W lutym 2004 roku Mark Zuckerberg ze swojego pokoju w akademiku na Harvardzie odpalał Facebooka, Peter Jackson odbierał Oscara za „Powrót Króla”, a z bliższych nam wydarzeń kadra Pawła Janasa rozbijała w meczu towarzyskim Wyspy Owcze aż 6:0, po czterech golach Pawła Kryszałowicza. Właśnie w takich okolicznościach Roger Federer po raz pierwszy obejmował prowadzenie w rankingu ATP. W poniedziałek awansuje na szczyt po raz kolejny, bijąc przy okazji kilka rekordów. Bez cienia przesady po raz kolejny musimy napisać: ten gość jest z innej planety!
Na naszej najlepsi są w stanie wygrać powiedzmy 10 turniejów wielkoszlemowych w karierze, pograć do trzydziestki i w chwale zakończyć karierę. Na planecie Federera trzydziestka to dopiero przygrywka. Szwajcar ma na karku prawie 37 lat i właśnie został najstarszym liderem rankingu w historii. Poprzedni rekord poprawił o – bagatelka – ponad trzy lata. To właśnie specjalność Federera: podczas gdy inni, jeśli w ogóle biją rekordy, to o włos, on je masakruje. Tym razem poprawił kilka osiągnięć, które wydawały się nie do wymazania. Bo w słowniku mistrza z Bazylei pojęcie „nie da się” naprawdę nie istnieje.
Rafa Ziemny, Andy Złoty i Roger Wielki
Na szczycie męskiego tenisa mieliśmy bardzo różnych władców. Ostatnio panował Rafa X Ziemny, król Paryża, zwycięzca 10 turniejów na kortach Rolanda Garrosa. Wcześniej przez niespełna rok na tronie zasiadał Andy II Złoty, specjalista od turniejów olimpijskich, mistrz z Londynu i Rio de Janeiro. On u władzy zastąpił Novaka Bezglutenowego, zwycięzcę 12 turniejów wielkoszlemowych, który wielkie sukcesy zaczął osiągać po przejściu na restrykcyjną dietę. Wcześniej krótkie epizody na tronie zaliczyli Andy I Amerykański oraz Juan Carlos Ferrero, który ma tak królewskie imię, że przydomka wymyślać mu nie trzeba. Na przełomie tysiącleci władza często przechodziła z rąk do rąk: rządzili Marat I Silnoręki, Gustavo Kędzierzawy, Lleyton I Australijski, Andre Łysy, Jewgienij Groźny, Pete Wielki, a nawet przez dosłownie tydzień Patrick I Krótki. A potem nastały czasy długich i imponujących rządów Króla Rogera Wielkiego.
Federer po raz pierwszy zameldował się na pierwszym miejscu w rankingu 2 lutego 2004 roku. Nie oddał prowadzenia na liście ATP przez ponad cztery lata, do sierpnia 2008. Potem wracał jeszcze na szczyt w lecie 2009 (na prawie rok) i trzy lata później (na 17 tygodni). Kiedy w listopadzie 2012 roku po w sumie 302 tygodniach na tronie 31-letniego Szwajcara zastąpił Novak Djoković, żaden z ekspertów nie miał wątpliwości: to koniec pewnej epoki. Cóż, nie po raz pierwszy się okazało, że eksperci sobie, a Federer sobie. Trochę na zasadzie: powiedz Federerowi, że coś jest niewykonalne, a on ci pokaże, jak bardzo się myliłeś. Bo – jak już ustaliliśmy – to koleś z kompletnie innej planety.
Kosmiczny powrót na szczyt
Andre Agassi miał 33 lata i 131 dni, kiedy po raz ostatni prowadził w rankingu. W poniedziałek, kiedy ATP opublikuje nową listę, Federer będzie miał 36 lat i 195 dni. To jeszcze nie wszystko. Inny rekord Agassiego także właśnie skończył żywot. Amerykanin do tej pory mógł się chwalić tym, że odzyskał pierwsze miejsce w rankingu po najdłuższej przerwie – trwającej 3 lata i 142 dni. Jakby to powiedzieć, Andre, Federer właśnie zameldował się na pozycji lidera po 5 latach i 106 dniach. Szach mat!
