Igrzyska w Pjongczangu boleśnie obnażyły słabości polskiego sportu zimowego. Konkurencja w kategorii „fatalny występ” była wyjątkowo silna, ale my mamy swojego faworyta. To Wojciech Marusarz. Żeby podsumować jego dokonania jednym słowem, wybieramy między „beznadziejny”, „tragiczny”, „żenujący” i „fatalny”. Przykro, bo kiedyś nazwisko Marusarz znaczyło coś nie tylko w polskim, ale i światowym sporcie.
To stara śpiewka: igrzyska to święto sportu, liczy się sam start i tak dalej. Cóż, idee barona de Coubertina dawno się zdewaluowały, dziś sport wygląda kompletnie inaczej niż sto lat temu. Ale Wojciech Marusarz wpisuje się w romantyczną bajkę o igrzyskach znakomicie. On o start w Pjongczangu walczył naprawdę ciężko i marzenie o olimpijskim występie zrealizował. Celowo piszemy „występie”, bo ciężko to inaczej określić. Jeśli była to walka, to jedynie z własnymi słabościami. Jeśli były jakieś szanse, to tylko takie, żeby się nie wywrócić. Jeśli były jakieś cele sportowe, to zostały zrealizowane mniej więcej w takim samym stopniu, jak plan Sandecji Nowy Sącz na zdominowanie Ligi Mistrzów.
Nie przedłużając: Wojciech Marusarz wystąpił w kombinacji norweskiej i zajął dwa razy ostatnie miejsce. W drużynówce było lepiej, bo udało się wyprzedzić jedną ekipę. Ale – bez niespodzianki – główna w tym rola kolegów z reprezentacji. Cóż, może baron de Coubertine jest dumny, my nieszczególnie.
Olimpijczycy z łapanki
Podsumowywanie i analizowanie występu Marusarza w Pjongczangu nie jest szczególnie przyjemnym zajęciem, ograniczymy się więc do minimum. Są pewne dyscypliny zimowe, w których na igrzyska jedzie absolutna czołówka, powiedzmy szesnastu najlepszych zawodników na świecie. Kombinacja norweska do nich nie należy. Prawdę mówiąc, patrząc na występy pana Wojtka można było odnieść wrażenie, że uczestników igrzysk zgarniano w jakiejś łapance. Bo jak inaczej wytłumaczyć na przykład jego wyniki na skoczni normalnej? Podczas gdy czołowi zawodnicy lądowali w okolicach 112. metra, Marusarz odpalił aż 79,5. Jako żywo, przypominają się złote lata polskich skoków i popisy Tonio Tajnera…
Ktoś powie: „może miał kiepski dzień, może źle mu powiało”. Może. Na dużej skoczni miał w takim razie jeszcze większego pecha. Mówiąc inaczej: zaliczył tam całkiem solidny wynik… jak na normalną skocznię, czyli 114 metrów. Ale przynajmniej zmniejszył straty do najlepszych – z ponad 30 metrów do jedynie 20…
To jednak nie konkurs skoków, tylko zawody kombinacji norweskiej. Dla niewtajemniczonych: najpierw się skacze, potem biegnie na nartach 10 kilometrów. Wszystkich, którzy w tym momencie pomyśleli, że może Marusarz średnio skacze, ale za to nieźle biega, od razu sprowadzamy na ziemię: biega jeszcze gorzej… Po skokach zajmował odpowiednio 45. i 39. miejsce (na 47 i 48 zawodników). Po biegach w obu przypadkach był ostatni. W drugim konkursie nie dobiegł do mety.
– Taki był zamysł trenera. Miałem wystartować i przebiec trzy kilometry. To wszystko po to, żeby oszczędzić się na rywalizację drużynową. Nie ukrywam, że rozczarowała mnie ta decyzja. Nie mogę tego przeboleć, bo igrzyska są po to, by walczyć do końca. Musiałem się jednak pogodzić z wolą trenera, choć duma mi na to nie pozwalała – tłumaczył „Przeglądowi Sportowemu”.
Nowinki chyba nie zagrały
Na deser została drużynówka. Na dużej skoczni Marusarz znów odpalił 114 metrów, czyli jakieś 25 metrów krócej od najlepszych, ba, nawet 16 metrów krócej od najlepszego w polskiej ekipie Szczepana Kupczaka. Po skokach polska ekipa zajmowała ósme miejsce na dziesięć ekip. Po biegach spadła na dziewiąte. Może to i lepiej, bo za ósme należałoby się im stypendium, do którego jakoś przekonani nie jesteśmy. Bo prawdę mówiąc jedyne, za co takiemu Marusarzowi należy się nagroda, to upór. Zdarzało mu się na przykład polecieć na zawody Pucharu Kontynentalnego do USA za własne pieniądze. Opłaciło się, bo 11. miejsce pozwoliło mu wystąpić potem w Pucharze Świata, co z kolei przełożyło się na kwalifikację olimpijską.
