Reklama

Fronia: “Wciąż jestem na tej wyprawie – tylko ciało tutaj”.

redakcja

Autor:redakcja

23 lutego 2018, 15:41 • 13 min czytania 2 komentarze

Polski himalaizm ostatnimi czasy przeżywa burzliwy okres. Z jednej strony doświadczyliśmy niedawno tragedii na Nanga Parbat, która wzbudziła wiele kontrowersji. Z drugiej – dzięki temu głośno jest o obecnej polskiej wyprawie na szczyt K2, której wyniki poznamy niebawem. Rafał Fronia musiał już zejść z góry, z przyczyn od niego niezależnych, miał więc czas, aby opowiedzieć nam o szczegółach ekspedycji, a także zdradzić kilka tajników dotyczących wspinaczki. Zapraszamy do lektury rozmowy!

Fronia: “Wciąż jestem na tej wyprawie – tylko ciało tutaj”.

***

Dużo się dzieje od twojego powrotu. Ty jesteś tym zawodnikiem, który musiał przedwcześnie wrócić z K2. Złamana ręka, pomiażdżone kości… Czy potwierdziłeś już diagnozy pakistańskich lekarzy?

Kiedy zszedłem do bazy diagnoza była taka – złamanie z przemieszczeniem. Po dwóch dniach zostały zrobione prześwietlenia i okazało się, że złamanie w cudowny sposób zniknęło. W polskim szpitalu zostało to potwierdzone. Są natomiast mocne pomiażdżenia – wewnętrzne siniaki, pęknięcia, ale wszystko jest ok, jestem zdrowym człowiekiem. Kiedyś boska ręka Diego Maradony dała Argentynie zwycięstwo, natomiast moja ręka dała popularność temu co się dzieje. Trochę to jest dla mnie niezrozumiałe, szaleństwo, nie mogę tego do końca pojąć.

Być może nie tylko złamanej ręce zawdzięczasz popularność… Ja wychodzę z takiego założenia, że czasem musi się zdarzyć coś złego, żeby nie stało się coś jeszcze gorszego. I tak naprawdę ten twój wypadek przesądził o tym, że ekipa podjęła decyzję o wyborze innej drogi. Powiedz, czym one się różnią? Wybór na drogę Basków wynikał z rekonesansu, z tego jak to wyglądało latem i pewnych założeń teoretycznych. Droga Abruzzi jest natomiast bardziej oddalona, dłuższa, ale bezpieczniejsza, łatwiejsza technicznie.

Reklama

Praktycznie sam już sobie odpowiedziałeś. Zimą dzień trwa 8 godzin i trzeba je wykorzystać, dlatego myślę, że jednym z czynników, dla którego kierownik sportowy wybrał drogę Basków, był właśnie czas wspinania. Odległość od bazy była krótsza. Jest to droga stroma, szybko można się wspinać. Nikt jednak nie brał pod uwagę, że ta góra będzie pluła lawinami i kamieniami, bo to zimą nigdy się nie zdarzało. Byliśmy wcześniej na wyprawach, na próbach i nigdy nie było problemów, a teraz mieliśmy jakieś szaleństwo pogodowe, z którego wynikały te zagrożenia.

To trochę mnie dziwi. Były doniesienia, że w namiocie jest -27 stopni, sam pisałeś, iż wszystko zamarza wokół, a na górze okazało się, że na górze wszystko płynie, kamienie się wytapiają…

Noc jest nocą, mamy na wysokości 6000 metrów -50 stopni, nie jest to przerażająca temperatura. Wychodzi słońce, po dwóch godzinach nagrzewa skałę i zaczyna płynąc woda. Czyli mamy jakieś +8-9 stopni, a zatem blisko 60 stopni różnicy. Ta nocna temperatura była normalna, ale że w dzień dobijała prawie do +10 to już jest anomalia. Pamiętam wyprawę zimową z 2011 roku na Broad Peak, gdzie pełniłem rolę pogodynki, zbierałem dane meteorologiczne i tam najwyższa zanotowana temperatura w słońcu w dzień to było -11 stopni. I to w bazie, czyli niżej. Nie było szans, by gdzieś pojawiła się woda.

