“A jak cię złapią na kradzieży za rękę – mów, że to nie twoja ręka. Nigdy się nie przyznawaj!” – złota życiowa zasada z “Młodych Wilków” regularnie znajduje zastosowanie w sporcie. Posądzeni o doping zawodnicy czasami robią naprawdę wszystko byle tylko nie przyznać się do winy. Na długiej liście absurdalnych “tłumaczeń” może pojawić się nowa pozycja – podczas igrzysk w Pjongczangu na dopingu wpadł przedstawiciel… curlingu.
W turnieju par mieszanych Aleksander Kruszelnicki wraz z żoną Anastazją Bryzgałową wywalczyli brązowe medale. Szok przyszedł kilka dni po zawodach. Już samo hasło “doping w curlingu” wydaje się absurdalne. Pierwsze skojarzenie nasuwa się jednak naturalnie – przedziwny wyścig technologicznych zbrojeń. Może nowy rodzaj szczotki? Jakiś podrabiany kamień? Sprawa okazała się o wiele bardziej prozaiczna – w organizmie zawodnika wykryto znaną od wielu miesięcy rosyjską “witaminę” – meldonium.
Tylko po co zawodnik grający w curling miałby sięgać po coś takiego sięgać? To stosunkowo bezpieczny lek, którym leczy się pacjentów z dusznicą bolesną oraz zawałami mięśnia sercowego. Zupełnie przy okazji może jednak pomagać także zawodowym sportowcom. Zmniejsza produkcję kwasu mlekowego oraz podnosi tempo spalania tłuszczu i przyśpiesza regenerację organizmu. Ten profil pasuje do wielu sportów, ale curling?
“Zawsze cieszyliśmy się, że w zdominowanym przez doping świecie sportu nasza dyscyplina pozostawała poza podejrzeniem. W curlingu nie obowiązuje przecież zasada “szybciej, wyżej, mocniej” – chodzi tylko o to, aby być dokładniejszym. Tego nie da się poprawić dopingiem” – tłumaczyła zaskoczona wpadką kolegi z igrzysk Wiktoria Mojsewa.
Badanie próbki B potwierdziło jednak sensacyjną diagnozę. “Tylko ktoś absolutnie pozbawiony rozsądku mógłby stosować jakikolwiek rodzaj dopingu. Szczególnie takie substancje jak meldonium i to tuż przed igrzyskami olimpijskimi, gdzie kontrole są na najwyższym poziomie” – stwierdził sam Kruszelnicki i trudno odmówić mu racji. Ale przecież ta substancja w jakiś sposób znalazła się przecież w jego ciele…
“Meldonium przez wiele miesięcy pozostaje w organizmie sportowca – dlatego nie wydaje się najlepszym dopingiem z dzisiejszego punktu widzenia” – ocenił obecny w wiosce olimpijskiej doktor Greg Horner. Kruszelnicki zaliczył jednak kilka testów zanim w końcu wpadł, co dodaje całej sprawie absurdu.
Podobną szaloną przygodę z meldonium przeżył w 2016 roku pięściarz Aleksander Powietkin – rzecz jasna również Rosjanin. W maju miał walczyć o pas mistrza świata federacji WBC z Deontayem Wilderem. Był wielokrotnie badany – testy przeprowadzone 7, 8 i 11 kwietnia dały negatywne wyniki. Pozytywny przyniósł test z 27 kwietnia, ale w jego organizmie wykryto zaledwie 0,07 mikrograma zakazanej substancji. Po długich badaniach federacja WBC oczyściła pięściarza z zarzutów. Uznano, że musiał zażywać meldonium w 2015 roku i substancja w jakiś sposób odłożyła się w jego organizmie.
Z kolei Kruszelnicki początkowo szedł w zaparte, ale ostatecznie postanowił nie składać żadnych wyjaśnień przed Trybunałem Arbitrażowym ds. Sportu (CAS). “Przesłuchanie zgodnie z obowiązującymi zasadami jest po prostu bezcelowe” – stwierdził. Sytuacja jest poważnym problemem wizerunkowym dla Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego, który jest zawieszony w prawach członka MKOl. To pokłosie afery dopingowej w Soczi – to właśnie przez nią nieliczni Rosjanie dopuszczeni do startów w Korei muszą startować pod flagą olimpijską.
