Łukasz Kowalski rozegrał w barwach Arki Gdynia 272 mecze, w tym 93 w Ekstraklasie. Stał się legendą klubu. Jako jedyny zawodnik w historii zagrał w żółto-niebieskich barwach na wszystkich czterech stadionach. Dorastał natomiast w Gdańsku, w trudnych warunkach, gdzie panoszyły się szczury wielkości kotów.
W jaki sposób zawodnik wybrany do jedenastki kolejki “Przeglądu Sportowego” pokazał mu, jak łatwo można dostać się do Ekstraklasy? Jak wspomina starcie z dyrektorem sportowym Andrzejem Czyżniewskim i jaka była jego zemsta? Kto wyrzucił telewizor przez okno podczas obozu w Turcji? Jak wyglądały początki Termaliki na poziomie centralnym? Dlaczego system wypłacania pensji w Bytovii był nieuczciwy? Czym podpadł mu Paweł Janas? Co zadecydowało o tym, że nie zdecydował się zostać asystentem Grzegorza Nicińskiego w Chrobrym Głogów? Dlaczego nie mamy dziś do czynienia z najlepszą Arką w historii klubu?
***
Całe moje życie było związane z piłką nożną. Pięć dni przed dziesiątymi urodzinami zapisałem się na treningi do Gedanii Gdańsk i tak się zaczęło. Mieszkałem blisko siedziby klubu, siedem minut spacerkiem. Tam się wychowałem i tam trenowałem. Klub, w którym się zaczyna, zawsze jest ważny. Jeżeli wylądowałbym w złych miejscu, kto wie, być może zraziłbym się do piłki. Na szczęście trafiłem bardzo dobrze.
Udawało się panu łączyć futbol ze szkołą?
Jak najbardziej. Grając w piłkę, udało mi się zrobić podwójne studia. Dziś powtarzam młodym zawodnikom, że nie ma rzeczy niemożliwych. Szkołę i piłkę można połączyć. Wystarczy się spiąć i chcieć, bo łatwo na pewno nie jest. Wiadomo, żyłem z piłki, stawiałem ją na piedestale, byłem profesjonalistą, więc na przykład raz nie było mnie na studiach zaocznych przez rok. Potem musiałem chodzić za wykładowcami i wszystko zaliczać. Z małymi problemami dociągnąłem to do końca.
Jakie studia pan skończył?
AWF, kierunek piłka nożna i podyplomowe związane z psychologią sportu na Uniwersytecie Gdańskim.
Kim by pan został, gdyby nie piłka?
Nie zastanawiałem się nad tym. Zawsze byłem ukierunkowany na to, żeby grać w piłkę. Udało się. Zadecydowała wytrwałość. Trudno też, żeby w wieku 16 lat jasno określić sobie alternatywy życiowe, jeżeli człowiek od rana do wieczora żyje futbolem.
Był pan spokojnym chłopakiem, czy zdarzało się panu łobuzować?
Trzeba zacząć od tego, że w wieku siedmiu lat zostałem półsierotą. Mój tata zginął. Mnie i trzy lata starszego brata wychowywała mama. Wykonała kawał dobrej roboty, za który jestem jej wdzięczny. Jednak nie zawsze byliśmy pod jej kontrolą. Do głowy wpadały ciekawe pomysły, z perspektywy czasu może nawet głupie. Szczęśliwie przez cały okres naszego dzieciństwa nie zrobiliśmy nic poważnego, więc nie mam sobie nic do zarzucenia.
Jaka była największa bura, jaką dostał pan od mamy?
Bur dostałem dużo. (śmiech) Najgorzej było wtedy, kiedy wracała z wywiadówki. Z nauką nie miałem większych problemów, o czym mówiłem na początku, ale zgoła inaczej wyglądało moje zachowanie na lekcjach. Dodatkowo pojawiało się sporo nieobecności. Starałem się być żartownisiem, niestety nauczycielki z reguły nie łapały moich dowcipów. Uznawały je za ironię lub bezczelność. A ja się nie zmieniałem. Robiłem wszystko, byle rozweselić towarzystwo. Nie można przecież wiecznie się smucić, czy być piekielnie poważnym. Wtedy idzie zwariować.
Czy kiedyś groziła panu sodówka?
