Dwukrotnie reprezentowała Polskę na igrzyskach olimpijskich, stawała na podium mistrzostw świata. W 2011 roku wywołała w mediach burzę, oznajmiając, że ma propozycję reprezentowania na arenie międzynarodowej Niemiec. Nam Paulina Ligocka opowiada przede wszystkim o tym, co takiego pociągającego jest w snowboardzie, odsłaniając przy okazji tajniki swojej ukochanej dyscypliny – half-pipe’u. Wspomina też swoją karierę, jej wzloty i upadki. Dosłownie.
*****
Czy snowboardziści mają na stokach złą opinię?
Na pewno tak było przez wiele lat, zwłaszcza, gdy snowboard dopiero się na nich pojawiał. Nawet ja pamiętam jeszcze powbijane tabliczki przy wejściu na wyciągi: „Zakaz wstępu dla snowboardzistów”. Rzekomo niszczyliśmy trasę, czy tam wyrobione przez narty tory. Przez pewien czas na pewno była taka atmosfera i dało się to odczuć, że nie byliśmy środowiskiem kochanym przez narciarzy. Myślę, że po jakimś czasie się to zatarło i teraz wszyscy chcemy cieszyć się górami. Każdy na swój sposób, czy to po nich chodząc i zdobywając najwyższe szczyty, jak to robią nasi himalaiści, czy jeżdżąc. Wszyscy mamy prawo, by korzystać z natury i infrastruktury. Teraz atmosfera się zupełnie poluzowała i żyjemy w dobrych stosunkach. Tym bardziej, że narciarze też już uprawiają freestyle’owe konkurencje. Więc to nie tak, że to snowboardziści są tymi, którzy mają nisko opuszczone spodnie.
Skoro o opuszczonych spodniach – jest wciąż u ludzi zakodowany wizerunek snowboardzisty-luzaka?
Jest, ale w dzisiejszych czasach ten sport poszedł bardzo do przodu. Ci najlepsi snowboardziści są profesjonalistami w każdym calu. To, że ktoś uprawia snowboard, wcale nie znaczy, że jest luzakiem w takim znaczeniu, że nie podchodzi do swojego zawodu profesjonalnie. Taki ktoś dba o dietę, przygotowanie ogólne, trening specjalistyczny. To są zupełnie inne czasy i teraz snowboardziści naprawdę przygotowują się do każdego startu zupełnie na serio. Nic takiego luzackiego już tutaj nie ma. Zdarzają się oczywiście amatorzy, którzy jeżdżą i uprawiają snowboard dla własnej przyjemności, nie startując w zawodach. Ale są też tacy narciarze i pewnie w każdym sporcie takie osoby znajdziemy.
Jak łapało się tę zajawkę na snowboard, gdy zaczynałaś jeździć?
W 1997 roku snowboard był dyscypliną wchodzącą do wachlarza sportów zimowych i nie był sportem łatwo dostępnym. Przez wiele lat jeździłam na nartach i uprawiałam amatorsko narciarstwo alpejskie, choć brałam też udział w zawodach większych i mniejszych. Spodobała mi się w snowboardzie ta wolność. To, że możemy jeździć po stoku lewą nogą do przodu, prawą nogą do przodu, na każdej małej muldzie wykonywać mniejsze lub większe tricki. Właśnie to, że snowboard był nowy, nieznany, tajemniczy. Wykonywanie ewolucji freestyle’owych, wyskakiwanie w górę, to niosło za sobą dużo pozytywnej energii. Też stawianie sobie kolejnych poprzeczek coraz wyżej i wyżej, powodowało, że snowboard przyciągnął mnie tym swoim funem i radością.
Pamiętam, że w środowisku snowboardowym, które było małym gronem, wszyscy byliśmy przyjaciółmi. Od najmłodszych lat snowboardziści tworzyli fajną, zintegrowaną grupę. Do dziś utrzymuję kontakty z koleżankami ze świata snowboardu i to są naprawdę niezapomniane przyjaźnie. Myślę, że to też ta zdrowa rywalizacja – to, że jeździliśmy razem, startowaliśmy razem i robiliśmy podobne treningi, motywowaliśmy się do dalszej pracy. Nie było czegoś takiego, że muszę za wszelką cenę wygryźć tę czy inną zawodniczkę. Raczej cieszyliśmy się wspólnie z jazdy na desce.