– Żeby być dobrym kombinatorem trzeba dobrze skakać, by nie mieć dużych strat, ale i trzeba biegać, by nie tracić, tylko nadrabiać – tłumaczył kiedyś w rozmowie z portalem skipol.pl. Cóż, musimy przyznać, że obserwując jego występy w Pjongczangu myśleliśmy, że realizuje raczej taktykę: trzeba być ostatnim po skokach, wtedy jest szansa, że nikt cię nie wyprzedzi w biegach…
W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” tuż przed wylotem na igrzyska przyznał, że miał wcześniej problemy z wagą, ale udało mu się zrzucić kilka kilo, „dzięki czemu skacze coraz lepiej”.
– Procentuje praca na treningach. Zawsze brakowało pewnych detali. Zmieniłem trochę trening, ale też podejście do niego. Pomogło mi też wiele osób. Na spokojnie popracowaliśmy z trenerem Władysławem Gąsienicą-Wawrytko i teraz to przynosi efekty. Swoje dorzucił też trener kadry Danny Winkelmann, zaczerpnąłem od niego kilka nowinek technicznych – mówił dalej. Prawdę mówiąc, jeśli po tym wszystkim ląduje tuż za bulą i jest najwolniejszy na trasie (o ile w ogóle dobiega do mety), to trochę boimy się myśleć, co było wcześniej…
Cóż, zdecydowanie, samo dobre nazwisko to zdecydowanie za mało.
Z ręką przywiązaną do tułowia
A nazwisko Marusarz w swoim czasie dla polskiego sportu znaczyło tyle, ile dziś Stoch, Lewandowski, czy Włodarczyk. Dość powiedzieć, że kiedy pan Stanisław zwyciężył w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski, to nie oddał tytułu przez dziesięć lat. Fakt, nie opinia, choć może troszkę naciągany. Narciarz z Zakopanego wygrał bowiem ostatnią edycję przed wybuchem II wojny światowej. W latach 1939 – 1947 Plebiscyt nie był organizowany, ale prawda jest taka, że gdyby nie wojna, Marusarz mógłby przez lata święcić kolejne sukcesy.
Jego historia należy do kategorii tych, o których mówi się, że to gotowy scenariusz na hitowy film. Stanisław Marusarz to był gość. Z filmem o nim mielibyśmy tylko jeden poważny problem: Daniel Craig czy Tom Cruise. Naprawdę smutno, że dziś ktoś o tym samym nazwisku zajmuje ostatnie miejsca na igrzyskach. Bo Stanisław ostatnich miejsc nie zajmował nigdy. Nawet wtedy, gdy startował z zerwanym przyczepem barku i ręką przywiązaną do tułowia. Wówczas, na mistrzostwach świata w Chamonix, zajął 12. miejsce! Na kolejne jechał już jako jeden z faworytów. I nie zawiódł.
W Lahti był zdecydowanie najlepszy. W pierwszej serii pobił rekord skoczni, lądując na 66. metrze. W drugiej poleciał o półtora metra dalej. I wtedy zaczął się cyrk. Norweski sędzia najpierw wpłynął na pozostałych, żeby uznać 67, a nie 67,5 metra, a potem zaczął mieszać przy notach za styl. Ostatecznie złoty medal przyznano Norwegowi Asbjoernowi Ruudowi. Duża sztuka, jeśli wziąć pod uwagę, że skoczył w sumie o 5,5 metra bliżej. Dziś taka przewaga byłaby bardzo duża, a co dopiero w czasach, gdy skakało się dwa razy krócej! Sam Norweg chciał oddać Marusarzowi puchar, ale Polak go nie przyjął. Zdecydowanie, nie był to typ rozczulający się nad sobą, choć żal do sędziów miał do końca życia.
– Gdy jako pierwszego wywołano Ruuda pojąłem, że mnie skrzywdzono. Przegrałem na trybunie sędziowskiej. Sala była wyraźnie zaskoczona. Przyjęła niesłuszny werdykt demonstracyjnym milczeniem – pisał w książce „Na skoczniach Polski i świata”. – Wszyscy zgodnie utrzymywali, że jestem moralnym mistrzem świata. Sala skandowała moje nazwisko. Sędziowie i organizatorzy przyjmowali tę manifestację z rzadkimi minami. Darmo rozglądałem się za Ruudem, aby mu powinszować sukcesu. Wymknął się chyłkiem z sali…
Na igrzyskach olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku dwa razy był blisko medalu. W skokach zajął piąte miejsce, a w kombinacji norweskiej siódme. Cztery lata wcześniej startował w Lake Placid, gdzie był 17. w skokach oraz 27. w kombinacji norweskiej i biegu na 18 kilometrów.