Pamiętam jak dziś, że w wieku siedemnastu lat przestałem łapać się do reprezentacji szkoły prowadzonej przez trenera Roberta Janika. Co prawda nie byłem wtedy wyróżniającym się zawodnikiem Gedanii, ale zacząłem troszeczkę inaczej się zachowywać. Dziwnie. Zwrócił mi na to uwagę jeden z zasłużonych sędziów. Powiedział, że ryba psuje się od głowy. Zacząłem to analizować i zrozumiałem, o co mu chodziło. Ochłonąłem. Miałem szczęście, że trafiłem na takiego człowieka. Dziś rozmawiam o tym z młodzieżą, podaję swój przykład. Staram się zapobiegać temu, żeby odbiła im sodówka. A wtedy? Trenerzy nie rozmawiali z zawodnikami. Młodzi gracze – zresztą nie tylko – byli nieświadomi tego, co robią i jak się zachowują. Najłatwiej skreślić młodego chłopaka, bo ma zrytą głowę, a czasami wystarczy z nim pogadać.
Pamięta pan swój pierwszy mecz obejrzany na żywo?
Pierwszy niekoniecznie, ale był jeden taki, który wywarł na mnie ogromne wrażenie i pokazał, że naprawdę mogę zostać zawodowym piłkarzem. Trafił się dość późno, bo miałem już 22 lata. Arka Gdynia wypożyczyła mnie do Hetmana Zamość. Obejrzałem wtedy mecz Widzewa Łódź z Zagłębiem Lubin. W składzie lubinian mój kolega Olgierd Moskalewicz. Oglądając mecz, obserwowałem pod swoim kątem prawego obrońcę łodzian. Wyglądał, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Nie miał żadnych cech, którymi mógłby zainspirować się młody zawodnik. Najlepsze w tym wszystkim było jednak to, że w końcówce meczu kopnął piłkę do przodu – typowa laga, na uwolnienie – i zaliczył asystę. Dwa dni później znalazł się w jedenastce kolejki „Przeglądu Sportowego”. Ta sytuacja pokazała mi, że tak naprawdę niewiele trzeba. W takim kierunku i z taką myślą szedłem, choć na treningach nigdy nie odpuszczałem i zawsze walczyłem o swoje. Po prostu gdzieś z tyłu głowy miałem, że nie trzeba być wybitnym piłkarzem, by odegrać znaczącą rolę w ekstraklasie.
Gdańsk, w momencie pana przyjścia na świat, był miejscem szczególnym, nie tylko na mapie Polski.
Urodziłem się w Łaszczowie, przy granicy z Ukrainą, jednak tata był marynarzem, pływał w polskich liniach oceanicznych i szybko przeprowadziliśmy się do Gdańska. Urodziłem się w 1980 roku, więc nie pamiętam ani wydarzeń grudniowych, ani innych tego typu. W pamięć zapadło mi coś innego. Mieszkałem na Stogach, gdzie szczury były wielkości kotów. Toaletę mieliśmy na zewnątrz. Żeby w nocy do niej pójść, wcześniej trzeba było trochę przymarznąć na dworze. Trudne warunki – bez ciepłej, bieżącej wody, ale jakoś funkcjonowaliśmy. Takie były czasy. Chciało się zaczepić do wielkiego miasta, więc swoje trzeba było przecierpieć. Wiem, w jakich warunkach się wychowywałem, ale dziecko nie ma skali porównawczej, więc nie wie, że ktoś ma lepiej. Było tak, jak było. Człowiek po prostu żył. Z perspektywy czasu wiem, że dziś w wielu miejscach jest o wiele łatwiej. Jednak takie warunki, jakie wtedy miałem, hartują ludzi. Nie rozkapryszają. Rodzice sobie z tym poradzili, a z biegiem czasu nasze warunki mieszkalne stawały się lepsze. Później człowiek bardziej doceniał każdą rzecz, którą otrzymywał.
Jak pan, gdańszczanin z Zaspy, odnalazł się w Gdyni?
Dwadzieścia pięć lat mieszkałem w Gdańsku, nawet jako piłkarz Arki. Do Gdyni przeprowadziłem się w 2005. Nie miałem w związku z tym większych problemów. W tamtych latach Lechia miała bardzo duże perturbacje. Zdarzały łączenia Lechia/Polonia, Lechia/Olimpia. Nie było prawdziwej Lechii, którą znamy dziś. Co za tym idzie, kibice nie reagowali tak żywiołowo, jak teraz. Mieliśmy spokój. Zdarzało się, że wyskakiwałem do pubu w Gdańsku, obok siedzieli kibice, i nikt nikomu nie robił żadnych problemów. Poruszałem się swobodnie po całym Trójmieście. Koledzy z podwórka też rozumieli moją decyzję. Oczywiście, na derbach było trochę inaczej. Podczas mojego pierwszego takiego spotkania, które rozgrywaliśmy w Gdańsku, dostawało mi się, nie przeczę. I to od ludzi, których kojarzyłem z twarzy. Chodzili ze mną do szkoły na Zaspie. Obrażali mnie, ale działało to na mnie motywująco. Widać było, że po prostu są zazdrośni.