Samoczynnie spadające kamienie to jest bardzo niebezpieczna sprawa. Adam Bielecki został uderzony w głowę, twoja ręka… Ale z tego co słyszałem, było także kilka innych przypadków, że niewiele brakowało, a mogło być znacznie gorzej.

Śmialiśmy się wczoraj, że tylko Piotrek Snopczyński nie dostał w głowę kamieniem, bo on nie wyłazi z bazy. Natomiast wszyscy inni coś faktycznie przeżyli. Jeden z nas przyszedł z taką dziurą w kasku, że można było do niej włożyć obie ręce. Gdyby nie miał kasku, po prostu by zginął. Potem Darek Załuski dostał serią małych kamieni, jego kask wyglądał jak po gradobiciu. Kamień zniszczył mu aparat fotograficzny, rozwalił obiektyw… Cały czas coś się działo. Wypadek Adama przekreślał jakąkolwiek ingerencję ludzką w te spadające kamienie. On wspinał się pierwszy, nikogo powyżej niego nie było. A obrywała nimi osoba idąca jako druga, trzecia, piąta… No ale na Adama już ich nikt nie zrzucił, wypadły samoczynnie. Zdaliśmy sobie sprawę, że gdy jest ładny dzień, wychodzi słońce i robi się cieplej, no to wtedy góra zaczyna pluć kamieniami. Zbocze jest dosyć duże, natomiast w pewnym miejscu zbliżyliśmy się do takiego lodowego leja, który trzeba było przekroczyć. Człowiek jest wpięty, nie może sobie latać 5-10 metrów w lewo lub prawo, by uciekać. Jesteśmy jak na smyczy, na uwięzi i co my możemy zrobić? Tylko wypiąć tyłek, żeby nie dostać w głowę.

To jest skrajna sytuacja. Można czekać, próbować się zasłonić, ale nic więcej nie da rady zrobić…

Reklama

Jak leci na ciebie lodówka, no to możesz się zasłaniać… (śmiech)

No tak, to nie jest kwestia latających orzeszków ziemnych tylko ogromnych głazów i ich pędu, no bo przecież tam jest blisko pionów… Ciekawi mnie też dlaczego wszyscy mieli do was telefon i każda redakcja, która poczuła, iż modny jest teraz temat wspinania, mogła do was zadzwonić? Nie powinno być jakiegoś filtra?

Szykując się do wyprawy mieliśmy taką informację, że będziemy mieli telefon. Ja byłem na kilkunastu wyprawach w górach wysokich i bez względu na to, czy łączność była czy nie, to cały świat miał nas gdzieś. Nikomu nie chciało się dzwonić, pytać, zawracać głowy. Chłopaki pojechali się wspinać no i dobrze. To my się musieliśmy dowiadywać co tam w kraju, czy mamy jeszcze rząd, czy nie (śmiech). Byliśmy odizolowani. Natomiast to, co stało się z narodową wyprawą, cała otoczka, trochę uświadomiła społeczeństwu, że coś fajnego się dzieje, że chcą być o tym informowani. Potem ten wypadek na Nanga Parbat, który elektryzował wszystkich. Pamiętacie też co się działo na Broad Peaku kilka lat temu, jakie był ogólnonarodowe szaleństwo, gdy zginęły tam dwie osoby, a potem akcja ratunkowa, po której nasi chłopcy zostali okrzyknięci bohaterami. No i naród zwariował, a skoro tak, to za tym szaleństwem poszły media. My, nie wiedząc o tym, że w taki sposób może się to rozwinąć, nie robiliśmy z tego numeru telefonu tajemnicy. Chcieliśmy, żeby raz w tygodniu ktoś do nas zadzwonił i zapytał, czy tam u was wszystko w porządku, czy się dobrze czujemy… Natomiast mieliśmy po 35-40 telefonów dziennie z takimi samymi pytaniami. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że będzie taka sytuacja, to ten numer nie zostałby upubliczniony.

Wspomniałeś o Nanga Parbat… Jak wyglądał powrót ekipy ratunkowej, która uczestniczyła w tamtej akcji? Jaki to miało wpływ na was? Dało się spać, wiedząc, że reszta chłopaków jest w akcji w tym czasie?