Skok po życie
Skoki w Lahti i na igrzyskach olimpijskich były bardzo ważne, ale nie najważniejsze w jego życiu. I nie najbardziej „filmowe”. Do tych doszło już w czasie wojny, w której Marusarz brał aktywny udział. Nie biegał jednak z karabinem, tylko wykorzystywał swój talent sportowy oraz znajomość gór. Niemal od samego początku wojny działał jako kurier. Dwa razy został złapany. Kiedy wracał z Budapesztu z plecakiem pełnym pieniędzmi dla podziemnych władz, capnęli go Słowacy. Marusarza uratował – jakże by inaczej – skok. Kiedy razem z eskortującymi schronił się w domu przed burzą śnieżną, ogłuszył jednego ze strażników i wyskoczył szczupakiem przez okno. Zanim ktokolwiek ruszył w pogoń, narciarz był już w lesie. Za drugim razem tak łatwo nie poszło. Niemcy zatrzymali także jego siostrę Helenę, również kurierkę, którą wkrótce rozstrzelali. Stanisław z jednego więzienia trafił do następnego, w czasie przesłuchań był bity. Próbował się bronić, twierdząc, że jest sportowcem i nie ma nic wspólnego z działalnością polskiego państwa podziemnego. Kiedy Niemcy dowiedzieli się, kim jest, zaproponowali mu posadę trenera niemieckich skoczków. Marusarz ich wyśmiał i próbował uciec podczas transportu krakowskiego więzienia przy Montelupich. Tam usłyszał wyrok śmierci.
Najpierw Marusarzowi i jego współwięźniom kazano wykopać groby dla osób z celi obok. Wtedy było już jasne, że wykonanie wyroku to kwestia godzin. Narciarz zmobilizował więc towarzyszy niedoli do podjęcia ostatniej próby ucieczki. – Dwie nogi stołowe owinęliśmy ręcznikami i namoczyliśmy w fekaliach, żeby nie skrzypiały przy robocie. Potem na zmianę rozginaliśmy kraty tym zaimprowizowanym narzędziem – wspominał.
Skakali po kolei z celi na pierwszym piętrze. Marusarz źle wyskoczył i leciał głową w dół. Uratowało go doświadczenie ze sportu. Wykonał obrót, którym zazwyczaj bronił się przed upadkiem na skoczni, dzięki czemu wylądował na nogach. Potem, razem z drugim współwięźniem zdołał pokonać czterometrowy mur z drutem kolczastym i tyle go widziano. Podczas ucieczki został postrzelony w udo, ale i tak miał mnóstwo szczęścia, bo resztę uciekinierów zastrzelono.
Śmierć na pogrzebie
Po wojnie, jako porucznik Armii Krajowej, miał problemy w Urzędem Bezpieczeństwa, przed dwa lata musiał się ukrywać. Trudno się dziwić, że po takich przejściach nie zdołał już wrócić na szczyt, choć jeszcze pięć razy został mistrzem Polski i wystartował na igrzyskach w Sankt Moritz, gdzie w skokach zajął 27. miejsce.
Dziś fenomenem jest Noriaki Kasai, startujący dobrze po czterdziestce. Marusarz miał 43 lata, kiedy pojechał na igrzyska do Cortina d’Ampezzo, w których jednak ostatecznie nie wystartował (skakał tylko jako przedskoczek). Rok później zakończył karierę, ale wcale nie oznaczało to końca skakania. Kiedy w 1966 roku, jako 53-latek, został zaproszony do otwarcia Turnieju Czterech Skoczni, zrobił to w swoim stylu. W garniturze, pod krawatem, na pożyczonych nartach skoczył 66 metrów!
Skakać chciał także ponad 20 lat później, kiedy Wielkiej Krokwi nadawano jego imię. Na przeszkodzie stanęły jednak fatalne warunki pogodowe.
Niesamowite życie Marusarza zakończyła równie filmowa śmierć. W październiku 1993 roku narciarz wygłaszał mowę pożegnalną na pogrzebie Wacława Falczaka, który był jego dowódcą w czasach okupacji. Emocje okazały się zbyt silne, serce 80-letniego Marusarza nie wytrzymało. Mimo reanimacji, nie udało się go uratować. Kilka dni później sam spoczął na tym samym zakopiańskim Cmentarzu Zasłużonych.
Aha, kilka miesięcy wcześniej urodził się Wojciech Marusarz. Cóż, póki co właśnie ten rok, Zakopane i nazwisko to jedyne, co łączy go ze Stanisławem. Naprawdę, warto, żeby coś się zmieniło. Takie nazwisko zobowiązuje…
JAN CIOSEK
Fot. Newspix.pl