuższy zajmował miejsce na lewej flance i stamtąd rozpoczynał akcje, bądź schodził na prawą nogę, by samemu je wykończyć. Pod koniec okresu na Anfield Klopp powierzał mu także rolę „ósemki” w środku pola. Paulinho? Pomocnik typu box-to-box. Zresztą „pomocnk” idealnie go określa, bo a to da wsparcie poruszając się praktycznie jak napastnik, a to bardziej pozasuwa w obronie, kiedy przeciwnik ciśnie. Innym razem zaasekuruje kogoś na boku, jeśli zapędzi się za daleko pod pole karne rywala, raz po lewej, raz po prawej stronie. Dalej – Dembele. Jest praktycznie obunożny, więc można go wystawić na obu skrzydłach.”
Do Ousmane można mieć jeszcze spore „ale”, natomiast nawet jego transfer podobał mi się pod tym kątem, iż jako jeden z największych talentów nie trafił do konkurencji, lecz właśnie na Camp Nou. Ma mnóstwo czasu, by jeszcze się odpowiednio zaadaptować i rozwinąć. A nawet jeśli nie odpali tak bardzo, jakby sobie tego wszyscy cules życzyli, to jest szansa, że w przyszłości będzie można go sprzedać za jakieś konkretne pieniądze.
Arthura możemy więc rozpatrywać w podobnych kategoriach, co mnie i fanów Barcy cieszy tym bardziej, iż wreszcie odchodzi ona od ściągania do siebie wiekowych zawodników, na których najpierw wykładała kupę kasy, by potem oddawać ich za pół- lub całkowicie darmo. Paulinho stanowi tu wyjątek od reguły, ale to też co innego, skoro został sprowadzony za zgodą, a nawet prośbą Valverde. Przed laty z tą kwestią było jednak znacznie gorzej, co potwierdzały przypadki Ardy Turana, Jeremy’ego Mathieu czy też Thomasa Vermaelena. Tu nie ma nawet o czym gadać – lepiej jest sprowadzić 21-latka za 30 baniek, spróbować go uformować po swojemu i przy dobrych wiatrach mieć gracza na lata, niż wydać tyle samo na gościa mającego 30 wiosen na karku, który będzie stanowić jedynie uzupełnienie składu, a za 2-3 lata odejdzie za grosze, bo przestanie sobie radzić na najwyższym poziomie.
Gdyby jeszcze Robert Fernandez oraz Arthur uniknęli grudniowej gafy, byłoby idealnie – Melo odwiedził wówczas Camp Nou podczas meczu z Celtą, a przy okazji zrobił sobie fotkę z dyrektorem Barcy odpowiedzialnym za transfery, mając na sobie koszulkę Dumy Katalonii. Gremio się dość mocno wkurzyło, ale może samego Brazylijczyka oraz Barcę cała ta sytuacja jeszcze zbliżyła? W każdym razie otrzymaliśmy taki mały spoiler.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że prawdziwa weryfikacja Arthura nastąpi dopiero za kilkanaście/kilkadziesiąt miesięcy i wtedy okaże się – czy moje entuzjastyczne podejście było słuszne, czy rację mieli jednak hurrapesymiści. Ja jednak kupuję podejście, które wyznaje polski menedżer piłkarski, Jarosław Kołakowski: – Transfer należy oceniać z perspektywy momentu, w którym został dokonany, a nie tego, co wydarzyło się później.
Trochę to przewrotne, ale moim zdaniem także dość mocno logiczne, stąd więc moje podejście do zakupienia zawodnika Gremio.
I tylko kwestia La Masii może w tym wszystkim nieco martwić, ale to już historia na zupełnie inny tekst…
Mariusz Bielski