W którym momencie poczuł się pan Arkowcem z krwi i kości?
To był proces. Nie jest przecież tak, że ktoś idzie do danego klubu i od razu staje się nie wiadomo kim. Arkowcem z prawdziwego zdarzenia poczułem się w 2005 roku, zaraz po awansie z pierwszej ligi do ekstraklasy. Zajęło mi to pięć lat. Moją miłość cementowały sukcesy – awans, utrzymanie. Sprawiły, iż nie miałem wątpliwości, że to będzie klub, za który będę w stanie pójść w ogień.
W debiucie zdobył pan bramkę.
Mecz ze Spartą Brodnica. Stary stadion przy Ejsmonda. Strzeliłem gola na 1:1, niestety przegraliśmy. Duże wydarzenie, aczkolwiek za wiele z tego spotkania nie pamiętam. To w sumie dziwne. Mam dobrą pamięć, kojarzę szczegóły z innych meczów, ale może wtedy zadziałało to, że odczuwałem naprawdę ogromne emocje i te wspomnienia jakoś uleciały. Ale dobrze się złożyło, wstrzeliłem się. Od razu zresztą przypięli mi łatkę, że umiem grać głową, bo tak zdobyłem tę bramkę.
Co było takiego magicznego w stadionie przy Ejsmonda?
Przede wszystkim to był stadion należący do Arki. Nie musieliśmy się nim dzielić z Bałtykiem. Czuliśmy z nim, że tak powiem, pewną namacalną więź. Obecny stadion należy do miasta, jest to trochę sztuczne. Na tamtym obiekcie wychowało się wiele pokoleń. Słynna Górka, blisko morza. Stadion elektryzował, miał w sobie historię, posiadał swojego ducha. Dziś go nie ma, ale zaryzykuję stwierdzenie, że przetrwał w pamięci wszystkich ludzi związanych z Arką.
Nie wiem, czy pan wie, ale jest pan jedynym zawodnikiem w historii Arki, który zagrał na każdym z czterech stadionów. Przy Ejsmonda, na stadionie rugby i na obu przy Olimpijskiej.
Zgadza się, kiedyś przypadkowo na to trafiłem. Od razu pochwaliłem się Tomkowi Rybińskiemu, rzecznikowi klubu. Cieszę się. Szczególnie, że po odejściu z Arki w 2010 nie przypuszczałem, iż uda mi się jeszcze zagrać na nowym obiekcie. Tymczasem dokonałem tego w barwach Niecieczy, a potem znów jako Arkowiec. W tej kwestii raczej mnie nikt nie wyprzedzi.
Jaki mecz wspomina pan najlepiej?
Bardzo dużym przeżyciem był moment, kiedy Arka przyjechała do Zamościa, jeszcze za czasów mojej gry w Hetmanie. Wygraliśmy pewnie, 2:0. Zagrałem bardzo dobry mecz i wydaje mi się, że tym spotkaniem zapewniłem sobie przepustkę do powrotu. Gdy wróciłem, niemal z miejsca stałem się podstawowym zawodnikiem u trenera Marka Kusto, mimo iż wcześniej przyczynił się do tego, że półtora roku spędziłem na wypożyczeniach poza Gdynią. Szanuję jego decyzję, bo wyszła mi dobre.
Świetnie wspominam spotkanie z Zagłębiem Lubin, już w barwach gdynian. Wygraliśmy 3:0, przy okazji zwalniając obecnego dyrektora sportowego Arki, Edwarda Klejndinsta. Bogusław Kaczmarek wspomniał po tym meczu na łamach prasy, że Kowalski ma szansę pokazać się w reprezentacji. Byłem w szoku, gdy ocenił mnie aż tak wysoko. Jeżeli selekcjoner zwrócił na mniej jakąkolwiek uwagę, to po następnym spotkaniu, w Bełchatowie, szybko zweryfikował swoją opinię. Nie poszło. (śmiech) Dostałem wędkę od trenera Stawowego, wyglądałem strasznie.
Wejście do ekstraklasy miał pan trudne. W pana pierwszym sezonie premierową wygraną odnieśliście dopiero w jedenastej kolejce, w całym sezonie wygrywając zaledwie cztery spotkania.
