Wyobraźcie sobie, że odpalacie FIFĘ na amatorze. W dodatku wybieracie Real Madryt, komputerowi nakazując grać Górnikiem Łęczna. Wszyscy doskonale wiemy, jak coś takiego się kończy. Wysoka wygrana, mnóstwo bramek. A teraz zamieńcie gole na medale, piłkarskie boisko na lodową taflę, Real na Holandię, a Górnik na resztę świata. Tak wygląda współczesne łyżwiarstwo szybkie.
Dominacja
Który polski medal w Soczi był najcenniejszy? Dobra, to głupie pytanie – wszystkie złota były tak samo ważne. Ale gdyby zapytać, który był najbardziej niespodziewany, odpowiedź nasuwa się sama. Zbigniew Bródka i jego trzy tysięczne sekundy – to było coś! Tym bardziej, że każdy – nie tylko złoty – krążek wydarty Holendrom, był cholernie wielkim sukcesem.
Reprezentanci kraju tulipanów w Rosji rozwinęli sami przed sobą czerwony dywan, prowadzący na najwyższy stopień podium. Jeździli tak, że niemal nikt nie mógł się z nimi równać. Na komplet 36 medali zdobyli 23 krążki, a pamiętajmy, że po cztery nie byli w stanie sięgnąć (bo w sztafecie można wystawić tylko jedną drużynę, całe szczęście). Druga w klasyfikacji medalowej samych łyżew była… Polska z trzema krążkami – złotym, srebrnym i brązowym.
Olimpijską rywalizację w owym roku Holendrzy rozpoczęli dwoma wyścigami, w których zgarnęli komplet medali. Niemal na każdej dekoracji na podium wchodzili oni, cali na pomarańczowo. Doszło do tego, że gdy drugie miejsce na 1000 metrów wywalczył Denny Morrison z Kanady, De Speld, satyryczna holenderska gazeta, napisała po prostu: „Obcokrajowiec zdobył medal w męskim łyżwiarstwie szybkim”. Rozumiemy zdziwienie.
Gdy przyszło do wyścigu na 10000 metrów, większość reprezentacji, z Norwegami na czele, postanowiła w nim nie wystartować. Tłumaczyli, że to i tak nie ma sensu. Holendrzy byli zbyt dobrzy, a im dłuższy dystans, tym większa szansa dla ich reprezentantów. Woleli przygotować się do rywalizacji drużynowej. Wyobraźcie sobie, że Legia postanawia nie wyjść na mecz z Realem, szczególnie w kontekście tego, co się w tym spotkaniu wydarzyło. Szaleństwo?
Nie do końca. Problem polega na tym, że Holendrzy faktycznie są ZBYT dobrzy. Po wynikach w Soczi ich rodak, dziennikarz Marnix Koolhass, mówił, że „inne państwa nie mają szans w rywalizacji z nami i niedługo będą zgłaszać chęć rezygnacji z rozgrywania zawodów panczenowych”. Wall Street Journal pisał sarkastycznie: „Kto ma już absolutnie dość oglądania Holendrów zdobywających medale w łyżwiarstwie szybkim niech podniesie rękę. Hmm… Wygląda na to, że wszyscy nieubrani w pomarańczowe dresy mają ręce w górze”.
Jeśli ktokolwiek liczył, że Holendrzy poszaleli tylko na jednych igrzyskach, już wie, że się mylił. Mamy rok 2018, w Pjongczangu o medale walczą najlepsi sportowcy. Sensacje w biathlonie, na snowboardowych przeszkodach, saneczkarstwie… a Holendrzy na łyżwach swoje. Pozostaje zapytać: jak to możliwe?
Kraj sportowców
Zacznijmy od samej Holandii. Skojarzenia? Wiatraki, sery, tulipany, Ajax Amsterdam i rowery. Odrzućmy pierwsze trzy. Zostają piłka nożna i kolarstwo. Bardzo słusznie, bo Holendrzy mają fioła na punkcie kilku sportów, a obok łyżwiarstwa to właśnie te dwa są najpopularniejszymi w kraju. Rowerowa infrastruktura przeszła już do legendy. To prawdopodobnie jedyny kraj, w którym prędzej natkniesz się na ścieżkę rowerową niż na chodnik.
Paweł Zygmunt, medalista mistrzostw świata i Europy w łyżwiarstwie:
– Mieszkałem w Holandii u bardzo bogatej rodziny, która była naszym sponsorem. Dzieci tam nie jeździły do szkoły autobusem, tylko na rowerach, po 18-20 kilometrów. Ojciec zawoził je do szkoły tylko wtedy, jak nie można było otworzyć drzwi od garażu, bo był taki wiatr. To swego rodzaju mimowolny trening, bo to 40 kilometrów dziennie i 200 kilometrów tygodniowo. Rocznie to już tysiące, samego dojazdu do szkoły. A pozostałe tysiące robiły na treningach: łyżwach, rolkach, rowerze.