Przyleciał śmigłowiec, była gdzieś 12:30-13:00, lot trwał ze dwie godziny plus czas na lądowanie i tankowanie. W momencie kiedy zaczęło się ściemniać, wylądowali pod Nanga Parbat. Śmigłowiec zrzucił ich w rejonie obozu pierwszego na wysokości 4800 metrów u podstawy dużej ściany skalnej. Przed nimi była długa lodowa rynna, gdzie zaczyna się kuluar Kinshofera, później jeszcze jest ściana Kinshofera. Oni po prostu zaczęli się wspinać. Nic innego nie robili jak na przykład tutaj na K2. Nie było więc jakiegoś strasznego niepokoju w związku z tym, co się z nimi stanie. Myśmy wiedzieli, że jest szansa, że są tam liny poręczowe z letniej wyprawy, po których mogliby się wspinać. A skoro tak, to pewnie jutro koło godziny 12-13 dotrą na miejsce. Natomiast to co zrobili Denis z Adamem… Oni po prostu po tej ścianie biegli. Ja znam ścianę Kinshofera, szacowałem, że wspinaczka po niej zajmie im 12-16 godzin, a oni zrobili to w 8! Adam opowiadał, że wręcz nie mógł nadążyć za Denisem, bo przebierał nogami jak wiatrak na pełnych obrotach. Dotarli do Elisabeth Revol w środku nocy i wtedy było trochę nerwowo, bo nie mieliśmy z nimi łączności, nie wiedzieliśmy co tam się dzieje. O 10 rano dostaliśmy jednak informację, że wszystko jest w porządku, Revol żyje, czuje się na tyle dobrze, że nie ma zagrożenia życia… Czyli normalna akcja ratunkowa, normalna procedura, przepinanie dziewczyny z liny na linę po ciągu lin poręczowych w trudnych miejscach, bo podczas drogi na górę wszystko poodkopywali. Wielkiej nerwowości, iż coś tam może się wydarzyć, w sumie nie było. Oczywiście nie wiedzieliśmy, czy po zejściu chłopaki zawrócą po Tomka, czy nie załamie się pogoda… Ale to taka obawa porównywalna do tego, gdy wychodziliśmy na ścianę K2.

Wrócę jednak do mojego pytania – jak wyglądał powrót chłopaków do bazy? Czy to na przykład nie wpłynęło jakoś na hierarchię w zespole?

Nie. W momencie, kiedy oni wsiedli do śmigłowca z Revol i polecieli do Skardu załamała się pogoda. Przylecieli w ostatnich minutach dnia, zaczęła się noc i przyszło załamanie pogody. Dolecieli na miejsce, usiedli w hotelu w fotelu, a my siedzieliśmy w bazie. Nic się nie działo, nie było żadnej akcji górskiej. Oni będąc w Skardu, czyli na wysokości 2500 metrów, a nie 5000, wypełniali zalecenia aklimatyzacyjne – wspinać się wysoko, ale odpoczywać nisko.

Mogli się lepiej zregenerować, prawda?

Dokładnie tak. Mieli lepszą żywność – świeże owoce, warzywa, a nie mrożonki… Organizmy się regenerowały. Po trzech dniach, kiedy był pierwszy dzień poprawy pogody, a my jeszcze nie wyszliśmy na ścianę, chłopaki wrócili do bazy wypoczęci, naładowani pozytywną energią, bo uratowali człowieka, a psychika też jest ważna. Ja wiem, że sukces był połowiczny, ale nic więcej nie mogli zrobić, więc byli spełnieni i mogli zacząć dalej się wspinać. Nic się nie zmieniło, kompletnie.

A jak w ogóle wygląda takie oczekiwanie? To są przecież długie godziny – ja to tak wspominam – lektura, parzenie kawy, bo człowiek jest „spowolniony”… Ktoś gra w szachy, ktoś w pokera, ale generalnie jest nudno. Czekanie od posiłku do posiłku.