Zawody to też była zabawa?
Trudno powiedzieć, że zabawa. Myślę, że nie, bo zawody to rywalizacja. I oczywiście, każdy zawodnik chce osiągnąć jak najwięcej i jak najlepsze miejsce. Natomiast nie wyobrażam sobie sytuacji takiej, jak miała miejsce w łyżwiarstwie figurowym, gdzie jedna zawodniczka nasłała na drugą bandytę, który miał jej połamać nogi.
Tonya Harding, niedawno do kin wszedł film o niej.
To były dwie Amerykanki, prawda?
Tak.
Więc widać, że w tych sportach, które są obecne od wielu lat i mają swoją tradycję, dochodzi do takiej ostrej, niesportowej walki. Ale my jesteśmy środowiskiem, w którym razem dorastaliśmy. I mówię tu zarówno o koleżankach z Polski, jak i z zagranicy. Gdy zaczynałam jeździć na snowboardzie miałam 13 lat, a skończyłam w roku 2011, więc to okres dziecięcy, młodzieżowy i dorosłe życie. To są przyjaźnie, które zawarliśmy na całe życie. Właśnie dzięki snowboardowi.
Teraz masz szkołę snowboardu. Jesteś w stanie powiedzieć, co dziś przyciąga dzieciaki do deski?
Niedawno rozmawiałam o tym ze swoim tatą. Snowboard jest zdecydowanie mniej popularny w porównaniu do tego, ile dzieci sięga po narty. Widzę to jak na dłoni w swojej szkole. Aczkolwiek jest wielu chętnych i bardzo fajnie, że ta dostępność jest. Sprzęt, który rodzic musi kupić dziecku nie kosztuje już dwóch tysięcy złotych, ale dostanie się go za kilka stów. Wspaniałe jest to, że rodzice mimo wszystko, mimo tego, że jest tak dużo alternatywnych form spędzania czasu, wyciągają swoje dzieci w góry. Widzę to po swoich dzieciach, które są bardzo aktywne, muszą się ruszać i będziemy im chcieli przedstawić najróżniejsze dyscypliny, żeby wybrały coś swojego i w tym kierunku podążały.
A co przyciąga dzieci? Ja myślę, że przede wszystkim freestyle. Przyciąga w nim ta atrakcyjność. Dziecko może wyskoczyć w górę, poczuć trochę tego lotu, wysokości. Przyciąga też to, co powiedziałam wcześniej – gdy zrobi się jeden prosty trick, to po chwili chce się robić kolejne, trudniejsze, być coraz lepszym. Ta forma dążenia do celu, gdzie my, jako trenerzy, mówimy tym dzieciom: „Okej, zrobiłeś indy, to teraz zrób methoda. To jest trudniejsze, za to sędziowie wyżej oceniają”. Możemy nawet zagrać w snowboardową grę, która motywuje dziecko do tego, by próbowało wyżej, dalej, lepiej.
Odłamów snowboardu jest więcej, prawda?
Tak. Generalnie snowboard dzieli się na trzy dziedziny: konkurencje freestyle’owe, boardercross i konkurencje alpejskie. Te ostatnie są szybkościowe – ściganie się między tyczkami na czas. W boardercrossie rywalizuje się w grupie sześcioosobowej na torze ze skoczniami, bandami, muldami i najróżniejszymi przeszkodami. To zresztą bardzo widowiskowa konkurencja. No i zostaje freestyle, czyli m.in. half-pipe, który trenowałam. Teraz do tego dochodzą dwie konkurencje olimpijskie: slopestyle, czyli tor ze skoczniami, przeszkodami, poręczami do ślizgania się i wykonywania tricków. Nową olimpijską konkurencją jest BIG AIR, czyli skok na dużej skoczni, gdzie prezentuje się najróżniejsze ewolucje.
Jesteście w stanie regularnie trenować w Polsce, czy konieczne są wyjazdy?