Było bardzo trudno. Beniaminek zderzył się ze ścianą. Przełamaliśmy się dopiero w Wodzisławiu po bramce Moskalewicza. Mieliśmy solidnych zawodników, ale życie pokazało, że nie na tyle, aby sobie w tej lidze poradzić. Walka o utrzymanie trwała do ostatniej kolejki. W kolejnym sezonie zagraliśmy już trochę lepiej, ale spadliśmy. Wiadomo, nie ze względów sportowych. Długo panowała niepewność, nie wiadomo było czy ówczesny sponsor, pan Krauze, dalej będzie przy klubie i jakie ma względem niego plany. Spotkaliśmy się z nim, pokazał pełną klasę. Zapewnił, że stworzy nam solidne warunki, by jak najszybciej wrócić do ekstraklasy. Udało się. Weszliśmy może trochę kuchennymi drzwiami, bo kilka klubów zostało zdegradowanych, my zajęliśmy czwarte miejsce, ale pamiętajmy, że rozpoczynaliśmy z ujemnym bilansem. Przed sezonem zabrano nam pięć punktów. Gdyby nie to, skończylibyśmy na drugiej pozycji i nikt by nam nic nie zarzucał. Trzeba o tym pamiętać. A to była bardzo mocna liga, między innymi ze Śląskiem, Lechią czy Zniczem Pruszków, z Robertem Lewandowskim w składzie.
Po ponownym wejściu do ekstraklasy przegrywaliście z Lechią większość starć derbowych. Jak bardzo to bolało?
Jakieś fatum… Nieważne czy graliśmy u siebie, czy na wyjeździe. Przegrywaliśmy wszystkie mecze. W Gdańsku prowadziliśmy, a polegliśmy. W Gdyni spotkanie było wyrównane, a i tak wcisnęli nam gola. Arka nigdy nie była klubem, który bił się o puchary. Naszą dolą stała się heroiczna walka o utrzymanie. Porażki brały się z tego, że zazwyczaj byliśmy od nich słabsi kadrowo. Do tej pory Arka nie ma szczęścia do meczów derbowych. Po ostatnim awansie zaliczyła bodajże sześć porażek i dwa remisy, w tym jeden, który pozbawił jej bytu w ekstraklasie. Słynne 2:2 na Olimpijskiej. Nie mamy szczęścia, a te niepowodzenia bolą niesamowicie. Z derbów pamiętam oczywiście bluzgi. Masę bluzgów. Dostawało się przede wszystkim tym, którzy w tym klubie byli najdłużej – mi czy Bartkowi Ławie. Upatrzyli sobie nas, ale nie chciałbym też uogólniać, poznałem również wielu kibiców, którzy byli bardzo w porządku.
Derbowych pozytywów było mało. Jeszcze za czasów gry w pierwszej lidze zremisowaliśmy dzień po narodzinach mojej córki. W rewanżu wygraliśmy po bramce Grzegorza Nicińskiego. Ostatnie derby, w których udało nam się odnieść sukces. Szmat czasu…
Pana rozstanie z Arką w 2010 roku było bardzo burzliwe. Po meczu z Cracovią starł się pan z dyrektorem sportowym, Andrzejem Czyżniewskim.
Graliśmy bez publiczności. Kibice nie mogli wejść na stadion. Tydzień wcześniej mierzyliśmy się z Zagłębiem Lubin. Czyżniewski praktycznie sam był na trybunach. Nie będę ukrywał – dość głośno i ostentacyjnie nam ubliżał. Pracownik klubu! Tydzień późnej wygraliśmy z Cracovią. Nagle stał się pierwszym, który stał przed szatnią i przybijał nam piątki. Zapytałem go grzecznie, dlaczego tak szybko zmienił swoje podejście. Zasugerowałem mu, żeby utrzymał równowagę. No i się zaczęło… Poszedłem do szatni, on spróbował do niej wbiec. Paweł Bednarczyk zatrzymał go dzięki swojej muskulaturze, dyrektor ochłonął, uznałem sprawę za zakończoną. Jednak tydzień później wezwał mnie do swojego gabinetu i – jak gdyby nigdy nic – zaproponował przedłużenie kontraktu. Uznałem, że najuczciwiej wobec klubu będzie wrócić do sprawy po zapewnieniu sobie utrzymania. Udało się. Byłem nastawiony na pozostanie w Gdyni, tymczasem 27 czerwca – po powrocie z urlopu – zakomunikował mi, że się rozmyślił. Zemsta. Miałem zapewnienie, że zostanę. W klubie we mnie wierzyli. Czyżniewski już kilka dni wcześniej nie odbierał ode mnie telefonu, w końcu ponownie wezwał mnie do swojego gabinetu, tym razem pogadaliśmy w innej atmosferze. Nie chciał mnie w klubie, a ja zostałem z ręką w nocniku. Uważam, iż nie zachował się fair. Nie wierzę, żeby wspomniany incydent po meczu z Cracovią nie miał na to wpływu.
Przeszedł pan do Termaliki, a w międzyczasie spędził miesiąc w Bałtyku Gdynia. Dlaczego tak krótko?