Kuriozalne teorie pojawiły się bardzo szybko. Pierwsza z nich zakłada oczywiście sabotaż – ktoś miał dorzucić Rosjaninowi coś do jedzenia już na miejscu w Pjongczangu. Kto to zrobił i dlaczego akurat przedstawicielowi curlingu – tego niestety nie wiadomo, bo na tej wysokości teoria spiskowa na razie się kończy. Inna z wersji jest nawet bardziej “rosyjska”. Meldonium ma także podobno działać wyjątkowo dobrze… na kaca. Czy upojony olimpijskim sukcesem zawodnik rano sięgnął po prostu po niewłaściwą tabletkę? Ten scenariusz przynajmniej pozwalałby zrozumieć, czemu substancji w jego organizmie nie wykryto wcześniej.
Spiski, podboje i… mięso
Nie byłyby to pierwszy przypadek absurdalnego tłumaczenia pozytywnego wyniku testu. W 1999 roku Javier Sotomayor wpadł na kokainie. Kubańskie media broniły go pisząc o spisku CIA, a w jego obronie stanął sam Fidel Casto. “Wiem, że w takich sytuacjach wszyscy mówią, że są niewinni, ale ja naprawdę jestem niewinny!” – zapierał się lekkoatleta. Dostał 2 lata kary, ale ostatecznie skrócono ją o połowę – tak, by mógł wziąć udział w igrzyskach w Sydney. Zdobył tam srebro, ale po roku na mistrzostwach świata wpadł znowu – teraz spisek wrogich sił sprawił, że przyłapano go na nandrolonie. Tym razem Sotomayor wolał jednak zakończyć karierę.
Rok wcześniej jeszcze ciekawszą linię obrony zaprezentował Dennis Mitchell. U trzykrotnego medalisty olimpijskiego w sprincie wykryto podwyższony poziom testosteronu. “Wypiłem pięć piw i potem cztery razy uprawiałem tego dnia seks z moją żoną… Akurat były to jej urodziny, ta pani zasługuje na coś ekstra” – tłumaczył niezwykle obrazowo i co ciekawe przekonał do tej wersji niektórych w ojczyźnie. Problem był jeden – żadna ilość seksu nie jest w stanie podnieść poziomu testosteronu do poziomu, który u niego wtedy wykryto. W 2008 roku miał miejsce kolejny zwrot akcji – Mitchell w jednym z największych dopingowych procesów przyznał się w końcu, że od lat przyjmował zastrzyki z hormonem wzrostu.
Pecha do kobiety miał Richard Gasquet. W 2009 roku bawił się w jednym z nocnych klubów w Miami i tam w oko wpadła mu niejaka Pamela. Szybko znaleźli wspólny język – według zeznań tenisisty wymienili “co najmniej siedem francuskich pocałunków, z których każdy trwał od pięciu do dziesięciu sekund”. Dlaczego zawodnik tak szczegółowo relacjonował tamte podboje? Parę dni później wykryto u niego śladowe ilości kokainy. “To było dosłownie ziarnko piasku” – tłumaczył adwokat. Oczywiście narkotyk znalazł się w organizmie jego klienta za sprawą namiętnych pocałunków z tajemniczą Pamelą, której nie udało się potem zidentyfikować. Gasquet dostał po łapach – może w nagrodę za kreatywność? Pauzował 2,5 miesiąca, ale za każde kolejne wykroczenie tego typu miała spotkać go surowa kara. Na szczęście od tamtej pory wystrzega się chyba klubów w Miami…
Relacje z płcią przeciwną jako linię obrony wskazał też Daniel Plaza. U złotego medalisty igrzysk z 1992 roku w chodzie na 20 km wykryto nandrolon. Tak się składa, że tę substancję naturalnie wytwarza też… organizm ciężarnej kobiety. “Nigdy nie przyjmowałem niedozwolonych substancji. Stało się coś dziwnego, nie wiem jak to wytłumaczyć” – przekonywał na gorąco. Potem doprecyzował – nandrolon miał znaleźć się w jego organizmie po tym, jak uprawiał seks oralny z ciężarną małżonką. W końcu wykryto u niego nieznaczną ilość zakazanego środka, ale i tak został zdyskwalifikowany na 2 lata. W 2006 roku – po 10 latach – Sąd Najwyższy w Hiszpanii oczyścił jego imię. Mimo to – jak w znanym dowcipie – “niesmak pozostał”.
