Spodziewaliśmy się męczenia buły, ale dostaliśmy kawał dobrego meczu. Zamiast piłkarskich szachów oglądaliśmy spotkanie podwórka na podwórko w najlepszym tych słów znaczeniu. Hit Ekstraklasy na swoją korzyść rozstrzygnęła jednak Legia i to po kontrowersyjnym rzucie karnym. Lech jednak wstydu w Warszawie nie narobił, a zatem może wydawać się, że posada Nenada Bjelicy została uratowana. Nawet mimo porażki 1:2.
Romeo Jozak postawił na wyjściowy skład o średniej wieku dobijającej do 32 lat. Z kolei w składzie poznaniaków brakowało choćby Darko Jevticia czy Emira Dilavera. I Legia, i Lech ostatnio radzili sobie dość przeciętnie – stołeczni wyłożyli się na meczu z Jagiellonią, wcześniej potknęli się na Cracovii. Z kolei lechici fuksiarsko pokonali Śląska, a uprzednio rozczarowali w Kielcach. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały – do telewizora podejdźcie albo z naprawdę niewielkimi oczekiwaniami, albo po prostu odpuścicie sobie ten hit Ekstraklasy. Idźcie na spacer, złóżcie drewniany model samolotu, pograjcie w statki.
Ale było nieźle. Powiemy więcej – to był naprawdę dobry mecz. Już w drugiej minucie te wszystkie złe prognozy minucie zatarł William Remy. Francuz posłał kapitalne prostopadłe podanie za linię obrony gości, Marko Vesović uciekł Wołodymyrowi Kostewyczowi, spokojnie przyjął piłkę i z jeszcze większym spokojem posłał ją do siatki. Lechici byli tylko biernymi obserwatorami, ale nie sposób pominąć w tej akcji kunsztu Remy’ego, który w środku pola zagrał nieco z konieczności.
Lech mógł odpowiedzieć już po kwadransie, ale znakomitą formę potwierdzał Arkadiusz Malarz. Golkiper Legii najpierw sparował uderzenie Raduta, później jakimś cudem odbił piłkę po główce Vujadinovicia, aż wreszcie obronił centrostrzał Majewskiego. Tym razem Malarz odcinał tlen rywalom swoimi fantastycznymi interwencjami, a nie – jak w zeszłym roku w ligowym klasyku – duszeniem.
Lech nie potrafił jednak przejąć od gospodarzy kontroli nad meczem. Do przerwy ofensywna trójka Situm-Majewski-Radut przypominała raczej koncert “Tercetu Egzotycznego” w Międzychodzie niż występ “Trzech Tenorów” w La Scali. Christian Gytkjaer wyglądał mniej więcej tak:
Za to ofensywa Legii raczej rozbłyskała co jakiś czas zamiast świecić światłem ciągłym. Po to Jozak wystawił Radovicia, Hamalainena czy Eduardo, by ci pograli piłką na połowie rywala i w odpowiednim momencie sprytnym podaniem przechytrzyli obronę Lecha. Taka akcja zawiązała się w 30. minucie, gdy Hamalainen precyzyjnie dośrodkował do Radovicia, a piłka po strzale Serba jak na flipperze odbiła się od poprzeczki, słupka, ale do siatki nie wpadła. Ale wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki legioniści nie mogli przekuć na wyraźną przewagę w oddanych strzałach.
– Kur…, my zdenerwowani jesteśmy na ten mecz – mówił w przerwie zdyszany Majewski przed kamerami Canal+. Lech niby coś próbował, niby szarpał, ale zabierał się do tego jak pies do jeża. A Legia miała swój wynik, w wirtualnej tabeli odskakiwała od poznaniaków na pięć punktów i zrównywała się w tabeli z Jagiellonią. Po przerwie wystarczyło tego dopilnować.
W szatni Lecha musiały paść te legendarne mocne słowa. Zespół Bjelicy wyszedł na drugą połowę naładowany energią i rzucił się do ataku. Lech z minuty na minuty mocniej się otwierał i narażał na kontry. Około 60. minuty meczu mieliśmy wrażenie, że to jakieś spotkanie przed blokiem podwórko na podwórko. Lechici uznali, że teraz to już wóz albo przewóz – ruszamy do ataku i albo wyrównamy, albo dostajemy drugiego gonga i żegnamy się z walką o mistrzostwo.
Wreszcie Radut (tak, ten sam!) wysłał na porzeczki Jędrzejczyka (kompletnie beznadziejnego w tym meczu) i wstrzelił piłkę przed bramkę na tyle udanie, a tam Gytkjaer wepchnął piłkę do siatki. Jeśli istnieją gole, gdzie asystent zdobywa bramkę strzelcem, to tak było w tym przypadku. Rumun do tej akcji grał kiepściutko, Bjelica miał już nawet uszykowaną zmianę i Radut miał zjechać do bazy, ale skrzydłowy “Kolejorza” tym jednym zrywem pokazał, że coś jednak potrafi.
Lech po przerwie dominował, bawił się piłką przed polem karnym rywala, ale to legioniści stworzyli sobie lepsze sytuacje. Już kilka minut po wyrównaniu mogło być 2:1 dla Legii, ale znów Hamalainen został okradziony z asysty. Tym razem jego doskonałego podania nie wykorzystał – a jakże! – Kucharczyk, który w stuprocentowej sytuacji strzelił – a jakże! – obok słupka. Po chwili “Kuchy” zrehabilitował się idealnym dośrodkowaniem z prawej flanki, ale tym razem spudłował Niezgoda.
Czekaliśmy na gola po kontrze, tylko nie wiadomo po czyjej. Aż wreszcie Kostewycz wskoczył na plecy Mączyńskiego, piłka odbiła się od ręki Ukraińca i sędzia Marciniak wskazał na wapno. Lechici chwycili się za głowy, Marciniak przez minutę nasłuchiwał podpowiedzi z wozu, ale ostatecznie decyzję o rzucie karnym podtrzymał. Oglądamy kolejną powtórkę tej sytuacji i mamy wątpliwości. I to poważne. Kostewycz układa ręce w nienaturalny sposób, atakuje piłkę, ale trudno tu mówić o jakiekolwiek celowości i intencjach. W Poznaniu krzyknięto “skandal”, w Warszawie cmoknięto z przekąsem. Cóż, czekamy na wykładnię pana Przesmyckiego (śmiech). Do karnego podszedł Kucharczyk i pokonał Buricia pewnym strzałem w sam środek bramki.
Gdybyśmy przeliczali na palcach dobre sytuacje strzeleckie – to wygrać powinna Legia, bo to ona stworzyła ich sobie więcej. Jeśli jednak spojrzymy na ten mecz kompleksowo, to przyznamy, że Lech wstydu nie narobił. Posada Bjelicy chyba została uratowana, bo przypomnijmy, że zarząd wymagał od niego poprawy gry, a ta nastąpiła. Legia zdobywa arcyważne punkty w kontekście walki o mistrzostwo, a Lech – jeśli Komisja Ligi przyzna walkower na korzyść Górnika Zabrze – wypadnie po tej kolejce poza podium.
fot. 400mm.pl
[event_results 424739]