W sumie kolejny raz sam sobie odpowiedziałeś. Robiliśmy dokładnie to samo o czym mówiłeś. Natomiast w moim odczuciu wyprawa zimowa to jest jest wybór wyselekcjonowanych ludzi, na których takie coś nie robi wrażenia. Jeśli ktoś nie potrafi przebywać długo ze sobą, zamknięty z jedną grupą osób i to nie przez tydzień dwa tylko kilka miesięcy, no to po prostu nie jedzie na wyprawę. Ja uważam, że czasem trudniej jest nie zdobywać góry niż ją zdobywać. Bo kiedy coś się dzieje, jesteśmy w akcji, mamy pozytywną energię. Ale gdy siedzimy w namiocie po kilkunastu dniach przychodzi jakaś refleksja – „co ja tu robię do cholery?!” Wtedy człowiek przegrywa. Myśmy sobie tak żartowali – „Fronia dostał w rękę i poleciał do domu”. No to dzwoni żona jednego z kolegów i pyta: – czy ty też nie mógłbyś sobie złamać ręki i już wracać? To był oczywiście żart, ale coś w tym jest. To czekanie pod górą bywa bardzo trudne. Natomiast tam byliśmy dobrze dobraną grupą osób, które się znają, lubią i wiedzą na co mogą liczyć. Marcin Kaczkan przychodzi do bazy i potrafi nie odzywać się godzinami. Za chwilę dołącza Marek Chmielarski, który mówi cały czas, na wdechu oraz wydechu. Każdy jest inny, ale lubimy się, dlatego wytrzymujemy ze sobą.

To powiedz jaka jest tam teraz sytuacja. Denis z Adamem dotarli na wysokość 7400, zeszli na 7200, gdzie się przespali, teraz zeszli do bazy… I szykują się kolejne wyjścia. Jakie są plany?

Dam wam newsa – wczoraj rozmawiałem z meteorologiem, a dzisiaj przyszła do nas prognoza pogody. Trzeciego marca ma być „okno pogodowe”. Może się spełnić lub nie, ale na chwilę obecną sytuacja jest taka: za parę dni będzie szansa na zdobyciu szczytu. Mamy prawie zaaklimatyzowanych ludzi. Jeśli do tego okna wyjdą jeszcze jakieś zespoły i doniosą aprowizacje – nie wiem, jaki jest stan przygotowania ściany… Ale tak, jest szansa, że pierwsze emocje pojawią się za te 6-7 dni, kiedy chłopcy wyjdą do góry, co wynika z modelu pogodowego.

Ale jeśli na 7200 jest założony obóz – a słyszałem, że powinien być przeniesiony o jakieś 100 metrów w górę, bo tamto miejsce jest mniej eksponowane, mniej ryzykowne – to czy to oznacza, że będą jeszcze wyjścia po to, by potem wrócić na dół, czy możemy się już spodziewać ataku szczytowego?

To nie jest wyprawa dwuosobowa, jest tam kilka zespołów. I to co powiedziałem – powinny one wyjść wcześniej, by przygotować drogę. Donieść namiot, liny, tlen, by dwóch najlepiej zaaklimatyzowanych już nie musiało wychodzić do roboty, tylko próbować ataku szczytowego. Kilka miesięcy temu byłem w podobnej sytuacji. Byliśmy na 7250, gdzie spędziliśmy trzy noce, ale nie wyżej. Nasza aklimatyzacja się załamała i musieliśmy schodzić. Natomiast potem, po kilkudniowym odpoczynku, tamta aklimatyzacja pozwoliła mi wejść na Lhotse. To nie jest góra o wiele niższa od K2, w związku z tym mają dokładnie taką samą aklimatyzację. Skoro ja dałem radę, to oni też, będąc lepszymi, szybszymi zawodnikami, mają szansę. Jestem więc, może niepoprawnym, ale optymistą. Życie wyreżyseruje to po swojemu, lecz sądzę, że są ku temu podstawy.

Cały czas mówi się o tym, że są już jakieś przetarte szlaki, jeśli chodzi o aklimatyzację. Ale nigdy nic nie wiadomo. Mówi się o „strefie śmierci” powyżej 7000 metrów, każdy ma indywidualną granicę wytrzymałości, każdy musi poznawać swój organizm… Jak to jest, bo tam nie wszyscy byli na takich wysokościach. Jeśli każdy jest brany pod uwagę do ataku szczytowego, no to każdy powinien być przystosowany. Czy zatem wszyscy uczestnicy będą wchodzić gdzieś w okolice 8000 metrów i jeszcze wracać?