Jesteśmy w na tyle uprzywilejowanej sytuacji, że mieszkamy blisko gór, w Cieszynie. W nim mamy zarejestrowany klub, a szkołę snowboardu prowadzimy w Ustroniu na stoku Poniwiec. Tam też regularnie prowadzimy wraz z mężem zajęcia dla dzieci w różnym wieku. Mamy też snowpark, czyli obiekt, na którym te treningi się odbywają. Są tam skocznie, przeszkody jibbingowe, czyli te najróżniejsze poręcze do ślizgania. Jesteśmy w tej dobrej pozycji, ale sami to sobie wypracowaliśmy.
Nie mogę za to powiedzieć, że w wielu ośrodkach narciarskich są obiekty, na których można swobodnie trenować. Niestety nie mamy w Polsce ani jednego half-pipe’u, już od wielu, wielu lat. Kadra half-pipe’u została zlikwidowana dwa lata przed igrzyskami przez Polski Związek Narciarski. Z tą konkurencją zawsze był problem i my też nie mieliśmy nigdy treningów specjalistycznych na pipie w Polsce. Musieliśmy wyjeżdżać do innych krajów, gdzie te pipe’y były i to przygotowane dobrze.
Do half-pipe’u potrzeba odwagi?
Ostatnio rozmawiałam o tym z Michałem Ligockim, wspominaliśmy najróżniejsze kontuzje, które przeszliśmy. Więc z własnego doświadczenia powiem, że half-pipe jest bardzo niebezpieczną konkurencją. Żeby wykonać sekwencję kilku skoków, zawodnik musi mieć dużą prędkość, a do tego zdarza się, że sama ściana pipe’u ma od pięciu do siedmiu metrów wysokości. Z niej trzeba jeszcze wyskoczyć na odpowiednią wysokość, żeby wykonać jakiś w miarę przyzwoity trick. Zawodnicy skaczą i po sześć metrów, więc łącznie to już dwanaście nad ziemią. Do tego w momencie, gdy jesteśmy w górze, musimy wykonać jeszcze trudne tricki. Wiadomo, że dziewczyny robią zwykle te słabsze, ale faceci potrafią wyczarować tak kosmiczne ewolucje, że głowa mała. Half-pipe ma to do siebie, że nawet najmniejszy błąd, najmniejsze zachwianie czy złapanie krawędzi powoduje wybicie zawodnika z rytmu. Bardzo często wiąże się to z upadkiem, a tego już się w konkretnym przejeździe nie nadrobi.
Wysokość czwartego-piątego piętra.
To jest ta wysokość, którą zawodnik osiąga od dołu pipe’u. Ściana ma sześć metrów, on wyskakuje jeszcze kilka metrów w górę. Mężczyźni wyżej, kobiety niżej.
Rozumiem, że zaliczyłaś trochę wizyt w szpitalach?
Nawet takich dłuższych. Miałam wielokrotnie uszkodzone kolano. Za pierwszym razem, gdy rozpoczęły się moje problemy z nim, to było to zerwane więzadło. Skończyło się na stole operacyjnym. Później znowu kontuzja tego samego kolana – naderwana łąkotka i ponownie więzadła. Były też połamane kości. Również uderzenia głową o śnieg przy tych upadkach kończyły się wstrząśnieniami mózgu. Pomimo tego, że jeździmy w kasku, co teraz jest to już zresztą obowiązkiem na zawodach, kiedyś tak nie było. Był też przypadek, że, choć to akurat narciarka freestyle’owa, rozwaliła się tak na pipie, że już nie odzyskała przytomności i wszystko skończyło się śmiercią. Tak samo Kevin Pearce, przed igrzyskami w Vancouver w 2010 roku, uderzył się tak mocno na olimpijskim pipie w Salt Lake City, że do dziś nie odzyskał w pełni sprawności umysłowej. Razem z rodziną prowadzi fundację, ale na deskę chłopak już nigdy nie wróci.
Nie sposób nie zapytać: nigdy nie myślałaś o rezygnacji?