Odchodząc z Arki, spędziłem dwa tygodnie na obozie z Koroną. W Słowenii, u trenera Sasala. Wszystko wskazywało na to, że zostanę. W ostatniej chwili pojawiła się jednak opcja powrotu do Kielc Pawła Golańskiego. W klubie był już Kamil Kuzera, więc trener mi podziękował. Wróciłem do Trójmiasta, nie miałem na siebie pomysłu, więc poszedłem do Bałtyku. Zagwarantowałem sobie opcję, że jeżeli do końca okienka zgłosi się inny klub, będę mógł odejść. Tak się stało. Do Niecieczy trafiłem dzięki niezależnemu menedżerowi Robertowi Sierpińskiemu, który pilotował mój transfer, choć robił to zupełnie bezinteresownie. Nieciecza była wtedy beniaminkiem pierwszej ligi i tak naprawdę jedną wielką zagadką. Wszyscy skazywali ją na spadek, tymczasem mija kilka lat, a drużyna dalej funkcjonuje.
Dało się zauważyć, że to były dopiero początki tego zespołu. Klub uczył się poważnej piłki. Na treningu można było zobaczyć co najmniej osiem różnych rodzajów dresów treningowych – część chłopaków trenowała w dresach Cracovii, ja w Arce, Karol Piątek w Lechii. Małe rzeczy, na które początkowo nie zwracano tam uwagi. Na wyjazdy jeździliśmy w jeansach, każdy tak, jak chciał. Na tym poziomie już raczej nie wypada. Klub jednak szybko wyciągnął wnioski i takie rzeczy korygował. Wspominam ten okres jak najbardziej pozytywnie, schody zaczęły się później.
Z Bytovii nie odszedł pan z powodów stricte sportowych.
Zostałem wybrany do rady drużyny. Było nas czterech, w tym dwóch tak naprawdę zainteresowanych tą funkcją – ja i Wojtek Pięta. Walczyliśmy, aby ta drużyna miała jak najlepiej. Byłem jednym z nielicznych zawodników, którzy głośno komentowali system wypłacania pensji. Nie będę się mocno w to zagłębiał, ale chodziło o to, że trzeba było rozegrać 75 procent spotkań w miesiącu, by dostać całą wypłatę. Rozegrałeś 74? No niestety, dostawałeś pół. Uważałem i dalej uważam to za chore. Nikt mnie nie przekona do tego, że to było mądre czy motywujące. Pojawiały się niesnaski, a na sam koniec usłyszałem, że psuję atmosferę w drużynie. Jako doświadczony zawodnik walczyłem o dobro swoich młodszych kolegów. Wiele rzeczy można mi zarzucić, ale zawsze byłem od budowania atmosfery, a nie jej burzenia. Tymczasem tutaj usłyszałem coś zgoła innego. Chciałem dobrze, wyszło, jak wyszło. Paweł Janas podziękował mi za współpracę. Szkoda, bo wywalczyliśmy awans, ale nie było mi dane go skonsumować.
W Bytovii potwierdziła się obiegowa opinia o Pawle Janasie, że po prostu się nie wpierdala?
Jestem świeżym trenerem. Jeżeli coś mi nie pasuję, wychodzę z założenia, że warto zawodnikowi powiedzieć o tym w cztery oczy. Zwrócić mu uwagę, zamiast po jakimś czasie go podsumować i skreślić. Taki zawodnik żyje sobie w kompletnej nieświadomości, że robi źle i nawet nie ma jak wyciągnąć wniosków. Tutaj też tak było. Janas nie powiedział, iż coś mu się u mnie nie podoba. Po pół roku przyznał tylko, że psuję atmosferę. Przecież gdyby poinformował mnie o tym wcześniej, to postarałbym się poprawić, choć w sumie i tak byłoby trudno, bo jak mówię – nie mam sobie nic do zarzucenia. Jeżeli chodzi o treningi, to przede wszystkim części wstępne prowadził Adrian Stawski, obecny pierwszy szkoleniowiec. Trener miał upatrzoną swoją jedenastkę, której się trzymał. Jeżeli na pierwszym treningu podał skład grupy, która idzie na siłownie i która zostaje na hali, to skład udający się na siłownię to była pierwsza jedenastka, która wystąpi za dwa miesiące. To było w tym wszystkim najdziwniejsze.
Widać było, że Stawski tak dobrze się zapowiadał?
Podchodził do swojej pracy bardzo rzetelnie. Profesjonalista w każdym calu. Czy miał przeprowadzić rozgrzewkę, czy analizę przeciwnika – nic nie można było mu zarzucić. Pewnie gdyby robił to na odwal się, już by go nie było. Bardzo się starał i w pewnym momencie klub obdarzył go zaufaniem. Jest dobrze odbierany przez szatnię.
