Reklama

Na co stać najmocniejszą reprezentację Polski w historii?

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

18 lutego 2018, 19:10 • 4 min czytania 8 komentarzy

Igrzyska w Pjongczangu póki co nas nie rozpieszczają, ale prawdę mówiąc – trudno się było spodziewać czego innego. Mamy jeden medal, o wiele więcej ten dorobek się nie powiększy. Ale prawda jest taka, że jeśli gdzieś mamy naprawdę duże szanse na podium, to jutro, w konkursie drużynowym na dużej skoczni.

Na co stać najmocniejszą reprezentację Polski w historii?

Polskie medale na zimowych igrzyskach olimpijskich to niestety raczej wyjątek, niż reguła. Na pierwszych sześciu nie zdobyliśmy ani jednego. Potem wreszcie wpadł: w 1956 roku w kombinacji norweskiej. Świętem były dwa krążki w 1960 (oba w łyżwiarstwie szybkim) oraz pierwsze złoto: Fortuny w 1972. Przez trzydzieści kolejnych lat mieliśmy posuchę, przerwaną dopiero przez Adama Małysza w Salt Lake City. Potem naszym sportowcom udawało się zdobyć medale w biathlonie, biegach narciarskich oraz w łyżwiarstwie szybkim. Ale wbrew temu, co niektórym się wydawało po Vancouver i Soczi – nie byliśmy, nie jesteśmy i raczej nigdy nie będziemy potęgą w sportach zimowych. Sześć medali, w tym cztery złote, wywalczone przez Polaków na rosyjskich igrzyskach to była anomalia. Bardzo szczęśliwa, ale anomalia. Opowieści pożal się Boże ekspertów, widzących 10 medali w Pjongczangu, od początku wkładaliśmy tam, gdzie ich miejsce – między bajki.

Bo oczywiście w sporcie każdy ma jakieś szanse, co udowodniła choćby wczoraj Czeszka Ester Ledecka, która na papierze nie miała szans nawet na pierwszą dziesiątkę, a tymczasem wywalczyła złoto w supergigancie. Ale pisanie o kilkunastu szansach medalowych Polaków w Korei Południowej było niczym innym, jak sztucznym pompowaniem balonika. Trochę, jak z piłkarzami. Jasne, teoretycznie mogą mieć szansę na półfinał mistrzostw świata w Rosji. Ale najpierw trzeba w ogóle wyjść z grupy. Cóż, nasi w Pjongczangu z reguły z grupy nie wychodzili…

Jeśli chodzi o realne szanse medalowe na koreańskich igrzyskach, to od początku było jasne, że są tak naprawdę tylko w skokach narciarskich, w konkursach indywidualnych na normalnej i dużej skoczni oraz w konkursie drużynowym. Cóż, na normalnej było blisko, ale się nie udało. Na dużej Kamil Stoch poszedł, jak po swoje i zdobył trzecie złoto w karierze. A jak będzie w drużynówce?

W Soczi było blisko, ale się nie udało. Do brązowych medalistów z Japonii zabrakło 13 punktów. W ciągu minionych czterech lat nasza drużyna zrobiła mniej więcej taki postęp, jak reprezentacja piłkarzy: od solidnego średniaka, po ekipę ze światowej czołówki. Z tą różnicą, że dla kadry Adama Nawałki wygrane takie, jak ta z Niemcami, to jednak wciąż rzadkość i powód do świętowania, a dla ekipy Horngachera – raczej kolejny dzień w biurze. Z trzech ostatnich mistrzostw świata nasi wracali z medalami, kolejno brązowym, brązowym i złotym.

Reklama

Jaki to będzie dzień jutro? Wyniki wczorajszych zawodów napawają optymizmem, ale jednak mocno umiarkowanym. Gdyby rezultaty zawodów indywidualnych zamienić na drużynówkę, bez większego kłopotu złoto zgarniają Norwegowie (1087 punktów). Za ich plecami meldują się Niemcy (1065), a na trzecim miejscu – Polacy (1041). Austriacy mają kłopot, bo kiepsko skaczą Aigner i Fettner, Japończyków wczoraj zawiódł Noriaki Kasai, który nie zdołał awansować do drugiej serii. Finowie nie liczą się od dawna. Prawda jest taka, że walka o medale jutro rozegra się między Norwegią, Niemcami, Polską, Słowenią i być może Japonią. Sytuacja jest jednocześnie i prosta, i skomplikowana. Czy mamy pewne miejsce na podium? Absolutnie nie. Czy brak medalu będzie przykrą niespodzianką? Absolutnie tak.

Mamy szansę na medal – nie kryje trener Horngacher, ale zastrzega, że ciężko typować, jakiego może być koloru. – Norwegowie są stuprocentowymi faworytami, Niemcy skaczą świetnie, więc realnym celem wydaje się brąz. Należy jednak dodać, że zawody drużynowe to kompletnie inny typ zmagań. Wszyscy zaczną od zera, a do tego dojdą inne warunki i dzień.

Co łatwo zrozumieć po wczorajszym sukcesie, w nieco bardziej bojowym nastroju jest Kamil Stoch. – W konkursie drużynowym widzę szansę na równorzędną walkę z Norwegami czy Niemcami. A jak będzie? Czas pokaże. Przed konkursem indywidualnym na dużej skoczni też wydawało się, iż Norwegowie są nie do pokonania – przypominał w rozmowach z dziennikarzami w Pjongczangu. – Mamy najmocniejszą drużynę w historii, ale nie stawiamy sobie konkretnego celu. Nie nakręcamy się bez potrzeby, bo stać nas na wiele, ale każdy musi dać z siebie wszystko. Miło mi słyszeć, że mój medal motywuje kolegów. Zmagania zespołowe wyciągają z nas więcej energii. Każdy stara się zrobić maksimum, bo wie, że jeśli coś zawali to nie tylko sobie, ale całej ekipie.

Warto pamiętać, że na przykład dla 31-letniego Stefana Huli to prawdopodobnie ostatnia szansa na olimpijski medal, a co za tym idzie – olimpijską emeryturę. Cytując klasyka: jeśli nie teraz, to kiedy, jeśli nie wy, to kto? Panowie, nie spieprzcie tego!

Najnowsze

Inne sporty

Polecane

Wąsek, który się nie boi, wiecznie młody Paschke i zaskoczony Schmitt [REPORTAŻ Z WISŁY]

Jakub Radomski
8
Wąsek, który się nie boi, wiecznie młody Paschke i zaskoczony Schmitt [REPORTAŻ Z WISŁY]

Komentarze

8 komentarzy

Loading...