Snowboard to taki sport, który… trochę wciąga. Ja mam taką naturę, że nie poddaję się tak łatwo. Przy okazji pierwszej kontuzji, byłam tuż po zdobyciu medalu na mistrzostwach świata, więc to mnie motywowało. Wiedziałam, że stać mnie na to, by osiągnąć w tym sporcie wiele, więc ryzykowało się dalej. Miałam do swoich startów podejście takie, że albo jadę po to, by wygrać, albo… w zasadzie tylko po to jechałam. Nie żeby się przejechać i zaliczyć start. Miałam takie założenie, że jadę na maksa. Niestety snowboard wiąże się z dużym ryzykiem, a duże ryzyko powoduje, że, jak już mówiłam, nawet przy małym błędzie można upaść i zająć ostatnie miejsce. Albo wóz, albo przewóz. Musimy stawiać wszystko na jedną kartę. Inaczej będziemy pośrodku stawki, a o to mi nigdy nie chodziło.
To inna dyscyplina, ale równie niebezpieczna, gdy popełni się błąd – Stefan Hula niedawno powiedział, że „nie ma odpuszczania, każdy skok jest na sto procent”. Widzę tu podobne podejście.
Zdecydowanie. Na treningu możemy sobie pozwolić na to, by sprawdzić obiekt, wyczuć go, nie połamać się. Ale analiza przed startem to kolejne godziny spędzone na pipie, patrzenie, gdzie jest dziura, gdzie trzeba objechać trochę niżej, żeby w nią nie wpaść…. Gdy przychodzi dzień zawodów, to wszystko koncentruje się na tym, by wykonać swój cel perfekcyjnie.
Jak wyglądają treningi przed przejazdami? Od razu na pipe’a chyba nie wychodzicie?
Oczywiście. Na przejazd snowboardowy składa się, dajmy na to, sześć skoków, jest to sekwencja tricków, które trzeba wykonać jeden po drugim. W zasadzie każdy z tych tricków musi być wykonany co najmniej dobrze, żeby móc wykonać kolejny. Jeśli się potkniemy, to nie będziemy mieli prędkości, nie wyskoczymy wystarczająco wysoko i tak dalej. Najistotniejsze jest to, by mieć opanowaną do perfekcji deskę – jazdę na swoją nogę do przodu, jazdę na tzw. switch. Żeby przejazd miał sens i wartość w ocenach sędziów, to musimy wykonywać różne tricki. I na swoją nogę prowadzącą, ale też z odjazdem na drugą. Poza tym trzeba się przełamać i zacząć trenować wysokość.
Żeby tego wszystkiego się nauczyć, zaczyna się od przygotowania ogólnego, poprawy sprawności. Przygotowanie szybkościowe, zwinnościowe, gibkościowe, wytrzymałościowe… Wiadomo, że pipe znajduje się na różnych wysokościach, więc ta wytrzymałość też musi być, tym bardziej, że nieraz brak przy nich wyciągów, więc musimy pod niego podchodzić. Wszystkie te czynniki składają się na motorykę niezbędną do pipe’u.
Jeżeli chodzi o trening samych tricków, to najczęściej wykonujemy szereg ćwiczeń na trampolinach i odskoczniach z lądowaniem do materaców. To jest zbliżone do treningów akrobatycznych czy gimnastycznych. Więc najpierw robimy przygotowanie ogólne, potem akrobacje i na końcu dokładamy deskę, na przykład skacząc na trampolinie. Dopiero, gdy tam to opanujemy, wdrażamy ten trick na śniegu. A potem robimy, robimy i robimy. Aż się uda.
Czyli jak zobaczę kogoś z deską na trampolinie, to nie powinienem uznawać go za szaleńca?
On jest po prostu profesjonalnym snowboardzistą. Zauważ, że teraz mamy coraz więcej jumping parków, obiektów, gdzie jest mnóstwo trampolin. Również bardzo przydatna jest np. jazda na deskorolce. Dzięki niej możemy trenować latem. Choćby samą jazdę. Podczas wykonywania tricków snowboardowych bardzo ważne jest np. to jak się poruszamy, jak dobrze mamy wytrenowany staw skokowy, kolanowy, jak dobrze jesteśmy skoordynowani ruchowo. Tak zwane czucie głębokie jest również bardzo istotnym elementem w jeździe na desce. Poza tym na przykład wszystkie treningi i na deskorolce czy na longboardzie są bardzo pomocne. Nawet treningi na desce surfingowej.
Chyba faktycznie nie ma już snowboardzistów-luzaków.