W Bytovii krytykowali pana działacze, a w Arce najczęściej dostawało się panu od kibiców. Momentami był pan wyszydzany. Przemek Trytko jakiś czas temu zacytował pana u nas w wywiadzie Kuby Białka.
Łukasz Kowalski, z którego kiedyś strasznie szydzono, powiedział takie słowa.
– Gdy wychodzę na boisko i słyszę szyderę, mam ochotę im wszystkim powiedzieć, że oni przez pięć minut powinni stać i bić mi brawo. Skoro ja zagrałem 100 meczów w Ekstraklasie – zagrać mógł każdy. Ja nie byłem najlepszy nawet w swoim bloku.
Dlatego wszystkich, którzy się śmieją, zapraszam na boisko. Od jutra można zostać piłkarzem. Można włożyć spodenki oraz buty i pokazać jak się to robi.
Zgadza się. Zdarzały się pojedyncze, prymitywne jednostki. Są kibice, którzy przychodzą i wspierają drużynę. Ale są też tacy, który przez sześć dni w tygodniu są psychicznie tyrani w pracy, więc przychodzą wyżyć się na piłkarzach. Najgorsi kibice to niespełnieni piłkarze. Marzą, żeby być na twoim miejscu. Zastanawiają się czemu zamiast nich gra jakiś drewniany Kowalski czy Nowak. Natomiast jeżeli zadałby sobie pytanie „dlaczego?”, pewnie szybko znalazłby odpowiedź na pytanie, gdzie zaprzepaścił swoją szansę. Uważam, że to najgorszy rodzaj kibiców – bardzo krytyczny i niemiły.
Odczuwał pan tę krytykę?
Na szczęście wtedy nie było całej obecnej fali mediów społecznościowych. Człowiek nawet nie miał gdzie o sobie poczytać. Internet nie był tak rozwinięty, nie pojawiało się zbyt wiele komentarzy. Dziś nienawiść w wirtualnym świecie to norma. Oczywiście odradzam młodym zawodnikom przesadne śledzenie opinii na swój temat, ale nie oszukujmy się – większość z nich czyta sporo komentarzy odnośnie swojej osoby. Gdybym ja miał o sobie wtedy czytać, pewnie bym zwariował. Dziś jestem na to odporny. Wygrasz trzy mecze, w czwartym przegrasz, a ludzie siedzący w kapciach przed telewizorem, albo siedmioletnie dzieciaki, wyzywają cię od najgorszych, a człowiek się nad tym zastanawia. Uderza to w niego. Wolałem jednak, żeby obrażali mnie kibice drużyny przeciwnej. Motywowało mnie to. No bo spójrzmy prawdzie w oczy – jeżeli gwiżdżą na ciebie twoi kibice, jeszcze w meczu u siebie, no to coś jest nie tak.
Był pan znany z tego, że zawsze mówił prawdę. Odbijało się to na panu?
Do dzisiaj tak mam, że kiedy ktoś zadaje mi pytanie na gorąco, odpowiadam szczerze. Wychodzę z założenia, że w kwestiach piłkarskich trzeba być szczerym. W stosunku do prezesów, trenerów i kibiców. Muszą znać twoje prawdziwe zdanie, a nie polityczny pomysł na wybrnięcie z danej sytuacji. Problemem było odpalenie szczerego tekstu do dyrektora Czyżniewskiego, które zakończyło się moim odejściem z klubu. Coś w tym jest.
Na obozach w Turcji bywało wesoło?
No, tam zawsze. (śmiech) Nieraz pracowaliśmy więcej, nieraz mniej. Mieliśmy zgraną ekipę. W każdej wolnej chwili graliśmy w karty – między posiłkami i treningami. Zawsze znajdowała się okazja. Zdarzały się jednostki, które kolorowały nam te wyjazdy. Na przykład Marek Latos, który wciąż pracuje w klubie jako fizjoterapeuta. Graliśmy z Metalistem Charków z Sewerynem Gancarczykiem w składzie. Mieliśmy na sobie sporttestery, które jednak działały tak, że trzeba było biegać w zegarkach, bo tylko one spisywały wykonywaną przez nas pracę. Sędziowie się na to nie zgodzili. Świętej pamięci trener Wąsikiewicz zawołał do siebie Marka i wysłał z zadaniem. „Idź do nich i powiedz, że tak się gra na całym świecie”. Sędziowie pochodzili z Turcji. Marek nie znał żadnego języka obcego, po angielsku chyba nawet nie potrafił się przedstawić. Wypalił do nich po polsku, że tak się gra na całym świecie. I już przed sparingiem było wesoło, choć oczywiście nic nie zrozumieli.
