1 października 2017. Lech Poznań – Legia Warszawa. 3:0. Różnica klas. Emanacja siły Lecha, totalna dominacja. To miał być moment dla Kolejorza sejsmiczny. To miał być wreszcie TEN zapowiadany, obiecywany autorski Lech Nenada Bjelicy.
Trzeba było użyć lupy, żeby zobaczyć Legię na boisku – tak została zmiażdżona. Ogromna różnica była jednak o tyle zaskakująca, że we wcześniejszej fazie sezonu Lech raczej nie przekonywał. Solidnie punktował, ale zdarzało mu się zebrać oklep od Śląska, czy stracić punkty z beznadziejną Pogonią. Generalnie obie drużyny przed bezpośrednim pojedynkiem były dalekie od optymalnej formy. Paradoksalnie to wszystko dawało tym zespołom spore pole do popisu, by przez 90 minut zacząć coś udowadniać. Lechowi, że kryzys jest chwilowy i z Bjelicą można grać o trofea. Legii zaś, iż zatrudnienie Jozaka w miejsce Magiery było właściwym krokiem.
I potem jednostronny łomot. Najlepiej wszystkie wymiary tamtego zwycięstwa pokazywały… wydarzenia w Legii. Tak w pomeczowej rozmowie z „Przeglądem Sportowym” grzmiał Arkadiusz Malarz.
– Nie było walki, doskoku do piłki, sportowej złości, chęci… Zagubiliśmy pazerność na zwycięstwa, bramki i punkty, nie widać, żebyśmy chcieli je wyrwać rywalowi ze wszystkich sił. Mamy umiejętności jako zawodnicy, ale może coś się w głowach zablokowało? Albo zjadła nas pycha po obronie mistrzostwa Polski i staliśmy się pewni, że „ekstraklasę wciągniemy nosem”? No nie wciągniemy, życie sprowadza nas na ziemię, weryfikuje plany i jest mi po prostu wstyd, że tak wygląda gra mistrza Polski.
Jozak był jeszcze lepszy:
Czuję się zdradzony przez własnych piłkarzy. To jest gra dla mężczyzn, a nie dla dziewczynek. Oczywiście one też grają w piłkę nożną, dlatego przepraszam dziewczyny, ale wszyscy wiedzą, co mam na myśli. Myślę, że akurat wiele kobiecych zespołów pokazałoby przede wszystkim większe zaangażowanie.
Grubo? Wydawało się, że grubiej być nie mogło. A potem doszła do wszystkiego słynna rozmowa motywacyjna na parkingu. Poprzednio o Legii zrobiło się tak głośno, gdy zremisowała z Realem. O tym jak szerokie kręgi zaczęła zataczać cała sytuacja niech powie fakt, że głos w sprawie zabrał nawet… Artur Barciś, a potem legijne trybuny toczyły bój o przekonanie aktora, iż ma problemy z interpretacją zdarzeń.
Jakoś nam się to wszystko odrobinę kłóci z retoryką “Lech to rywal jak każdy” uprawianą często przez legionistów, lecz pewnie kłopoty z interpretacją zdarzeń są zaraźliwe.
Ale z perspektywy wspominanie tamtego meczu dla kibiców Kolejorza jest wyjątkowo bolesne. Co? Jak? 3:0 z Legią niczym kamień w bucie? A jednak. Wszystko dlatego, że to, co miało być fundamentem, pokazaniem pełni fachu chorwackiego szkoleniowca, kierunkiem, w którym zmierza Lech Poznań, okazało się spektakularnym, jednorazowym wyskokiem. Czyli ostatecznie wyłącznie pompowaniem balonika, a kto wie – może nawet wciskaniem kitu.
Tak, to był najlepszy mecz Lecha za czasów Bjelicy. Trudno porównywać świetne występy z Haugesund, Wisłą w Pucharze Polski czy ligowym 5:0 z Ruchem – nie ta stawka. 2:2 z Utrechtem po ambitnej, momentami porywającej grze? Ale przecież trafiło tylko do długiej galerii honorowych porażek polskich drużyn w pucharach. 3:0 z Legią w zasadzie nie ma konkurencji.
Ale wszyscy w Poznaniu liczyli, że od 1 października i później będzie ją mieć.
Tuż po tym meczu w obozie Lecha zapanowała euforia, tymczasem dalej czekało tylko twarde lądowanie. Można było jeszcze wskazywać dobre fragmenty w wyjazdowych remisach z Jagą i Lechią. Można było się zasłaniać tym, że gra się z topem zeszłego sezonu, a terminarz jest wymagający. Ale potem przyszło 1:1 z Wisłą u siebie, 1:3 z Górnikiem w Zabrzu, spuentowane żenującym wyjazdowym 0:0 z Sandecją, kiedy Kolejorz kaleczył jak zespół z okręgówki. Od tamtego czasu nie tylko Lech nie wygrywa na wyjeździe – od początku nawet nie potrafi strzelić bramki.
Minęły kolejne miesiące, a kto powie, że Lech nie poszedł do przodu ani na jotę, wiele nie ryzykuje. To, co pokazał wtedy z Legią – intensywność, waleczność, ofensywny polot i odpowiedzialność w tyłach – a co miało stać się znakiem firmowym Kolejorza, wracało bardzo rzadko.
I co gorsza nigdy razem.
Cóż za paradoks – przez pryzmat największego triumfu Bjelicy widać dziś tylko bankructwo jego obietnic.
Fot. FotoPyK