No wiesz, tak jest. Dwadzieścia lat minęło w tym roku, odkąd zajmuję się snowboardem. Miałam 13 lat, gdy zaczęłam jeździć, od zawsze chciałam być zawodniczką. Trenerem przez wiele lat był mój tata i rodzice zawsze mi mówili: „Jeżeli chcesz coś robić, to rób, my będziemy ci pomagali, ale rób to porządnie”. Tak też zrobiliśmy. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Nie mogłam sobie odpuszczać, bo miałam jasno sprecyzowany cel i do niego dążyłam.
Ale resztki tego luzu gdzieś się tlą. Wiem, że niektórzy zawodnicy słuchają muzyki przy okazji startów. Tobie się zdarzało?
Tak, ale akurat nie podczas startów. Jeśli robiliśmy jakąś rozjazdówkę na stok, czy kiedy byłam w górach dla własnej przyjemności, to zdarzało się, że puszczałam muzykę. Ale w trakcie startu nigdy z nią nie jeździłam. Mój sposób koncentracji polegał na tym, że wizualizowałam sobie wjazd do pipe’u, wszystkie tricki po kolei i byłam tak mocno skupiona na każdym poszczególnym elemencie, że muzyka by mnie rozpraszała. Ale jest mnóstwo zawodników, jak np. mistrzyni olimpijska, Kelly Clark, ona odkąd pamiętam, jeździła ze słuchawkami. Po prostu w momencie wjeżdżania do pipe’u włączała sobie muzykę i ją to ładowało. Jest jedną z najlepszych snowboardzistek na świecie, więc chyba było to pomocne.
Skoro już o wizualizacji – jak planujecie przejazdy?
To też zależy od tego, jaki zawodnik ma wachlarz tricków. Wiadomo, że podstawowymi trickami, które się robi, są chwyty desek, ale to jest najprostsza rzecz. Później dochodzą obroty – jeden, dwa, czy trzy. Więc wiele zależy od tego, co zawodnik ma do wyboru, ja akurat ten wachlarz tricków miałam dosyć spory, więc mogłam sobie wybierać i dostosowywać do rangi zawodów. Na Pucharze Europy nie trzeba zrobić Frontside 900, czyli dwóch i pół obrotu, żeby wygrać te zawody, tylko wystarczy półtora obrotu i do tego dodatkowe tricki. Całą tę procedurę wykonywania przejazdu, na którą składają się wszystkie tricki, wybiera się po pierwszych treningach, patrząc też na obsadę zawodów. Na pewno w przejeździe muszą znajdować się rotacje. Mówię „muszą się”, bo jeżeli chce się osiągnąć jakiś lepszy rezultat, to ich potrzeba i zawodnik musi skakać wysoko, by mieć czas te tricki zrobić.
Jesteś w stanie do czegoś przyrównać to uczucie wolności, o którym mówiłaś, gdy wyskakujesz, robisz tricki?
Powiem tak: jeśli startuję na zawodach, to w tym momencie nie myślę w takich kategoriach. Jeśli jestem kilka metrów nad ziemią, to koncentruję się na tym, by dokończyć trick i dojechać szczęśliwie do mety, nie wywracając się. Inna sprawa, gdy jestem na desce, a teraz często tak bywa, jako trenerka czy po prostu dla siebie, to samo wyskoczenie z pipe’u i proces lotu… To tak, jak skoki na trampolinie – dlaczego ludzie skaczą na trampolinie? Bo to fajne uczucie, po prostu. Fajnie jest wylądować, fajnie jest skoczyć jeszcze wyżej, jeszcze dalej, jeszcze szybciej. I jeszcze ładniej, bo to też w snowboardzie jest oceniane. Samo wykonywanie tych tricków… kurczę, trudno mi powiedzieć. Nie wiem, jak wytłumaczyć to osobie, która nie miała nigdy deski na nogach. Po prostu trzeba spróbować.
Mówisz o skupieniu. Jak bardzo istotny jest w snowboardzie aspekt psychiczny?
