Podnieść się z 0:1 i wygrać? Takie sytuacje w ekstraklasie się zdarzają. Ale podnieść się 0:1 i pokonać lidera 5:1? To już wyczyn, którego należy pogratulować. Lech Poznań zagrał swój najlepszy mecz za kadencji Nenada Bjelicy i dzięki niesamowitemu pościgowi zdołał nie tylko zwyciężyć, ale wręcz zdemolować Jagiellonię Białystok. W Poznaniu znów mogą pomyśleć: “może jednak pójdziemy na majstra!”.
W niedzielę piłkarze Lecha stanęli przed drzwiami do pociągu z napisem „walka o mistrzostwo Polski”. Pokonując „Jagę” lechici mogli zmniejszyć stratę do lidera do pięciu punktów i włączyć się do wyścigu o tytuł najlepszej drużyny w kraju. Jeśli jednak „Kolejorz” by przegrał, to strata do białostoczan wynosiłaby już jedenaście punktów i w Poznaniu mogliby przestać mówić o mistrzowskich aspiracjach.
Zespół Ireneusza Mamrota oglądał poznaniaków ze stanowiska maszynisty lokomotywy. Pociąg Jagiellonii się w tym roku nie zatrzymywał i odjeżdżał reszcie stawki z tygodnia na tydzień. „Jaga” wygrała przecież wszystkie pięć meczów w tej rundzie, a transparent kibiców gości z napisem „wasza kolej” jasno określał zamiary, w jakimi ci przyjechali do Poznania. Optymizm lechitów opierał się na dobrej grze na własnym stadionie (17 meczów bez porażki, najlepsza seria Lecha w XXI wieku) i niezłym, choć przegranym meczu z Legią.
Lider ekstraklasy w pierwszym kwadransie wrzucił lechitów na karuzelę. I gdy gospodarze krzyczeli „wolniej, zatrzymaj, już nie możemy”, to Novikovas, Frankowski, Romanczuk i spółka podkręcali tempo jeszcze mocniej. Nie minął jeszcze kwadrans, a pod bramką Lecha zrobiło się gorąco co najmniej trzy razy.
Wreszcie w 18. minucie Przemysław Frankowski rozpoczął kontrę jeszcze na swojej połowie, z miejsca wrzucił piąty bieg, minął nieudolnie interweniujących Kostewycza i Raduta, by ostatecznie wyłożyć piłkę Arvydasowi Novikovasowi. Altruizm godny pochwały. Franowski biegł jakby jutra miało nie być, a lechici w tej akcji mogli dokładnie obejrzeć nazwisko na koszulce ich kata.
Po chwili oglądaliśmy prawdopodobnie najciekawszą wideoweryfikację w historii wykorzystywania VAR-u w naszej lidze. Ale po kolei, by się nie pogubić. Lech wykonywał rzut wolny, piłką pofrunęła przed bramkę. Tam w idealnej sytuacji znalazł się Mario Situm, ale trafił prosto w Mariusza Pawełka. Piłka odbiła się od bramkarza gości, a Situm znów uderzył piłkę, lecz tym razem ręką. Futbolówka spadła w gąszcz nóg zawodników obu ekip, a ostatecznie Chorwat wepchnął ją do siatki. Lechici zdążyli się ucieszyć, ale sprawa była jasna – czekamy na VAR.
No i się naczekaliśmy. Z boiska zdążył zejść kontuzjowany Pawełek (zmienił go Marian Kelemen), lechici zdążyli się napić, połowa kibiców poszła się odlać, a wtedy sędzia Musiał postanowił, że… Nie, nie, nic nie postanowił. Uznał, że czas pobiec do telewizora na wideoweryfikację. Ostateczną decyzję poznaliśmy po sześciu minutach od momentu, w którym piłka znalazła się w bramce. Arbiter z Krakowa pobiegł chyba oglądać ostatnie skoki w Oslo. Rozumiemy, że sytuacja była trudna, że nie wiadomo było, czy odgwizdać spalonego, rękę lub faul, ale SZEŚĆ MINUT czekania? Ostatecznie Musiał odgwizdał rękę Situma, a przynajmniej na to wskazywała jego gestykulacja.
To był przełomowy moment pierwszej połowy. Lech już po tym całym zamieszaniu zdawał się wracać do gry, a „Jaga” miała coraz większe problemy z zawiązywaniem swoich szybkich akcji. Lechici zauważyli, że zespół Mamrota jest do złamania – szczególnie w bocznych sektorach boiska. I to właśnie stamtąd przyszła akcja, która dała „Kolejorzowi” wyrównanie – Situm znakomicie dośrodkował do Christiana Gytkjaera, a ten delikatnym ruchem głową skierował piłkę do siatki. – Teraz jest już naprawdę 1:1 – powiedział spiker Lecha.