Jeszcze lepiej wielkość Federera obrazuje inna liczba: nie pięć lat od poprzedniej wizyty na tronie, ale czternaście od pierwszej. Drugi na tej liście jest Rafa Nadal (9 lat, 184 dni), trzeci Jimmy Connors (8 lat, 339 dni). Jeszcze raz trzeba powiedzieć sobie wprost: kosmita!
A jeszcze bardziej kosmiczny jest sposób, w jaki tego dokonał. Na początku ubiegłego roku był w rankingu na 17. miejscu. Wracał do gry po półrocznej przerwie, wymuszonej operacją kolana. Eksperci patrzyli z powątpiewaniem, sugerowali, że czas Federera już minął, że powinien raczej zająć się rodziną i wydawaniem zarobionej na kortach fortuny. Tym bardziej, że nowoczesny tenis to niesamowicie eksploatująca dyscyplina. Wystarczy spojrzeć na czołowych graczy ostatnich lat: Andy Murray – kontuzja. Novak Djoković – kontuzja. Rafa Nadal – kontuzja. Lista graczy wyłączonych z gry jest długa, bo też i warunki są wyjątkowo kontuzjogenne: trwający 11 miesięcy sezon, rozgrywany w większości na twardych kortach i w ekstremalnej pogodzie, jak choćby w Melbourne, gdzie temperatura podczas styczniowego Australian Open dochodziła do 40 stopni. Takie obciążenia ciężko wytrzymać nawet młodym, niewyeksploatowanym jeszcze zawodnikom.
Za przykład może posłużyć choćby Jerzy Janowicz, który od dłuższego czasu zmaga się z kolejnymi urazami i wielki tenis ogląda w zasadzie tylko w telewizji. Kolejni gracze wypadają więc z gry, zaliczają krótsze lub dłuższe wymuszone przerwy, w okolicach trzydziestki mają już dawno dość i tylko marzą o rzuceniu rakiety w kąt. A Federer? On od kiedy uporał się z kolanem, zdążył już wygrać osiem turniejów, w tym trzy wielkoszlemowe. To dało mu większość z prawie 10 tysięcy punktów rankingowych. Ale kropkę nad i postawił wczoraj, w Rotterdamie. Do wyprzedzania Rafy Nadala na pierwszym miejscu wystarczyło mu 180 punktów za półfinał holenderskiej imprezy. 100 tysięcy euro, które przy okazji zarobił to dla niego zdecydowanie pieniądze „na waciki”.
Lepszy niż Messi i Ronaldo
Bo też przy okazji kolejnych rekordów Federera, nie da się nie wspomnieć o pieniądzach. Samych wygranych na kortach całego świata Szwajcar uzbierał ponad 115 milionów dolarów. Uwaga – niespodzianka – najwięcej ze wszystkich w historii zawodowego tenisa. Aha, wspomniany przed chwilą Andre Agassi, także bez wątpienia jeden z największych graczy, którzy kiedykolwiek trzymali rakietę tenisową, na kortach uzbierał nieco ponad 30 milionów dolarów…
A przecież wygrane, czyli premie za poszczególne awanse i zwycięstwa, to tylko część zarobionych pieniędzy. W przypadku Federera – wcale nie największa. Standardem w tenisie jest tak zwane startowe. Najkrócej mówiąc: organizatorom turniejów zależy na ściągnięciu gwiazd, bo to pozwala sprzedać bilety i znaleźć lepszych sponsorów. Oczywiście, Wielkie Szlemy i największe imprezy nie potrzebują namawiać gwiazd, bo najlepsi i tak tam przyjadą. Ale już mniejsze turnieje stosują dodatkową motywację dla najlepszych. Często kwota dla takiego Federera, czy Nadala za sam przyjazd na turniej okazuje się wyższa niż premia za ewentualne zwycięstwo.