Najtrudniejszy w snowboardzie wydaje mi się moment, gdy w eliminacjach mamy dwa przejazdy do pokonania. Startują wszyscy zawodnicy, ale do finału przechodzi tylko kilku. Na zawodach takiej rangi jak Puchar Świata każdy zawodnik odczuwa presję ze strony dziennikarzy, kibiców, swojego klubu… Dochodzi do momentu, że myśli się: „Kurczę, w tym pierwszy przejeździe się wywróciłam, jestem na samym dole rankingu, co teraz robić? Startować drugi raz, robiąc łatwiejszy, ale pewniejszy przejazd, czy ryzykować i robić ten przejazd trudniejszy?”.
To taki moment, w którym zawodnicy albo robią ten sam przejazd po raz drugi, udaje im się i wchodzą do finału, albo wymiękają, robią słabszy przejazd i zajmują miejsce w drugiej dziesiątce. Bardzo istotna w snowboardzie jest też współpraca zawodnik-trener. My nie jesteśmy w stanie obserwować każdego rywala po kolei, ale dobry trener stoi na straży, patrzy na każdego snowboardzistę, który startuje w zawodach i jest w stanie coś podpowiedzieć. „Jest szansa tym przejazdem wejść do finału, więc zrób go jeszcze raz” albo „Odpuść, zrób słabszy, bo i tak powinno się udać”.
Twoim trenerem przez wiele lat był tata. To pomaga?
Ja miałam ze swoim ojcem jako trenerem bardzo dobre stosunki. Może nie koleżeńskie, bo to nie byłoby odebrane w sposób profesjonalny, ale mój ojciec zawsze był szkoleniowcem oddanym w stu procentach swojej pracy. Był ogromnie zaangażowany, pomagał nam przy przejazdach, przy każdym kolejnym tricku, którego się uczyliśmy. Obstawiając nas przy tych zawodach, spełniając tę funkcję, o której mówiłam, też radził sobie doskonale. Zaczęłam z nim jeździć bardzo dawno temu. Do Vancouver był też trenerem kadry olimpijskiej. Na igrzyska w Turynie i właśnie w Vancouver weszło sto procent jego zawodników.
Wiadomo, że taka relacja jest trudna, bo podczas intensywnych startów z trenerem spędza się mnóstwo czasu. A gdy jest też twoim rodzicem, to czegoś nie wypada powiedzieć albo się powie o dwa słowa za dużo. I wtedy jest to już nie tylko w relacji zawodnik-trener, ale też rodzic-dziecko. Ale powiem szczerze, że nigdy nie miałam z tatą spięć i współpracowało się nam bardzo dobrze. Co mówię teraz z perspektywy czasu, kiedy sama jestem trenerką i mam swoich zawodników.
Szlabanów nie było?
Potrafiliśmy zawsze dojść do kompromisów. Wiadomo, że jak były jakieś poważne zawody, to nie było o czym mówić. Nie przypominam sobie sytuacji, w której byśmy się pożarli i nic z tego by nie wyszło.
Jako zawodniczka byłaś rozczarowana warunkami do uprawiania half-pipe’u w Polsce?
Powiem tak: na przestrzeni lat byli w związku prezesi i lepsi, i gorsi, ale nie mam już ochoty wracać do tych złych, niefajnych momentów, bo o tym można by mówić i mówić. Teraz mam już inne życie i nim się cieszę. Natomiast oczywiście, bywało tak, że było to dla nas uciążliwe, że tego pipe’u nie było, że na najbliższy musieliśmy jechać ponad tysiąc kilometrów do Szwajcarii. Nie mieliśmy też całego sztabu szkoleniowego, bywało, ze była nas dwójka zawodników i jeden trener. Bliżej igrzysk mieliśmy jeszcze fizjoterapeutkę. Na pewno było to uciążliwe, choć zdaję sobie sprawę, że przygotowanie i utrzymanie takiego obiektu, jest bardzo trudne i wymagające dużego nakładu pieniężnego.
Czyli o 2011 rok nie mam co pytać?
Pytać można, ale odpowiem szybko, krótko i na temat.
To spróbujmy. Jak teraz, po latach, oceniasz zamieszanie z twoim obywatelstwem?