Drużyna Bjelicy chwyciła mecz za lejce, ale do przerwy nie zdołała wyjść na prowadzenie. Po Jagiellonii było widać jakość, ale nie był to ten zespół, który tłamsił Legię przy Łazienkowskiej. A „Kolejorz” zareagował na straconą bramkę jeszcze lepiej niż w Warszawie, bo tam wyrównanie przyszło przecież dopiero po przerwie.
Druga połowa zaczęła się od dwóch szans strzeleckich Gytkjaera, który w tym meczu był wręcz przeładowany energią. Duńczyk wreszcie wyglądał jak ktoś, kto zostawał królem strzelców ligi norweskiej. Jeśli na początku meczu „Jaga” założyła Lechowi chomąto, to po przerwie lechici zrewanżowali się rywalowi tym samym. Przez pierwsze pięć minut drugiej części gry Lech nie tylko nie opuszczał połowy gości, co w ogóle nie wychodził z pola karnego Jagiellonii.
Efekt? 53. minuta, ekspert od gry głową Emir Dilaver nurkuje w polu karnym i precyzyjnym strzałem przy słupku pokonuje Kelemena. – Lech zareagował pozitiwnie – powiedziałbym pewnie Henryk Kasperczak. A lechici wyglądali tak, jak kibice wyobrażali sobie zespół montowany przed Nenada Bjelicę, gościa słynącego z mocnego charakteru. Dilaver rzucał się na rywali jak wściekły, Situm biegał w szaleńczym pędzie do pressingu, a wspominany już Gytkjaer rozpychał się łokciami w polu karnym niczym Wojciech Szala za najlepszych swoich lat.
Dobra gra przekładała się na kolejne okazje strzeleckie, ale rozgrzany Kelemen ratował swoją drużynę – najpierw sparował mocny strzał Majewskiego, a później uderzenie Gytkjaera brzuchem zatrzymał na linii bramkowej. Natomiast najlepsze było przed nami – na boisko po kontuzji wracał pan piłkarz Darko Jevtić. Szwajcar potrzebował trzech minut, by skręcić na skrzydle rywala i wywalczyć rzut karny. Sędzia Musiał wskazał na “wapno” po zagraniu ręką Gutiego, który ręką zatrzymał strzał lechity. Piłkę ustawił sam Jevtić i pewnym strzałem podwyższył prowadzenie “Kolejorza”. Jeśli ganiliśmy Lecha za grę w ostatnich tygodniach, to dziś trzeba powiedzieć – to był znakomity pościg.
Gospodarze jednak nie mieli zamiaru odpuszczać Jadze. Teraz to już nie tylko było założone chomąto – teraz to się zaczęło prawdziwe oranie pola rywalem. I w roli głównej kolejny rezerwowy – Kamil Jóźwiak ledwo wszedł na boisko, a już piłka spadła pod jego nogi po rzucie rożnym. Wychowanek poznańskiej akademii spokojnie przyjął piłkę na kolano i przylutował z woleja prosto w okienko. 4:1, nokaut, lider na kolanach.
Z Lecha wychodziła cała frustracja z ostatnich tygodni. Gdyby mecz trwał jeszcze z pół godziny, to pewnie doczekalibyśmy się dwucyfrowego wyniku. A tak skończyło się “tylko” na piątej bramce – tę zdobył tuż przed 90. minutą Łukasz Trałka, który wykończył dośrodkowanie Jevticia z rzutu rożnego.
Generalnie w Poznaniu zobaczyliśmy kawał naprawdę dobrego meczu. Możemy być rozczarowani postawą gości – szczególnie po przerwie, gdy oddali pole wkurzonemu Lechowi, ale też zdajemy sobie sprawę, że w Poznaniu gra się bardzo trudno. Lech w starciu z Legią zaprezentował się nieźle, ale na tle Jagiellonii był po prostu w kosmicznej formie. Tym samym zmniejszył stratę do lidera do pięciu punktów i ponownie zgłasza się do walki o mistrzostwo. Jeśli lechici w każdym meczu pokażą taką determinację i taką jakość, to tytuł mistrza Polski może dojechać do stacji “Poznań Główny”.
[event_results 427086]
fot. 400mm.pl