Jest co wspominać… Markowi zdarzyło się kiedyś zapomnieć skrzyni z hotelu. Jechaliśmy na lotnisko, a ona była wielkości trumny. Po prostu jej zapomniał, nie zabrał z pokoju! Albo kiedyś ze znacznej wysokości spadł mu telewizor, bo otworzył okno i miał przeciąg.
Słucham?!
Wersja Marka – jedyna i oficjalna – była taka, że otworzył drzwi, zrobił się przeciąg i ten wielki, ciężki telewizor wyleciał przez okno. A ważył z czterdzieści kilo!
Kupił pan już garnitur na galę Głosu Wybrzeża?
(śmiech) To też niezła historia! Głosowanie na najlepszego piłkarza. Byliśmy wtedy w pierwszej lidze. Rafał Murawski wydrukował mi zaproszenie. Zaangażował w to całą drużynę. Konspiracja trwała dwa tygodnie. Zbliżał się dzień gali, więc pojechałem kupić sobie porządny garnitur. I wtedy chłopaki wyprowadzili mnie z błędu.
– Nie kupuj tego garnituru. Nie ma sensu.
Był to dla mnie jakiś tam dwudniowy cios, ale przynajmniej było śmiesznie. Do dziś mi to wypominają. Nie udało mi się mu odegrać, no może raz, ale zupełnie nieświadomie. Umówiłem się z nim, że pojedziemy wspólnie na trening do Gdyni. Miał wysiąść na stacji Gdańsk Wrzeszcz, a ja miałem go odebrać samochodem. Wyjeżdżałem z Zaspy i – nie wiedząc czemu – wyciszyłem telefon. Muraś wysiadł, czekał na mnie godzinę, a ja nieświadomy niczego siedziałem w szatni. Przypadkowo, ale zemsta to zemsta.
Zauważyłem pewną zależność. W każdym sezonie, często nawet w rundzie, zaczynał pan grać dopiero od trzeciej-czwartej kolejki. Co by się nie działo.
Dla trenerów zawsze byłem mało atrakcyjnym zawodnikiem. Wydaje mi się, że zawsze szukali kogoś innego. Lepszego. Pod względem piłkarskich umiejętności i efektowności. Mijało jednak kilka kolejek, wskakiwałem i grałem już do końca. Przychodziła zima, inauguracja rozgrywek, dwie-trzy kolejki na ławce i znowu to samo. Najtrudniej miałem po barażach z Jagiellonią, kiedy przejął nas trener Stawowy. Wróciłem po kontuzji i byłem czwartym obrońcą. Trudno było się dokopać, ale w końcu trener wprowadził rotację, trochę zamieszał w składzie i znalazłem się w pierwszej jedenastce. Znowu nie od początku rundy – trochę czasu musiało minąć. Wydrapywałem to miejsce. To coś, czego nie ma dzisiejsza młodzież. Nie zniechęcałem się tym, że nie zagrałem w jednym czy drugim meczu. Starałem się udowadniać, że to miejsce mi się po prostu należy. Nie ukrywajmy też, że wyniki zazwyczaj były średnie. W takich okolicznościach łatwiej wejść do składu. Wskakujesz, bo trener potrzebuje impulsu, nagle drużyna łapie serię i grasz do końca. Najmniej meczów zagrałem za trenera Michniewicza. Zacząłem na ławce, a Arka w pierwszych czterech meczach zdobyła dziesięć punktów. W tym przypadku tamta teoria się nie sprawdziła. Kiedy podniosłem się z ławki, była już połowa rundy.
Czuje się pan legendą Arki?
Powoli kończą się pokolenia młodych zawodników, którzy jeszcze mnie pamiętają. Dla starszych, wiadomo, nie jestem anonimowy, aczkolwiek mam wrażenie, że bardziej doceniają piłkarzy z zaciągu z 2011 roku. Tego, po którym Arka spadła z ekstraklasy. Pan Czyżniewski wielu wyrzucił z klubu, przyszło szesnastu czy osiemnastu obcokrajowców. Oczywiście nie mówię o wszystkich, ale widzę taką tendencję. Na przykład był taki prawy obrońca, Bruma. Wszyscy się nim podniecali, że to super piłkarz. I właśnie po tej rewolucji było tak, że ludzie wyrażali się o tym zaciągu bardzo pozytywnie. Wszystko było świetnie, tylko zdarzył im się spadek. Nie wydaje mi się, żeby to było sprawiedliwe.
A czuję się pan tą legendą?
Swoje wybiegałem, swoje wyszarpałem. Nikt mi tego nie zabierze. Nawet jeżeli w ocenie niektórych stało się to cudem.