No i jeszcze temat rzeka, czyli sponsorzy. Federer znajduje się na listach płac wielu gigantów, z Nike, Roleksem, Mercedesem, czy Credit Suisse na czele. Dla wielu może to być niespodzianka, ale kontrakty reklamowe żadnemu innemu sportowcowi, wliczając w to Leo Messiego i Cristiano Ronaldo, nie przynoszą tyle pieniędzy, co właśnie tenisiście wszech czasów. Rocznie daje to jakieś 60 milionów dolarów, czyli mniej więcej tyle, ile według Forbesa wspomnieni gwiazdorzy Realu i Barcelony wyciągają… wspólnymi siłami! Jeszcze raz: 60 milionów dolarów, rocznie. Od lat. Jednym słowem, w ciągu całej kariery Federer spokojnie przekroczył już pół miliarda zielonych, czyli – według różnych kursów – coś koło dwóch miliardów złotych. Warto to sobie uświadomić: dwa miliardy złotych zarobił jeden człowiek, a nie duże przedsiębiorstwo. Mówiliśmy: kosmos, pod każdym względem.
Dominacja absolutna
Jeszcze a propos kosmicznych osiągnięć. Federer w styczniu wygrał po raz dwudziesty w karierze turniej Wielkiego Szlema. Od pewnego czasu Szwajcar już nie bije w tym względzie cudzych rekordów, a jedynie śrubuje swoje. Dodajmy: śrubuje do poziomu, który będzie absolutnie nieosiągalny, dopóki nie urodzi się drugi Federer, co zresztą może nie nastąpić nigdy. Przed jego erą rekord należał do Pete’a Samprasa i wynosił imponujące 14 wielkoszlemowych triumfów. Szwajcar dobił do dwudziestki i na Wimbledonie postara się skompletować „oczko”. I aż strach pomyśleć, ile zwycięstw w Wielkim Szlemie miałby na koncie, gdyby w najlepszych czasach nie przyszło mu rywalizować z innym geniuszem kortu, Rafą Nadalem (16 wygranych). Trzeba pamiętać, że Hiszpan miał wykupiony abonament na wygrywanie Roland Garros (10 tytułów), więc na paryskich kortach Federer zdołał zwyciężyć tylko raz.
20. ❤️ pic.twitter.com/WqUiSo3fd5
— Roger Federer (@rogerfederer) 28 stycznia 2018
Dziś, jak po latach, Federer i Nadal znów zajmują dwa czołowe miejsca w rankingu. I znów jest to dominacja absolutna. Rzut oka na pierwszą, ot powiedzmy siódemkę rankingu FIFA: Niemcy 1602, Brazylia 1484, Portugalia 1358, Argentyna 1348, Belgia 1325, Hiszpania 1231, Polska 1213. Co widać? Niewielkie różnice w czołówce. Powiecie: dobra, to kompletnie inny system rankingowy. OK, to spójrzmy na listę WTA, tworzoną prawie tak samo, jak ta ATP. Woźniacka 7965, Halep 7616, Switolina 5835, Muguruza 5690, Pliskova 5445, Ostapenko 5000. I znów – różnice nie są wielkie, jeden wygrany Wielki Szlem może dać prowadzenie w rankingu Muguruzie, czy Pliskovej.