Biorąc pod uwagę, że podstawą treningu łyżwiarskiego jest właśnie jazda na rowerze, to na lepsze warunki niż w Holandii chyba nie da się trafić. Kilometry utrzymanych w idealnym stanie ścieżek rowerowych mówią same za siebie. A łyżwy? W kulturze Holendrów zakorzenione są jeszcze bardziej niż dwa kółka – w dawnych czasach ludzie poruszali się na nich po kanałach, gdy zimą skuwał je mróz. Teraz zdarza się to stosunkowo rzadko, zwłaszcza w miastach, ale gdy przyjdzie akurat mroźny tydzień albo dwa, to Holendrzy masowo zakładają łyżwy. Jeżdżą wtedy po naturalnym lodzie i przemierzają tak nierzadko dziesiątki kilometrów w ramach wycieczek krajoznawczych. Ponoć potrafią genialnie wyczuwać słabsze miejsca i nierówności na lodzie, ale na wszelki wypadek wielu zabiera ze sobą sprzęt, który ma pomóc wydostać im się z wody. Bo to ryzykowna zabawa.
Na punkcie jazdy na naturalnym torze Holendrzy mają takiego bzika, że w niektórych miejscach barki i łodzie dostają zakaz żeglugi, by nie przeszkadzały w tworzeniu się lodu. Ale, jeśli usłyszycie, że w tym kraju ludzie jeżdżą na łyżwach do pracy czy szkoły, nie wierzcie w to – zimy są ostatnio zbyt lekkie, a też mało komu chciałoby się kilka razy przebierać w drodze z i do roboty. Pracodawcy są tam jednak na tyle mili, że gdy temperatura spadnie poniżej zera i panują odpowiedni warunki, pracownicy mogą dostać wolne tylko po to, by trochę po lodzie pośmigać.
Jan de Zeeuw, menadżer sportu i marketingu sportowego, Holender mieszkający w Warszawie:
– Łyżwiarstwo na naturalnym lodzie jest bardzo popularne. Holenderski związek łyżwiarski został założony wcześniej niż piłkarski. Gdy pojawią się pierwsze mrozy, ludzie już szykują łyżwy, a gdy warstwa lodu na kanałach jest wystarczająco gruba, dzieci dostają dzień wolny od szkoły, by na nich pojeździć. W telewizji regularnie podaje się informację o grubości warstwy lodu w różnych miastach.
Wspomniane łyżwiarstwo na torze naturalnym zostało kilka lat temu wpisane w Holandii na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego Niderlandów i prawdopodobnie nigdy z niej nie spadnie. Dlaczego akurat ten sport? Dlaczego nie np. narciarstwo czy saneczkarstwo? Odpowiedź jest prosta, spójrzcie na mapę: gór brak, kanałów cała masa. Warunki były od zawsze, wystarczyło tylko przekuć je w atut na miarę olimpijskich medali.
A, jeszcze dwie uwagi: Holendrzy nie cierpią śniegu, bo… utrudnia jazdę na łyżwach. Nie lubią też hokeja na lodzie. Bardzo dobrze grają za to w tego na trawie. I weź tu, człowieku, ich zrozum.
Szczypta historii
W zależności od źródła, przeczytacie, że pierwsze łyżwy znaleziono w Holandii, Norwegii, Szwecji, Danii… Nieważne. Ważne, że na terenie Niderlandów takie znano naprawdę dawno temu – najstarsze pochodzą podobno z okolic XIII wieku. Kupa czasu. Gdy przeskoczymy mniej więcej pięćset lat do przodu, dowiemy się, że istniały trzy odmiany łyżwiarstwa, ale nie będziemy was zanudzać ich opisami. Zapamiętajcie tylko fryzyjskie, najważniejsze, bo cechujące się szybką jazdą. Pozostałe przeszły już dawno do lamusa.
Podobno w rozwoju tego typu łyżwiarstwa szczególnie pomogły mroźne zimy, jakie nawiedziły Holandię w XVIII wieku. To przypuszczenie. Pewność mamy za to w tym, że Holandia od zawsze dzierżyła palmę pierwszeństwa w łyżwiarskim światku. Pierwszy oficjalny wyścig? Groningen, początek XIX wieku. Pierwsze mistrzostwa świata? Rok 1893 w Amsterdamie, wygrywa Jaap Eden, czyli gość, który do dziś w Holandii jest sportową legendą. Rok wcześniej, też w stolicy, założono zresztą ISU – Międzynarodową Unię Łyżwiarską. Gdzie byście nie spojrzeli, tam Holandia.
Inne kraje wygrywają chyba tylko w… nazewnictwie. Do dziś łyżwy, które u nas zwiemy panczenami (od nazwiska Rosjanina Aleksandra Panszyna), w Holandii znane są pod nazwą „norwegi”. A to dlatego, że ich konstrukcja pochodzi właśnie ze Skandynawii. Norwegowie przez lata byli zresztą głównymi rywalami Holendrów na łyżwiarskich torach, ale po czasie całkowicie z tej rywalizacji odpadli. Postawili na biegi i skoki. Całkiem słusznie.
Co ciekawe, Holandia do lat 60. nie miała wielkich sukcesów na zimowych igrzyskach. Pierwszy złoty medal to rok 1968. W łyżwiarstwie, bo poza lodową taflą reprezentanci tego kraju nigdy nie zdobyli żadnego krążka. Na 1000 metrów kobiet tryumfowała wtedy Carry Geijssen, dzień później zwycięstwo dołożyła Ans Schut, a medalowy hat-trick dopełnił Kees Verkerk. To pierwsze wielkie postaci holenderskiego łyżwiarstwa, które do dziś są bohaterami tego kraju. Szczęśliwie dla panczenów, to wszystko zbiegło się z pierwszymi transmisjami telewizyjnymi z igrzysk.
Te sukcesy są niesamowicie ważne, bo pokazały Holendrom, w czym mogą królować. Na łyżwiarstwo, ale już nie rekreacyjne, a sportowe zrobił się „boom”, który w Niderlandach potrafili doskonale wykorzystać. Od lat 70. XX wieku zanotowano niesamowity skok technologiczny w tej konkurencji na całym świecie – łyżwy, kombinezony, tory. Ulepszało się wszystko. Holendrzy i tam zaczęli przodować, czyniąc ze swego codziennego hobby dyscyplinę, która przyniosła im już grubo ponad 100 medali zimowych igrzysk. Polacy cztery lata temu przekroczyli dwadzieścia.
Ale dlaczego Holendrzy wystrzelili tak późno? Swoją teorię na ten temat ma Paweł Zygmunt:
– Holandia była biednym krajem. Kiedy popatrzy się na historię Holandii, to w latach 50. był tam głód. Gdy stała się bogatsza, rozwinął się też sport.
Najlepsi
Gdyby chcieć wyznaczyć początek okresu, który zaważył na tym, że holenderskie łyżwiarstwo stało się najlepszym na świecie, idealnym wydaje się rok 1986. W Heerenveen powstała wtedy hala Thialf. Najnowocześniejsza na świecie, z lodem pozwalającym pobijać wszelkie rekordy. Tak się zresztą stało, w pierwszym roku jej istnienia ustanowiono tam rekordy świata na niemal każdym dystansie. Mają rozmach. Ale sama hala nic by tu nie dała. Nawet najnowocześniejsze na świecie, a Thialf wciąż taką jest (inżynierowie z Soczi wzorowali się właśnie na niej i jej lodzie).
Wkroczmy więc w lata 90., bo wtedy u Holendrów zaczyna się okres prywatyzacji łyżwiarstwa. Fani kolarstwa powinni bez problemu wszystko załapać, bo działa to na podobnej zasadzie – powstało kilka klubów (ich liczba co jakiś czas się zmienia), które skupiały u siebie najlepszych zawodników na kontraktach. Ci rywalizowali ze sobą, mając dodatkową motywację do tego, by stawać się najlepszymi na świecie. Wcześniej łyżwiarze otrzymywali stypendia z holenderskiej unii. Po prywatyzacji zaczęli zarabiać więcej, trenować jeszcze bardziej profesjonalnie i stale rywalizować z najlepszymi, czyli swoimi rodakami.
Jan de Groot, holenderski dziennikarz sportowy, po igrzyskach w Soczi:
– Inwestycje i media weszły do łyżwiarstwa szybkiego dwadzieścia lat temu, kiedy stało się bardziej profesjonalne, kiedy łyżwiarze zdecydowali nie zostawać z unią i założyć własne, komercyjne zespoły. Rywalizacja stała się bardziej zażarta, ponieważ były w niej pieniądze. Musiałeś przygotować się bardzo dobrze, w przeciwnym razie w sezonie zarobiłbyś po prostu mniej.
Oczywiście, to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie było warunków dla uprawiania tego sportu. Ale, co już ustaliliśmy, w Holandii były one idealne. Nie tylko przez kanały i zainteresowanie mediów. To właśnie w tym kraju jest najwięcej na świecie pełnowymiarowych, olimpijskich hal łyżwiarskich. Dziś wszystkie zawody pokazywane są w telewizji, pasjonuje się nimi prasa i portale internetowe, a najlepsi łyżwiarze są w stanie zarabiać ponad milion euro rocznie! Zapytajcie Zbyszka Bródki, ile on wyciąga z tego sportu. Gwarantujemy, że odpowiedź będzie inna.
Thus Zonneveld, kolejny z dziennikarzy sportowych rodem z Holandii, również po rosyjskich igrzyskach:
– Myślę, że w innych krajach borykają się z problemami, by znaleźć środki na finansowanie łyżwiarstwa. W Holandii to nie problem, zawodnicy tacy jak Kramer [wielokrotny medalista olimpijski, jedna z największych gwiazd holenderskiego i światowego łyżwiarstwa – przyp. red.] są milionerami z powodu sponsoringu. W Kanadzie, dla przykładu, są „większe” sporty i gość tak utalentowany i wysoki jak Kramer zapewne skończyłby, grając w hokeja.
Jeszcze jedna ważna sprawa: skoro mamy grupy zawodowe (bo tak to się zwie) rozrzucone w klubach, to czy sens ma zawód trenera reprezentacji? Nie do końca. Dlatego to nie trener w rozumieniu takim, jak nasi szkoleniowcy, ale ktoś na wzór Adama Nawałki – selekcjoner, który wybiera najlepszych z najlepszych. Inna sprawa, że holenderskich trenerów ma wiele z pozostałych reprezentacji – Japonia, Niemcy czy Kanada.
A jak wysoki jest poziom rywalizacji, niech powie wam przypadek Teda-Jana Bloemena. To gość, który zdobył srebro w Soczi, jeżdżąc właśnie w barwach Kanady. W holenderskiej kadrze nie mieścił się w składzie.
Dalej, dalej, łyżwiarze Holandii!
W próbach uzasadnienia przyczyn tak znakomitych wyników Holendrów doszło nawet do tego, że wielu podawało ich wzrost (to jeden z najwyższych narodów na świecie), który pozwalał im wykonywać dłuższe kroki i odepchnięcia łyżwą. Ma to jakiś sens i być może jest to jeden z elementów sukcesu. Ale najprostsze wytłumaczenie zwykle jest najlepsze: oni po prostu to kochają i mają we krwi. A do tego nieustannie się rozwijają, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, np. Polski.
Najlepszy lód? Znajdziecie go w Holandii. Kombinezony? Holenderskie, zdecydowanie. Płozy? Też tam. Łyżwy? Chyba już załapaliście. Nie ma drugiego takiego kraju. Niedawno Holendrzy zaskoczyli nowym wynalazkiem – zaawansowanym technologicznie krzesłem, które ma pomóc dzieciakom stawiać pierwsze kroki na łyżwach. Serio. Tego uwielbienia, kultu łyżwiarstwa nie da się podrobić. Bez niego to by nigdy nie wypaliło.
I dlatego Paweł Zygmunt, już na samym początku naszej rozmowy, powiedział:
– Do końca świata, jaki znamy, Holendrzy będą dominować w łyżwiarstwie szybkim. Jeżeli ktoś myśli, że jest w stanie z nimi rywalizować na równi, to się bardzo, ale to bardzo myli. Jest to po prostu niemożliwe. Możemy co najwyżej sporadycznie, jako cały świat, wyrywać poszczególne medale.
Nie dogonimy ich tym bardziej, że Holendrzy nie mają zamiaru się zatrzymywać, tylko prą coraz bardziej do przodu. Pamiętacie zarzuty o niszczenie łyżwiarstwa i jego naturalną śmierć z powodu ich świetnych wyników? Sekretarz ich komitetu olimpijskiego, Gerard Dielessen, wie co na to odpowiedzieć:
– Nie wstydzimy się wygrywania takiej liczby medali, bo trenowaliśmy bardzo, bardzo ciężko. Chcemy zdominować ten sport. Jesteśmy dumni z dystansu jaki jest między nami i resztą krajów. Wyzwaniem dla nas jest go utrzymać. Co powiemy innym krajom? Że zawiodły. Muszą trenować ciężej.
Za cztery lata w Pekinie spodziewajcie się ponownej dominacji pomarańczowych strojów. Tu nic nie ma prawa się zmienić.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl