Środa, godzina 18:00, więc pora niekoniecznie ligowa. Mniej niż 7 tysięcy widzów, więc frekwencja niekoniecznie taka, do jakiej przyzwyczailiśmy się w Zabrzu. -11 stopni Celsjusza w momencie rozpoczęcia spotkania, więc pogoda niekoniecznie sprzyjająca piłkarzom w tworzeniu dobrego widowiska. I choć w Zabrzu padało jak dotąd najwięcej bramek w lidze (ponad 3,9 na mecz), to splot niekorzystnych okoliczności z drobną pomocą piłkarzy okazał się od statystyki silniejszy. Zaserwowano nam więc więc pierwsze w tym sezonie 0:0 przy Roosevelta.
Szczerze mówiąc, to nawet poniekąd się tego spodziewaliśmy. Od kiedy ligowcy muszą się zmagać już nie tylko z własnymi ograniczeniami, ale i z siarczystym mrozem, rzadko zdarzają się mecze z dużą liczbą goli. W poprzedniej kolejce więcej niż jedna bramka nie padła w pięciu meczach, w tej – licząc starcie w Zabrzu – w 3 na 6.
Ale i tak byliśmy całkiem pozytywnie zaskoczeni, bo choć typową sytuację stuprocentową dostaliśmy przez 90 minut jedną – niecelne uderzenie Wolsztyńskiego sam na sam z Załuską – to spotkanie oglądało się wcale nie najgorzej. Wiadomo, widzieliśmy w tym sezonie kilkadziesiąt, jeśli nie sto kilkadziesiąt lepszych, ale było to całkiem strawne widowisko. W dużej mierze za sprawą młodych Polaków, którym można się było przypatrywać z dużą przyjemnością.
Mecz miał być przede wszystkim starciem w środku pola dwóch najbardziej wartościowych (pod kątem przyszłego transferu) graczy jednych i drugich. I z niego zwycięsko wyszedł Piotrowski, również dlatego, że Żurkowski nie był w pełni sił i zszedł już w przerwie. Ale też piłkarz Pogoni nie był górą tylko dlatego, że grał dłużej – oglądało się go znów po prostu dobrze. W pojedynczych zagraniach widać było pomysł, ciąg na bramkę, a uwieńczeniem tego wszystkiego było groźne uderzenie z pierwszej połowy, które zbił do boku Loska.
Poza tą dwójką również dostaliśmy kilka fajnych, biało-czerwonych pozytywów. Do pewnego momentu równych sobie nie miał na boisku Matynia, który na lewym skrzydle napędzał właściwie wszystkie groźne akcje Pogoni. Słupek Zwolińskiego? Po zagraniu Matyni. Groźne uderzenie Buksy? Także po świetnym podaniu lewego pomocnika. A i sam Matynia raz niebezpiecznie strzelił w kierunku bramki Loski. Idąc dalej – Bochniewicz i Wieteska nie raz i nie dwa ratowali swojej drużynie skórę, pierwszy na przykład wtedy, gdy po zbyt krótkim zagraniu Loski wyszedł z trudnej sytuacji przed własną bramką, drugi – kiedy blokował w ostatniej chwili strzelającego z bliska Zwolińskiego. Swoje zrobił i Ambrosiewicz, który zanotował sporo ważnych odbiorów, ciała nie dał Loska, który parę razy wyciągał się jak struna, by bronić uderzenia szczecinian.
W kwestii wyboru najlepszego zawodnika meczu wszystkich ich jednak godzi… Lasza Dwali. I to chyba największe zaskoczenie dzisiejszego spotkania. Najgorszy stoper jesieni dziś był prawdziwym profesorem. Tak jak Fojut dał się ograć jak dziecko Wolsztyńskiemu, gdy ten pognał oko w oko z Załuską, tak Gruzinowi nie można było zarzucić nic. Był wszędzie tam, gdzie trzeba. Kiedy miał szansę odebrać piłkę – grał na wyprzedzenie. Kiedy nie miał – ustawiał się w linii, by poszukać innej okazji.
W ofensywie także to Pogoń wizualnie mogła się podobać bardziej. Nie w tak groźnych sytuacjach, jak ta Wolsztyńskiego po podaniu Ambrosiewicza, ale próbowała regularnie. Brakło jednak skuteczności i trochę precyzji, bo zdecydowanie za wiele strzałów (samego Frączczaka bodaj trzy) wpadało do koszyczka Loski.
Koniec końców trudno powiedzieć, by któryś z zespołów zszedł z boiska szczególnie zadowolony, tak jak trudno stwierdzić, że nutki zadowolenia nie ma. Pogoń z pewnością nie narzekałaby przed meczem na perspektywę ugrania punktu na jednym z najtrudniejszych terenów w lidze, ale po przebiegu meczu – mogła mieć niedosyt. Górnik z kolei z pewnością nastawiał się na nadrobienie większej części dystansu do Legii i Jagiellonii, jednak patrząc szczególnie na ostatnie pół godziny, kiedy na boisku nie istniał, marudzić nie może.
[event_results 419004]
fot. 400mm.pl