A jak jest u panów? Federer i Nadal mają po prawie 10 tysięcy punktów, Cilić niespełna 5 tysięcy, Dimitrov i Zverer po 4,5 tysiąca. Dobrze widzicie: trzeci Chorwat i czwarty Bułgar razem mają mniej punktów niż pierwszy Federer! To oznacza mniej więcej tyle, że gdyby szwajcarski lider i hiszpański wicelider postanowili nagle, że jadą na bardzo długie wakacje, musiałoby sporo wody w Wiśle upłynąć, zanim ktokolwiek zdołałby ich wyprzedzić. Mówiliśmy: kosmici…
Największe osiągnięcie
– To jest bardzo ekscytujące wyzwanie, bardzo się natrudziłem, żeby tu dotrzeć, musiałem wygrać w ubiegłym roku naprawdę wiele spotkań. Nigdy nawet sobie mnie wyobrażałem czegoś takiego po mojej operacji kolana. Na pierwsze miejsce w rankingu nie jest łatwo awansować – mówił Szwajcar przed wczorajszym decydującym w sprawie rankingu ćwierćfinałem w Rotterdamie. Od wspomnianej operacji minęło kilkanaście miesięcy, w tym czasie Federer wygrał trzy Wielkie Szlemy i w sumie 62 mecze (przy zaledwie 5 porażkach).
Samo spotkanie z Robinem Haase’em także pokazało, że mistrzostwo nie bierze się znikąd. Widać było, że Federer bardzo chce, że czuje presję, że wie, o co toczy się gra. Pierwszą partię z 42. w rankingu Holendrem przegrał 4:6. U wielu graczy w takiej sytuacji zaczęłaby się nerwówka, coraz częstsze błędy, dyskusje z sędziami i tak dalej. A Federer? On po prostu wrzucił wyższy bieg i w kolejnych partiach zdemolował rywala 6:1, 6:1. Tak się zdobywa uznanie.
– Co za niesamowita historia, że znów zdobyłem pierwsze miejsce w rankingu! Dokonać tego w wieku 36, prawie 37 lat to dla mnie absolutne spełnienie marzeń. Nie mogę w to uwierzyć – mówił wzruszony po zwycięstwie nad Haase’em. – Tym razem to coś bardziej wyjątkowego dla mnie, bo jestem trochę starszy. Bo aby to osiągnąć, trzeba mnóstwo poświęcić, wszystko musi być w porządku, żeby móc trenować. To daje mi ogromną satysfakcję.
Apparently I’m the oldest tennis player with a #1️⃣ ranking. Somebody might have mentioned that to me already but I had a hard time hearing
— Roger Federer (@rogerfederer) 16 lutego 2018
Dlatego właśnie, choć wcześniej mu się to w zasadzie nie zdarzało, po tegorocznym triumfie w Australian Open wielki mistrz płakał jak bóbr.
Przez lata mówiło się, że z wielkiej hiszpańsko-szwajcarskiej dwójki to Nadal znacznie większą wagę przykłada do prowadzenia w rankingu. Federer po prostu skupiał się na wygrywaniu tych turniejów, które był w stanie wygrać, czyli w zasadzie wszystkich, poza Roland Garros. Teraz mistrz z Bazylei zapewnia jednak, że dla niego także jedynka przed nazwiskiem ma wyjątkowe znaczenie.
– Zdobycie pierwszego miejsca to jedno z największych, jeśli nie największe osiągnięcie w naszym sporcie – podkreśla. – Czasami, na początku, dochodzisz w to miejsce, bo po prostu grasz bardzo dobrze. Później musisz walczyć i wyrwać tę jedynkę komuś, kto na nią zasłużył. A kiedy jesteś starszy, czujesz, że musisz we wszystko włożyć pewnie dwa razy więcej pracy. Dlatego ten raz znaczy dla mnie najwięcej w całej karierze.
Cóż, tu nie ma co gadać, wypada raczej zdjąć czapki z głów i ukłonić się przed gościem, który nie tylko jest geniuszem, ale także tytanem pracy. I po prostu docenić, podobnie, jak w przypadku Messiego i Ronaldo, że przyszło nam żyć w historycznych czasach. Czasach króla Rogera Wielkiego.
JAN CIOSEK