Idealnie byłoby, gdyby było tak, jak mówisz – 10 ludzi na podobnym poziomie, każdy zaaklimatyzowany, wybieramy dwóch do ataku i to się rozpoczyna. Nie no, tak nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Cofnę się do mojego wypadku – wychodziliśmy w górę, a naszym zadaniem było założenie obozu trzeciego. Przed nami znajdowało się dwóch zawodników, wspinających się powyżej obozu drugiego, by dokończyć poręczowanie i dojść do obozu trzeciego. My, wychodząc dzień po nich, mieliśmy założyć tę trójkę, spędzić tam noc i gdyby utrzymała się pogoda wyjść jeszcze wyżej. Jeśli plan by się powiódł, mielibyśmy to, co teraz Denis i Adam – minimum aklimatyzacyjne do próby ataku szczytowego. Stało się inaczej i po 10 minutach z podwiniętymi ogonami musieliśmy opuszczać górę. Życie pokazuje, kto będzie wyznaczony do ataku szczytowego. Jeśli okaże się, że w następnym oknie pogodowym wyjdą do ataku, ale coś się nie powiedzie i będą musieli zawrócić, a następne zespoły, wychodząc do obozu trzeciego, nabiorą aklimatyzacji, to być może kierownik wyznaczy już potem kogoś innego do ataku szczytowego. Trzeba brać pod uwagę wiele czynników, bo sytuacja dynamicznie się zmienia. Na chwilę obecną wyznaczonych jest tych dwóch chłopaków, ale co będzie potem? Zobaczymy.

A ty? Fizycznie wróciłeś, ale głowa cały czas jest w bazie?

Nie może być inaczej. Tam są moi koledzy i przyjaciele. Tak jak żona martwi się o męża, który jest na wyprawie, tak ja martwię się o ludzi, z którymi przecież spędziłem wiele długich miesięcy na różnych wyprawach. Wróciłem nie z własnej winy, tylko tak zdecydował los. Nadal jestem odpowiedzialny za modele pogodowe, analizuję je, dzwonię lub mailuję do chłopaków. Z Krzyśkiem Wielickim rozmawiam codziennie. Wciąż jestem na tej wyprawie – myślami tam, tylko ciało tutaj. Bardzo emocjonalnie do tego podchodzę, przeżywam. Takim człowiekiem jestem. Nie umiem i nie chcę się od tego odgrodzić, pragnę dalej w tym uczestniczyć.

Denisa z Adamem od jakiegoś czasu stawiało się na froncie, być może przez tę akcję ratunkową na Nandze, ale tak to jest, bo w tej wyprawie uczestniczy kilkunastu facetów, lecz muszą się pogodzić z tym, że prawdopodobnie na wierzchołku nie staną i są w sumie od czarnej roboty. To trochę jak w peletonie kolarskim.

Tak, tylko trzeba mieć świadomość, że już od początku było powiedziane – ty jesteś od czarnej roboty, a ty liderem. Jadąc na tę wyprawę nie było takiej sytuacji, że ktoś był bardziej predysponowany do pewnych rzeczy od innych. To życie się tak rozwinęło, że jesteśmy w takim momencie, iż najlepiej zaaklimatyzowanych jest dwóch chłopaków, którzy w sumie powinni tacy być, bo są najlepsi i najszybsi. Ale mogło się tak zdarzyć, że na ich miejscu byłbym ja czy ktoś inny. Wszyscy mieli równe szanse, nikt nikomu nie zabraniał iść na ścianę i się aklimatyzować, nikt nikomu nie dyktował – teraz pójdziesz ty, a za trzy dni ty, bo będzie taka a nie inna sytuacja. Nie ma w tym żadnej reżyserii. Nigdy nie czułem, żebym robił za tragarza wysokościowego dla innych chłopaków. Myślę, że każdy z nich zapytany o to, czy jest jakoś pokrzywdzony na tej wyprawie, odpowiedziałby, iż nie.

Cały czas jest bardzo dużo znaków zapytania, czy się uda czy nie…

Uda! Bez wiary to wszystko nie miałoby sensu. I to nie to, że ja mam jakąś nadzieję, że jeśli los będzie przychylny, to się uda. Trzymajcie kciuki za chłopaków, bo myślę, że warto.

Rozmawiał Dariusz Urbanowicz

Fot. Fanpage “Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera”

Najnowsze

Anglia

Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Michał Kołkowski
0
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Inne sporty

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

2 komentarze

Loading...