Nandrolon wykryto też w 1998 roku u Petra Kordy. Tenisista tłumaczył, że widocznie musiał zjeść wołowinę, która była po prostu naturalnie bogata w tę substancję. Został jednak wyśmiany i zawieszony na rok. W uzasadnieniu podkreślono, że przy wykrytym w jego organizmie stężeniu nandrolonu ta teoria mogłaby mieć sens tylko wtedy, gdyby jadł 40 cieląt dziennie… przez 20 lat!
“To nie byłem ja, to mój brat bliźniak”
Jeśli istnieje jakaś sprawiedliwość, to osobny krąg w dopingowym piekle będzie zarezerwowany dla kolarzy. Gdy Gilberto Simoni w kwietniu 2001 roku usłyszał, że w jego organizmie wykryto kokainę, zrzucił winę na… dentystę. W maju sytuacja nieoczekiwanie się powtórzyła. Tym razem żadnego leczenia kanałowego nie było, ale obrotny Włoch przypomniał sobie o… cukierkach na kaszel, które ciocia przywiozła mu z Peru. Był tak przekonujący, że po roku został oficjalnie oczyszczony z zarzutów, a potem odniósł jeszcze kilka znaczących sukcesów. Można? Można!
Tyle szczęścia nie miał Tyler Hamilton. W złotej EPO-ce kolarskiego dopingu długo był prawą ręką Lance’a Armstronga. W 2005 roku w jego organizmie wykryto… dwie różne grupy krwi. “Jestem niewinny i zamierzam to udowodnić” – przekonywał na konferencji prasowej z twarzą zawodowego pokerzysty. Jak więc doszło do nietypowej sytuacji, która jednoznacznie wskazywała na doping krwi? W organizmie kolarza miała się znaleźć krew jego… brata bliźniaka, który zmarł w trakcie życia płodowego, a część jego komórek została potem “wchłonięta” przez nieświadomego niczego Tylera. Tylko pozornie brzmi to jak zarys powieści Stephena Kinga – u boku kolarza pojawił się doktor, który przekonywał, że wyjątkowo rzadki w medycynie przypadek chimeryzmu jest czymś, czego w tej sytuacji absolutnie nie można wykluczyć.
Hamilton na dopingu wpadł jednak jeszcze raz. Wcześniej odebrano mu olimpijskie złoto z 2004 roku. W 2009 roku opuszczał świat kolarstwa z ośmioletnią dyskwalifikacją jako persona non grata. Trzy lata później wydał autobiografię, w której ze szczegółami opisał dopingowy wyścig zbrojeń. Przyznał się do sięgania po EPO, testosteron i parę innych substancji. Dołożył też cegiełkę do lawiny, która zdmuchnęła z powierzchni ziemi Lance’a Armstronga. Jak w 2015 roku wspominał sprawę bliźniaka?
“To był tak naprawdę pomysł mojego prawnika, ja nie miałem o czymś takim pojęcia. Uznaliśmy, że to jedyne naturalne wytłumaczenie tej sytuacji. Tak, korzystałem wcześniej z dopingu krwi, ale nigdy świadomie nie brałem czyjejś krwi, a o to mnie oskarżano. Brałem tylko swoją! Czyli okradałem banki, ale nie okradłem akurat tego banku, który mi zarzucali. Byłem zdesperowany do tego stopnia, że mogłem chwycić się wtedy wszystkiego” – wspominał w 2015 roku.
Przykład Hamiltona pokazuje jedno – jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, prawda czasami naprawdę wyzwala. Jego brawurowe świadectwo pomogło zmienić – przynajmniej na moment – realia kolarskiej gry i zburzyło kilka pomników. Nie ma się jednak co łudzić: doping będzie istniał tak długo jak sam sport, a wraz z nim absurdalne tłumaczenia złapanych za rękę, którzy do upadłego będą przekonywać, że to wcale nie była ich ręka.
KACPER BARTOSIAK