Po pierwsze nie zdecydowałam się na to, żeby reprezentować Niemcy. Miałam taką propozycję, ale z niej nie skorzystałam. Taka była moja decyzja. Byłam po wielu kontuzjach, zakończył się okres olimpijski. W 2011 roku wystartowałam jeszcze w Pucharze Świata we Włoszech, moim przedostatnim, zdobywając tam trzecie miejsce. Czuję się zawodniczką spełnioną, zdobyłam dwa brązowe medale mistrzostw świata. Jest to dla mnie ogromny sukces, wiele razy udało mi się wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego i jestem z tego bardzo dumna. A reprezentacji nie zmieniłam i była to moja decyzja. Tak już zostanie.
A jak zareagowało otoczenie, gdy powiedziałaś, że w ogóle myślisz o zmianie barw?
W owym czasie to wszystko nie wyglądało dobrze, bo związek nie chciał mnie po prostu zgłaszać do zawodów. Otrzymałam zaproszenie na Puchar Świata do Chin, zadeklarowałam pokrycie wszelkich kosztów. Pomimo tego dostałam informację, że związek mnie nie zgłosi, bo… bo nie. I tyle. Ludzie, którzy znali temat moich konfliktów ze związkiem, rozumieli moją decyzję. Może nie tyle decyzję, co moje wahania, rozważanie tego. Byłam sportowcem i chciałam się realizować jako sportowiec. Natomiast to, co się działo poza światem sportowym, na to wpływu nie mam.
Coś się zmieniło od kiedy snowboard jest w strukturach PZN-u?
Bardzo boli mnie to, że nie ma kadry half-pipe’u, która była trenowana przez mojego ojca. Wygrał konkurs na stanowisko trenerskie, miał swoje dwie zawodniczki i jednego zawodnika. Klementyna Kołodziej jeszcze do niedawna walczyła o awans na igrzyska. Pomimo tego, że zlikwidowali kadrę, dziewczyna była tak zdeterminowana, że postanowiła z własnych środków finansować wyjazdy i trenera. Niestety zabrakło jej punktów, dosłownie o włos.
Ja sama przez pewien czas byłam w strukturach PZN-u, w komisji snowboardu. Wysyłaliśmy pisma z prośbą od zawodników i komisji o to, by nie likwidować tej kadry, ale decyzja związku była inna. Klementyna jeździ na własną rękę, teraz chce dojeździć Puchary Europy, bo tam ma szansę powalczyć o ranking. To jest jednak o tyle smutne, że od samego początku, na każdych igrzyskach olimpijskich, począwszy od Nagano, mieliśmy reprezentanta Polski w half-pipie. Tego brak np. w slopestyle’u. Podobnie teraz na biggerze. Czyli we freestyle’u nie mamy reprezentantów w Korei, a była wielka szansa.
Co zdecydowało o likwidacji?
Wiesz co, prawdę mówiąc… nie mam pojęcia. Czy to koszta, czy lobbowanie, czy polityka. Nie chcę się wypowiadać, bo po prostu nie mam już do tego siły.
Skoro już wspomniałaś o igrzyskach, to jak wspominasz swoje starty na nich?
Przede wszystkim igrzyska w Turynie były moimi pierwszymi.
Od razu w roli chorążego.
Tak, w zasadzie z minuty na minutę dowiedziałam się o tym, że będę wprowadzała reprezentację na stadion. Było mi niezmiernie miło i byłam z tego powodu przeszczęśliwa. Natomiast jeśli chodzi o sam start, zajęłam chyba siedemnaste miejsce. Wykonałam w sumie dobry przejazd, ale nie dostałam wielu punktów. To jest właśnie to, że przejazd jest oceniany przez ludzi, więc nie jest to w stu procentach miarodajne. Sędziują ludzie, jednym się podoba mniej, drugim bardziej.
W Vancouver wiedząc, jak wysoki jest tam poziom, musiałam wszystko postawić na jedną kartę i ryzykować, by dostać się do finału. Trzeba walczyć o te najwyższe stopnie podium. Niewielki błąd spowodował, że w dwóch przejazdach się wywróciłam. Odwróć tabelę, jesteś na czele. Ale taki jest snowboard, taki jest half-pipe. Trzeba ryzykować, trzeba być świadomym tego, że jeśli nie wyjdzie, to tak to może wyglądać.
Szykuje się kolejne pokolenie „klanu Ligockich”? Są talenty w snowboardzie?