Krótka piłka – tak czy nie?
Myślę, że zasłużyłem sobie na to miano.
Dlaczego nie chciał pan zostać asystentem Grzegorza Nicińskiego w Chrobrym Głogów?
Grzesiek zadzwonił do mnie w czerwcu. Trenowałem wtedy KS Chwaszczyno. Wszystko wskazywało na to, że klub będzie funkcjonował. Ostatecznie wycofał się z rozgrywek trzeciej ligi. Wolałem być pierwszy tutaj niż drugim tam. Poza tym w Trójmieście prowadzę zajęcia piłki nożnej w przedszkolach. Ciekawy projekt, pilkawprzedszkolu.pl. Mój mały biznes. Z dnia na dzień nie miałby kto po mnie tego przejąć. Dziś już w razie czego jestem na to przygotowany. Szkoda mi było to zostawić, byłem jeszcze pracownikiem Arki. Zresztą do tej pory nim jestem. Przede wszystkim mam dzieci, które zbojkotowały ten pomysł. Córka – jedenaście lat. Syn siedem. Zostaliby w Trójmieście, co nie byłoby dla nikogo z nas korzystne. Dlatego zdecydowałem się nie skorzystać z tej propozycji.
Miał na to wpływ fakt, że Niciński nie wpuścił pana na ostatni domowy mecz z Olimpią Grudziądz, tak naprawdę bez żadnej stawki?
Nie… Nie żywię do Grześka urazy. Gdybyś dzisiaj się go o to zapytał, odpowiedziałby, że to był dobry ruch. Nie zrobił tego złośliwie. Był przekonany, że tak zrobić trzeba. Za dziesięć lat powie to samo.
Nie pożegnał pan się na boisku z kibicami. To musiało boleć.
Czułem sportową złość. Dobrze byłoby pożegnać się z kibicami. Z drugiej strony to, że nie wszedłem, jeszcze bardziej postawiło stempel na tym meczu pożegnalnym. Kibice zapamiętali to, że taki mecz się odbył, bo nie zostałem wpuszczony i trochę się o tym pisało.
Co chciałby pan osiągnąć jako trener?
Patrzyłem na obecnych szkoleniowców i wielu trenerów, których miałem i pomyślałem sobie, tak ja w meczu, o którym mówiliśmy na początku, gdzie wypatrzyłem prawego obrońcę z ekstraklasy. Zrozumiałem, że można. I tak samo jest teraz z trenerami. Wiem, że przy konkretnej ciężkiej pracy i konsekwencji można zajść wysoko. Nie jest to łatwa droga. Trzeba być cierpliwym, nieraz gryźć się w język. Ale nie jest to niemożliwe. Do tego dążę i zobaczymy, co przyniesie życie.
Nie przeraża pana rotacja na rynku trenerskim?
Przerażać nie przeraża, ale uważam te wszystkie, często pochopne zmiany, za dziwne. Po dwóch kolejkach zwolniono teraz w Polsce dwóch trenerów. Albo kluby czekały, żeby trenerzy się potknęli, albo są to spontaniczne, raczej nieprzemyślane decyzje. I ten spontan to duży problem. Będąc zawodnikiem, nie zastanawiałem się nad tym. Trenerzy często powtarzali, iż potrzebują czasu. Z perspektywy czasu wiem, że to naprawdę bardzo ważne. Wywrzeć ślad na tak dużej grupie przez miesiąc czy dwa jest bardzo trudne. Pojedyncze aspekty mogą zacząć się zazębiać, ale nie da się w tak krótkim czasie zmienić wszystkiego. U nas nie ma cierpliwości, wszystko chcielibyśmy mieć od razu, na już. Najlepiej od razu wygrywać za sześć punktów.
Mamy dziś do czynienia z najlepszą Arką w historii klubu?
Nie. Arka miała najlepszą drużynę za czasów trenera Stawowego. Wachowicz, Karwan, Ława, Moskalewicz, Niciński, Żuraw. To był najmocniejszy zespół w historii. Nie jestem osamotniony w tej opinii, wielu kibiców uważa, że tamten zespół grał najciekawszą piłkę. Dzisiejsza ekipa również zapisała się złotymi zgłoskami w dziejach klubu. Osiągnęła największe sukcesy. Puchar, Superpuchar… wielka sprawa, która wywindowała tych ludzi na piedestał. Uważani są przez pryzmat tego za najlepszy dotychczasowy zespół, a to nie do końca prawda. Na pewno są najbardziej konkretni. A w piłce liczą się przede wszystkim konkrety.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Foto. prywatne archiwum Łukasza Kowalskiego