Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

28 lutego 2018, 18:07 • 7 min czytania 40 komentarzy

Dobiegły końca Igrzyska Olimpijskie w Korei Południowej. Jak to zwykle bywa – niestety nie podjęliśmy walki medalowej z reprezentacjami USA, Norwegii czy Holandii. Jak to zwykle bywa – okazało się, że choć przez cztery lata pies ze złamaną nogą nie interesował się panczenistami czy biathlonistkami, teraz ich słabe wyniki to problem całego narodu. Jak to zwykle bywa – ukazała się sterta apeli o to, by “coś zrobić”. Musimy porozmawiać o szkoleniu. Musimy porozmawiać o infrastrukturze. Musimy porozmawiać o systemowych rozwiązaniach.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Na szczęście to zamieszanie zazwyczaj trwa maksymalnie tydzień, po czym wszyscy grzecznie wracają do piłki nożnej i zajmują się nią aż do igrzysk letnich. Na letnich igrzyskach – co za niespodzianka – nie podejmiemy walki medalowej z reprezentacjami USA, Jamajki i Rosji, co oczywiście rozbudzi na nowo trwającą jakieś 18 dni dyskusję na temat stanu polskiego sportu. Będą apele o budowę bieżni, o budowę piaskownic do skoku w dal oraz akcję “oszczep w każdej gminie”. A potem wszyscy znów włączą sobie Lecha z Jagiellonią.

Część praw telewizyjnych do Premier League dla dwóch brytyjskich stacji TV została sprzedana za 4,5 miliarda funtów, deal dotyczył trzech sezonów ligi angielskiej. W podobnym okresie prawa do transmitowania czterech kolejnych igrzysk olimpijskich amerykańska telewizja NBC kupiła za 4,4 miliarda dolarów. Jedna z dziesiątek lig na trzy lata versus wszystkie dyscypliny przez cztery kolejne najważniejsze turnieje. Jasne, nie da się tego zestawiać jeden do jednego, ale przepaść jest ogromna.

Podczas igrzysk spojrzałem głęboko we własną duszę i zadałem sobie bardzo niełatwe pytanie: czy bardziej ucieszy mnie medal którejś z naszych biathlonistek, czy jednak gol Kamila Glika dla AS Monaco? Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć. Ale zakładam, że w dyskusji na temat “słabości polskiego sportu” przez pryzmat występów Polaków na zimowych igrzyskach, warto przede wszystkim zadawać pytania, najlepiej właśnie te niełatwe.

Podstawowe brzmi: jaki miałby być cel zwiększenia środków na uprawianie pchnięcia kulą? Można w tym miejscu podstawić sobie dowolną dyscyplinę sportu spośród tych niszowych – rzut oszczepem, może skok o tyczce albo kombinację norweską. Jeśli przy okazji igrzysk narzekamy, że nasi kulomioci (oszczepnicy, tyczkarze, narciarze) nie mają gdzie trenować i państwo powinno “coś z tym zrobić”, to apelujemy tym samym, o zwiększenie środków na te dyscypliny. Czyli wprost: chcemy, by Polska wydała pieniądze na kulomiotów.

Reklama

Dlaczego tego chcemy? Zakładam, że instynktowna i najbliższa prawdy byłaby odpowiedź: bo chcemy usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego na kolejnych igrzyskach, bo chcemy, by polski sportowiec zdobył medal. Ale wtedy pojawia się pytanie – czy na pewno warto wydać kilkadziesiąt albo i kilkaset tysięcy złotych, by posłuchać hymnu przez półtorej minuty raz na cztery lata? W tym momencie pewnie czoła się zmarszczą – nie chodzi o to. Chodzi o to, żeby młodzież uprawiała sport! Tutaj zapala mi się czerwona lampka – czy na pewno sukces Pawła Fajdka sprawi, że dzieciak zamiast na Counter-Strike’a postawi na sumienne treningi rzucania młotem? Okej, może podczas igrzysk faktycznie ze dwa razy rzuci patykiem, krzycząc “i rekord świata Pawła Fajdka!”, jednak mam dziwne wrażenie, że tydzień później będzie już biegał po podwórku jako Robert Lewandowski.

Nie, chcę się za wszelką cenę ustrzec przed futbolocentryzmem, który zniechęca do środowiska piłkarskiego setki ludzi zainteresowanych innymi sportami. Studiowałem pedagogikę kultury fizycznej i zdrowotnej, widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy te dogryzki. “A wy zarabiacie setki tysięcy, chociaż nie umiecie nawet biegać”. “A waszego sportu nawet na TVP Sport nie puszczają”. “A wy dostajecie wpierdy od piłkarzy z Azerbejdżanu”. I tak dalej. Nie, to droga donikąd. Ale jeśli rozmawiamy o wielomilionowych inwestycjach publicznych, to choć na chwilę postarajmy się przeanalizować koszta kolejnych programów na chłodno.

Moim zdaniem, jeśli za coś ma się brać państwo, to musi to przynieść możliwie największe korzyści, możliwie najszerszej grupie osób w możliwie najdłuższym ujęciu czasowym. Z tej perspektywy uważam na przykład, że o wiele rozsądniejszą inwestycją jest budowa i utrzymanie pływalni, niż profesjonalnego toru dla kajakarzy. Że o wiele lepiej jest dotować szkolenie młodzieży w klubach piłki ręcznej, może fundować udział trenerów tego sportu w szkolnych zajęciach ponadprogramowych, niż budować miejsce dla kulomiotów. Nie tylko dlatego, że wolałbym, by mój syn wyglądał jak Lijewski niż Fajdek, ale dlatego, że Lijewskiego może obejrzeć w ligowych meczach co tydzień, a Fajdka raz na kilka czy kilkanaście tygodni.

Ogólnie mamy chyba problem z wyznaczaniem strategii. Holendrzy nie płaczą, że w skokach narciarskich im nie poszło, tylko jarają się swoim łyżwiarstwem. U nas z kolei chcielibyśmy już, teraz. natychmiast szkolić setki kulomiotów, tysiące skoczków narciarskich, dziesiątki tysięcy piłkarzy oraz przynajmniej pięciu Gortatów w każdym sezonie. Rozumiem, że 40-milionowy kraj nie powinien się zamykać na jedną dyscyplinę sportu, ale z doświadczenia wiem też, że lepiej w życiu radzą sobie ci, którzy postawić na trzy, zamiast trzydziestu dziedzin, szczególnie w państwie, które niemal w każdej dyscyplinie ma spore braki.

Ministra Witolda Bańkę będą przez najbliższe tygodnie męczyć wszyscy – panczeniści o tory do panczenowania, bobsleiści o tory do bobsjelowania i nowe maski, łyżwiarze figurowi o lepsze gramofony i nowe winyle. Chciałbym, by potrafił mówić nie. Nie, nie wybudujemy za 5 milionów hali do rzucania żelazkiem, poświęcimy to na piłkę ręczną, bardziej medialną, popularniejszą, wszechstronnie rozwijającą dzieci. Nie, nie dołożymy ci do nart, bo musimy zatrudnić na Podkarpaciu pięciu trenerów do prowadzenia SKS-ów. Nie, nie jesteśmy zainteresowani ufundowaniem karabinków biathlonowych szkołom, bo na razie w wielu z nich nie ma nawet porządnego kozła.

Igrzyska to tylko igrzyska. I tak jadą tam przede wszystkim pasjonaci, którzy większość przygotowań odbywają na własny koszt. I choć nie jestem pewny, czy oddałbym medal w biathlonie za hat-trick Glika, to na pewno oddałbym wszystkie medale z Pjongczang za tysiąc regularnie trenujących licealistów.

Reklama

*

W ogóle zauważyłem dość irytującą tendencję do próby systemowego rozwiązania dość niecodziennych sytuacji. Szczególnie widać to po Ekstraklasie. Jest koniec lutego. Spadł śnieg, rozpoczęły się mrozy, temperatura odczuwalna dojechała do -20 stopni. Wiadomo, nie jest lekko w takich warunkach grać w piłkę.

W moim idealnym świecie, władze ligi i środowisko futbolowe robią tak: kurczę, jest zimno. Przełóżmy te najbardziej ekstremalne mecze na cieplejsze terminy.

I tyle. Finał. Za rok zimno będzie w marcu, to przełożymy te marcowe. Albo będzie zimno w grudniu, to przełożymy grudniowe.

Ale nie, nie u nas. U nas jest “potrzeba zmian systemowych”. Co z tego, że dwa tygodnie temu też był luty i normalnie grano, ba, na niektórych meczach pogoda była lepsza niż w niektórych dniach października. Co z tego, że rok temu w lutym nie było takich ekstremalnych warunków. Musimy przeprowadzić reformę. Nie grać w lutym, tylko w czerwcu. Albo nie w lutym, tylko w końcówce grudnia. Albo w ogóle skrócić ligę! Albo wydłużyć ligę! Grać wiosna-jesień! Kupić cieplejsze kalesony wszystkim kibicom! Wprowadzić kartki na herbatę! Wprowadzić limit kartek na herbatę! Wyrzucić z ligi Sandecję! Wrzucić do ligi Szombierki! I tak dalej, i tak dalej.

U nas nie da się przełożyć meczu, bo jest zimno, u nas z powodu zimna trzeba od razu zaproponować trzy warianty gruntownej reformy całych rozgrywek wraz ze zmianą systemu wyłaniania drużyn, które zagrają w europejskich pucharach. Jeden mroźniejszy tydzień lutego raz na pięć lat, wystarczy by wywrócić nogami cały system ligowy, który zresztą wywracany do góry nogami jest co dwa lata.

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to jest patologiczny kierunek. Jak idę ulicą i poślizgnę się na skórce od banana, to przeklinam pod nosem zły los i tyle. Nie piszę petycji o delegalizację bananów, utworzenie specjalnego zespołu ds. kontroli jakości skórek od banana oraz miejską spółkę zajmującą się czyszczeniem chodników ze skórek od bananów. Czasem po prostu nie wszystko zależy od nas – i poślizgniemy się na skórce, zgubimy dziesięć złotych, albo wyznaczymy mecz na dzień, który okaże się wyjątkowo mroźny.

Wtedy reagujemy na tę nieprzyjemną sytuację i idziemy dalej. Takie proste.

*

Zauważyłem dość irytujące zjawisko polegające na niesłychanie szybkiej ewolucji znaczeń w Internecie. Po raz pierwszy ze zjawiskiem zetknąłem się w przypadku “hejtu”. Początkowo tym mianem tytułowano nieuzasadnioną, opartą na czystej nienawiści krytykę w wulgarnym i agresywnym stylu. “Hejtem” było na przykład nazwanie sprzedajną zdzirą koleżanki z klasy, która wrzuciła zdjęcie nowej bluzki na Instagrama, podczas gdy stwierdzenie, że bluzka ma dwie dziury pozostawało nazywane krytyką.

Dziś już nie jest. Dziś wszystko, z czym się nie zgadzamy w Internecie to hejt, a każdy, z kim się nie zgadzamy, to hejter. Ale trzeba przyznać – te pojęcia stają się już trochę przestarzałe. Mamy dwa nowe: fake news oraz clickbait. Kiedyś fake newsem były informacje, które podawały nieprawdę, fałsz, zmanipulowany obraz rzeczywistości. Dziś to po prostu informacje, z którymi się nie zgadzamy. Clickbait – kiedyś wyłudzanie klików krzykliwym i nieukazującym prawdy tytułem, dziś… informacje, z którymi się nie zgadzamy.

Nie wiem, w którym kierunku to pójdzie, ale najwygodniej mają politycy. Wszyscy ich krytycy to trolle i hejterzy podający fake newsy oraz oczywiście clickbaity. I już. Niczego nie trzeba tłumaczyć, z niczego nie trzeba się spowiadać. Bo kto by się tłumaczył hejterem z fake newsów?

Najnowsze

Anglia

Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Michał Kołkowski
0
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Felietony i blogi

Komentarze

40 komentarzy

Loading...