Nie będę oceniać zawodników, którzy jeżdżą konkurencje alpejskie, bo na nich się nie znam, ale jeśli chodzi o half-pipe czy w ogóle freestyle, to jest wspomniana Klementyna Kołodziej, która miała szansę na igrzyska. Ale ona musi walczyć sama, na własną rękę, a wiesz, jak to jest, walka z wiatrakami nie jest łatwa. Samemu trudno wszystko zrobić. Pomimo tego, że pomaga jej mój tata i jeżdżą na zawody, to nie ma łatwo.
Powiem szczerze, że trochę przygasa nam snowboard. Nie mamy obiektów, żeby na nich trenować. Co prawda szkolimy młodzież w kadrach wojewódzkich i są zawodnicy z potencjałem, ale trzeba dużo środków finansowych, żeby wyszkolić zawodników. Podobnie z zaangażowaniem – samych zawodników i środowiska, które ma za zadanie przygotować im treningi i ścieżkę zawodową.
Przydałby się jakiś sukces.
No tak, od lat nie było spektakularnych sukcesów. To na pewno pomaga, pewnie medialnie coś by się ruszyło, ale niestety od wielu lat tych sukcesów nie mamy.
Ostatni taki to chyba czwarte miejsce Jagny Marczułajtis na igrzyskach.
Fakt, ale to było w 2002 roku. Jagna była zawodniczką, której nazwisko kojarzono ze snowboardem. Na pewno przez to czwarte miejsce, bo do Salt Lake City przecież nie mieliśmy tylu sukcesów na igrzyskach, co teraz. Ten wysyp medali pojawił się dopiero na ostatnich 2-3 igrzyskach. W Salt Lake City był tylko Adam Małysz. Ten występ Jagny na pewno podniósł jakoś prestiż. Później udawało się wygrywać Puchary Świata. Wygrała Jagna, Michał, ja. Mateusz bywał na podium. Te sukcesy się pojawiały, ale teraz jest rzeczywiście taka dziura, jeśli chodzi o te miejsca w pierwszej trójce.
Ale sukcesy w Pucharze Świata i tak trafiają do tych, którzy już się interesują.
Tak, snowboardu nie ma w telewizji publicznej, to przede wszystkim. Oglądać można jedynie na kanałach, które włącza raczej mały procent społeczeństwa. Wiadomo, że media robią dużą robotę.
Na igrzyska pojechał Mateusz Ligocki, właśnie po to, by o sukces powalczyć. Co czujesz, oglądając jego występy na takich imprezach? Jest nutka zazdrości?
Zazdrość? Absolutnie nie, Mateusz jest moim kuzynem, trzymam za niego mocno kciuki. Od dwóch lat próbował się zakwalifikować, w końcu się udało. Gratuluję mu, bo też jest facetem bardzo zdeterminowanym, który ma przed sobą postawione cele i do nich dąży. Będę za niego mocno trzymać kciuki, bo wiem ile pracy i wysiłku on w to wkłada, i ile go to kosztuje.
Ty swoją karierę zakończyłaś już kilka lat temu. Jak do tego doszło?
Nosiłam się z tym w sumie od igrzysk w Vancouver, ale postanowiłam, że zaliczę jeszcze parę Pucharów Świata. Udało się wskoczyć na koniec na trzecie miejsce, więc była to dobra decyzja. Obecnie mam dwójkę wspaniałych dzieci, prowadzę klub i szkółkę snowboardową, wszystko się toczy wokół sportu. Jestem osobą szczęśliwą. Czuję się spełniona jako zawodniczka, trochę tych sukcesów było, miło je wspominać. Te gorsze momenty też, bo to również element historii, ale teraz żyję chwilą obecną, tą rzeczywistością, bo ona jest moim światem.
Koniec kariery nie oznacza końca snowboardu.
Zdecydowanie nie, nie wyobrażam sobie, żeby odstawić deskę gdzieś na bok i przestać się tym zajmować. Tym bardziej, że snowboard pasjonuje mnie od zawsze i chyba zawsze będzie. Chętnie idę pojeździć, kiedy tylko mam możliwość, to zabieram dzieci w góry. Deska zawsze czeka w bagażniku.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl