W którym kraju świętowano dzień bez żadnego morderstwa? Gdzie gangi w ramach walki z rządem zabijają kierowców autobusów? Jak straszna rzeź ma miejsce podczas korridy i dlaczego ludzie w Polsce nie mają o niej większego pojęcia? Jak kończy się przyznanie jednemu z najważniejszych kibiców Olympiakos, że sympatyzuje się z Panathinaikosem? Kto groził mu nożem, a kto proponował bijatykę z policją?
Szczepan Janus, piłkarski podróżnik prowadzący kanał Tour de Sport, to najlepszy dowód na to, że warto rozmawiać z ludźmi, którzy zobaczyli troszeczkę więcej świata od nas. Zapraszamy na naprawdę długi wywiad, wypchany ciekawostkami z wielu zakątków świata. Od Makao po Salwador.
*
Zacznijmy od najistotniejszej kwestii. Co chciał od ciebie menedżer Rogera?
Zamieściłem na Instagramie zdjęcie z meczu Legii, a on zaczął do mnie wypisywać. Nawet widziałem go na tym spotkaniu, był razem z Brazylijczykiem. Wysyłał zdjęcia, opisywał, że trwają dyskusje dotyczące powrotu zawodnika do Legii. Podejrzewam, że chciał stworzyć z tego jakąś tajemniczą atmosferę. Pisał do ludzi z myślą, że przekażą to dalej. Nawet zachęcał, żebym udostępnił u siebie „ekskluzywne“ zdjęcia Rogera na stadionie Legii, które mi wysłał w wiadomościach prywatnych. Dziwna sytuacja.
Skąd u ciebie zajawka na podróżowanie? Nawet do świąt przygotowywałeś się na stadionie.
Tak się składa, że od paru lat staram się spędzać okres świąteczny bardzo aktywnie, zazwyczaj na stadionie. Podróżowanie kręciło mnie od zawsze, jednak mieszkając w Polsce, nie miałem ku temu większych możliwości. Zacząłem, gdy przeprowadziłem się na jakiś czas do Anglii. Kocham moją pasję, bo pozwala mi nie tylko na zwiedzanie odległych krajów, ale też na oglądanie meczów często mocno egzotycznych lig. Połączyłem to. Kręcę filmy, robię zdjęcia. Wkręciłem się. Fajnie mieć wspólny mianownik wszystkich podróży, jakim dla mnie są mecze. Nie jeździsz odhaczyć punkty z przewodnika, zawsze zdarzy się coś niespodziewanego. Nie ukrywam, to też trochę problem. Dodaje kolejną zmienną, którą trzeba wziąć pod uwagę podczas planowania, jak i mocno ogranicza potencjalne kierunki. Nie wystarczy znaleźć interesujący cel podróży, upolować tanie loty, wyszukać noclegi – wszystko trzeba połączyć ze spotkaniami piłkarskimi. Od paru lat mi się to udaje.
Generalnie ludzie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy jadą na wakacje odpocząć i na tych, którzy odpoczywają po wakacjach.
Zdecydowanie odpoczywam dopiero po wakacjach. Kiedyś pojechałem na takie typowe – siedzenie przez dwa tygodnie w hotelu, na plaży i… to dopiero było męczące. Musiałem odpoczywać po powrocie do domu. Wytrzymałem na tej plaży z dwa dni. Potem uciekałem z tego miejsca. Zostawiałem na niej swoich znajomych, urywałem się rano, włóczyłem się po okolicy, wracałem dopiero po południu. Pierwszy i ostatni raz. Teraz organizuję sobie wszystko sam – od pomysłu, przez przeloty i noclegi. W podróżowaniu cenię sobie niezależność. Lubię wyjeżdżać bez większego planu i zbędnej organizacji. Mam bilet w obie strony, jadę, a resztę rzeczy załatwiam na miejscu. Mniej więcej wiem, co chcę zobaczyć, kiedy są mecze, a wszystko pomiędzy to czysty spontan. Tak było w zeszłym roku. Wylądowałem w chińskim Guangzhou, a za trzy dni miałem mecz w Hongkongu. Nie wiedziałem, czy zostawać w Państwie Środka, czy ruszyć od razu do Hongkongu. Nocleg bukowałem w chińskim metrze, nie wiedząc, czy w ogóle tam zostanę. Partyzantka. Spontan ma swoje plusy i minusy. Czasami pomijasz ciekawe rzeczy, o których wspominał przewodnik, którego nigdy nie przeczytałeś, ale z drugiej strony jednak często poznajesz takie, na które nie trafiłbyś, mając wszystko zaplanowane od A do Z. Coś za coś.
Tak było na przykład przy okazji mojego pierwszego większego wypadu do Azji. 2012 rok. Tajlandia, Laos, Kambodża. Trzytygodniowa rundka. Początki, nie planowałem jeszcze wtedy zwiedzania stadionów, choć w Leosie mieliśmy nocleg niedaleko stadionu narodowego. Skorzystałem z okazji i poszedłem go zwiedzić. Potem w Kambodży, gdzie pojechałem na obiekt olimpijski. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, mimo że nie było żadnego meczu. Jedynie dookoła biegali ludzie, na koronie grupki starszych osób uprawiały gimnastykę, a na murawie dzieciaki kopały piłkę. Stadion pełnił funkcję społeczną. Służył do uprawiania sportu, po prostu. Przekonałem się tam, w jak różnorodne sposoby można zarabiać na życie. Ludzie stali z wagami. Za drobną opłatą mogłeś się u nich zważyć Podejrzewam, że w domu nie mają wag, więc kto wie – może znaleźli niszę.
Wszystko tak naprawdę zaczęło się jednak od Anglii, do której przeprowadziłem się w 2009. Praca umożliwiła mi wspomniany wyjazd do Azji trzy lata później. Wcześniej podróżowałem nieregularnie po Europie, ale Azja była pierwszym dużym wyjazdem. Po powrocie znów wróciłem do jeżdżenia po Starym Kontynencie. Wyprowadziłem się z Anglii, znów pojechałem na dwa miesiące do Azji. Singapur, Malezja, Tajlandia, Birma. Wróciłem do Polski, parę miesięcy posiedziałem w Warszawie, przeprowadziłem się na siedem miesięcy do Pragi. W Czechach wpadłem na pomysł założenia kanału. Wszystko się zazębiało, rozwijało, choć bardziej regularne zwiedzanie zacząłem już na Wyspach. Po miesiącu dostałem pracę. To w ogóle świetna historia! Przychodzę do biura na rozmowę kwalifikacyjną. Okazuje się, że znajduje się dosłownie rzut beretem od Old Trafford. Wchodzę do siedziby potencjalnego szefa, a tam koszulka United na ścianie, więc zagadałem o nią. Pytał, co mnie tu ściąga. Odpowiedziałem, że po części to, iż od dzieciństwa kibicuje Manchesterowi i to był jeden z decydujących czynników. Trzy czwarte rozmowy spędziliśmy na gadaniu o piłce – czasach Erica Cantony, Andrewa Cole’a, finale z 99 roku. Dostałem tę pracę. Jakoś po tygodniu przyszedł do mnie.
– Słuchaj Szczepan, w weekend mam urodziny córki, nie mogę iść na mecz. Chcesz bilet na mecz z Arsenalem?
– No kurde, stary, oczywiście!
Było 2:0 dla United. Niedługi później przyszła do mnie koleżanka z pracy. Opowiedziała, że wraz z mężem są kibicami Aston Villi. Są dwa mecze w sezonie, na które on nie pozwala jej jeździć. Derby Birmingham. Odbywały się we wrześniu, Aston Villa grała na wyjeździe. Zapytała się, czy chcę jechać. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Przy okazji był to mój pierwszy mecz obejrzany z perspektywy kibiców gości. Od razu z taką atmosferą. Siedzieliśmy za jedną z bramek na dolnej trybunie. Nad nami byli kibice gospodarzy. Przed meczem był spokój. Wymieszani, nie bylo problemu. Nadeszła jednak – jeżeli dobrze pamiętam – 83. minuta. Goście strzelają na 1:0 na bramkę, za którą siedzieliśmy. Wyskakuje do nas strzelec bramki, kilkunastu kibiców wbiega na boisko, zaczynają się cieszyć. Ochrona odciągnęła piłkarzy, wzięła na glebę każdego, kto opuścił trybuny. Z góry poleciały na nas ciężkie, stare jednofuntówki. Zaczęli wynosić ludzi z zakrwawionymi głowami. Zaczęło się robić naprawdę gorąco. Mecz się skończył, kazali nam czekać z trzydzieści minut. Wychodzimy, a tam czeka pełno kibiców gospodarzy. Zresztą, ktoś tam zbytnio nie pomyślał przy projektowaniu. Masz wyjście ze stadionu i jedną drogę, gdzie przecinają się dwie bramy – dla kibiców gospodarzy o gości. W ogóle nieprzemyślane. Co robi policja? Ustawia samochody pośrodku, wzdłuż drogi. Z lewej idą kibice Birmingham, z prawej Aston Villi. Idziemy, idziemy, zaczynają na nas lecieć zza radiowozów butelki, kamenie, cegły. Wychodzimy, kończy się pas samochodów i… nie ma nic. Jedynie pojedynczy policjanci. Zaczyna się zadyma. Nigdy w życiu nie widziałem takich derbów. Ostatnia krakowska „święta wojna” tutaj (rozmawiamy w Krakowie – przyp. NS) to pikuś. No, może oprócz tych ostatnich. A mówią, że na zachodzie sobie poradzili.
Udało nam się jakoś wydostać. Nie byliśmy w barwach. W czasie zadymy wmieszaliśmy się w kibiców Birmingham i jakimiś bocznymi uliczkami weszliśmy do samochodu. Od razu posiłki, helikoptery – działo się. Najlepsze jest to, że chciałem w domu zobaczyć to w telewizji. Na stadionie, po bramce, na zewnątrz obiektu. Przeszukałem, cokolwiek mogłem, jednak w każdych oficjalnych materiałach taki sam scenariusz. Zawodnik strzela bramkę, później pokazują, jak cieszy się ławka rezerwowych, bramkarz po drugiej stronie, trener… zero jakichkolwiek ujęć z naszego narożnika. Manipulacja i cenzura na naprawdę wysokim poziomie. Jakby nie działo się nic. Wszyscy byli grzeczni, nie było żadnych problemów.
Stadion olimpijski w Kambodży
Wulkan w Salwadorze
Co najbardziej uzależnia w podróżowaniu?
Odkrywanie ciągle czegoś innego, nowego. Lubię wracać gdzieś, gdzie byłem, gdzie mi się podobało. Nieraz jeżdżę w nowe miejsca i okazują się słabe. Wtedy skreślam je z listy i już nie wracam. Odkrywanie nowych zwyczajów, potraw, miejsc, rytuałów to jest to, co mnie napędza. Ludzie też są pozytywnie nastawieni, z reguły pomagają, niezależnie gdzie jestem. Zdarzają się wyjątki, jednostki, ale to normalne. Wydaje mi się, że trzeba ujednolicić cały świat – generalnie ludzie są nastawieni pozytywnie i chcą pomagać. No dobra, wyjątek potwierdzający regułę to Chiny. Tam jest bardzo trudny kontakt z ludźmi. Często ludzie pytają mnie, jak się komunikuję. Zawsze powtarzam, że podstawy angielskiego plus machanie rękami załatwi ci wszystko. Tylko w Chinach się na tym przejechałem. Bardzo słaby angielski, ale też zupełnie inne gestykulacje. Kiedy pokazuję, że chcę zjeść czy się napić, oni tego nie rozumieją! Przykład związany z meczem. Azjatycka Liga Mistrzów. Guangzhou-Kawasaki. Przyleciałem dzień przed meczem i poszedłem prosto pod stadion, żeby kupić bilet. Oczywiście, kto w poniedziałek o dwunastej – dzień przed meczem – prowadził kasę. Otwarte były klubowe pomieszczenia, więc wszedłem się zapytać. Zaczęli mnie zatrzymywać. Próbowałem im tłumaczyć, że próbuję kupić bilet na ten bardzo ważny mecz drużyny, która gra w Lidze Mistrzów co roku. Oni nic! Jeżeli w innych krajach z trzech angielskich słów: football, ticket, tomorrow będziesz znał co najmniej dwa, w jakiejkolwiek kombinacji, no to naprawdę nie trzeba dużo, żeby zrozumie , że chcesz kupić bilet na jutrzejszy mecz. Tam nie zajarzył nikt. Urządzam kalambury, że kopię piłkę, ktoś sprawdza mi bilet… zero sukcesu. W Chinach jest naprawdę jakaś dziwna bariera. Jak spotykasz ludzi na ulicy, popatrzysz się komuś w oczy, od razu głowa w dół. Zero kontaktu. Przychodzisz do sprzedawcy, uśmiechniesz się, w zamian jest kamienna twarz.
Podirytowany wszystkim ląduję w hotelu. Daję pani wydrukowaną chińską rezerwację, paszport i błagam, żeby dała mi klucz, nie zadawała pytań, a poradzę sobie sam. Wzmagała się we mnie irytacja. Ona oczywiście zaczyna mówić po chińsku, a ja do niej, że przecież jej nie rozumiem. Angielski? Niemiecki? Nawet parę słów po hiszpańsku to się dogadany. Pokazuję jej, że nie rozumiem, a ona dalej mówi do mnie po chińsku. Paranoja! W końcu jakimś cudem dała mi klucz. Znalazłem pokój. Za dziesięć minut telefon. Recepcjonistka dzwoni i – uwaga – mówi po chińsku. Zdziwiona, że nie potrafię jej zrozumieć. Jeżeli wiesz, że nie mogliśmy się dogadać twarzą w twarz, nie mówię po chińsku, to po co do mnie dzwonisz? Nie nauczyłem się w kilka minut chińskiego.
W Chinach chciałeś dostać się na VIP-y.
Zmontowałem właśnie odcinek z tego meczu. Niby to były VIP-y, ale nie było kateringu i nie było to odcięte od pozostałej części stadionu. Otrzymałem bilet, który nie był w sprzedaży, dostawali go tylko pracownicy klubu i sponsorzy. Dała mi go jedna z osób, z którą udało mi się poznać. Sprzedali mi go spod lady w jakimś sklepiku z podróbkami koszulek piłkarskich, który mieścił się… na wspomnianym stadionie. Był całkiem drogi jak na tę część świata, ale dostałem za to koszulkę Guangzhou Evergrande w prezencie. Ktoś później powiedział mi, że to sektor VIP. Miałem nadzieję, że zobaczę azjatycką Ligę Mistrzów z loży, ale okazało się, że były to zwykłe trybuny. Okazuje się, że w Chinach mają chyba inne normy. Miałoby to sens. Normy wydają się przystosowane do ich warunków fizycznych. Było ciasno, musiałem siedzieć skulony, zabierałem trochę miejsca ludziom siedzącym obok mnie. Jednym z największych minusów, który pamiętam do dziś, to zapach z ich ust – z lewej i prawej. Siedzisz skulony z kolesiami i nie jest to zbyt przyjemne. Co więcej, oni co chwilę przechodzili. Raz po raz. Moje nogi zajmowały całe przejście, więc co chwilę wstawałem, obracałem się… No, nie była to loża VIP.
Chińczycy kompletnie nie czują piłki. Ktoś ma piłkę na swojej połowie, a ci już się podniecają. Ktoś dostaje żółtą kartkę. Pierwszy komunikat jest po angielsku – cisza na stadionie. Potem komunikat po chińsku – dopiero dowiadują się, że ktoś został upomniany i cieszą się lub gwiżdżą. Nie wiem, może nie wiedzą, co oznacza ten kartonik w rękach sędziego? Oczywiście nie mówię o wszystkich, ale o zdecydowanej większości. Reakcje są w nieodpowiednich momentach, z opóźnieniem. Brak klimatu wokół piłki bardzo mnie zniesmaczył. Niby masz za jedną z bramek tysiące dopingujących kibiców, ale też masę policjantów. Zero spontaniczności, nic mnie tam nie urzekło.
Ale w Hongkongu już ci się podobało.
Podejrzewam, że to z powodu wpływu Anglików, którzy przez lata rządzili tym krajem. Bardzo fajny miks, powiedzmy, Londynu z jakimś chińskim miastem. Można pogadać z ludźmi, nie mają większych problemów z angielskim. Dużo lepiej się tam czułem. Odwiedziłem dwa mecze – Ligi Mistrzów i ligi lokalnej. Tutaj zresztą też miałem problemy z biletem. Pierwszy od kilkunastu lat mecz LM w Hongkongu, a rozgrywany na małym, sześciotysięcznym stadionie. Bilety rozeszły się w godzinę. Nie dało się ich dostać w żaden sposób. Nawet dealerzy, którzy co noc chcieli mi wcisnąć kokę lub hasz w drzwiach do mojego hostelu, nie potrafili ich załatwić… a wydaje mi się, że proponowałem dobrą przebitkę. Bilet w końcu dostałem po godzinie kręcenia się pod stadionem przed meczem, w cenie nominalnej od jakiegoś kolesia, który nie mógł dogadać się z Japończykami nieznającymi angielskiego (przyjechali na mecz swojego Kawasaki Frontale). Widząc co się dzieje, wyciągnąłem ponad nimi rękę z gotówką, która szybko zmieniła właściciela, a w przeciwną stronę powędrował bilet. Sprzątnąłem go Japończykom dosłownie sprzed nosa. Przy okazji zauważyłem dziwną sytuację, może jakieś nieporozumienie. Na mecz LM bilety rozeszły się w godzinę, grali na stadionie, gdzie było sześć tysięcy miejsc. Spotkanie ligowe rozgrywano na stadionie narodowym na kilkadziesiąt tysięcy miejsc – przyszło z trzysta osób. Oczywiście to były dwie różne drużyny, ale patrząc po zainteresowaniu tym ważniejszym meczem, wydaje mi się, że spokojnie mogli zapełnić narodowy, swoją drogą też położony fenomenalnie. Dookoła masz wieżowce, zaraz za stadionem są pagórki, wrażenie to robi niesamowite. Wygląda ładnie, wrażenie burzy tylko frekwencja. Poziom ligowy jest, jaki jest. I tak większy niż w Makao. Jeżeli chciałbyś mieć na koncie jakikolwiek puchar, zapisz się do drużyny w Makao. Jedna z drużyn grała z występującą w pierwszej lidze reprezentacją U-23. W juniorach na ataku biegał – mówiąc dosadnie – grubas. Jestem w stanie się założyć, że każdy, kto w szkole prosto kopał piłkę, wtopi się w ligowe tło. Ciut bardziej utalentowani będą się wyróżniać. Nie ma problemu, żeby zdobyć mistrzostwo, a później już tylko azjatycka Liga Mistrzów. Zresztą, Benefica, mistrz tego kraju, grała w kwalifikacjach i chyba mierzyła się z kimś grającym aktualnie w fazie grupowej odpowiednika naszej Ligi Europy i mierzy się tam m.in. z drużyną z Korei Północnej. To dopiero byłaby przygoda! Ciekawe doświadczenie. Jeżeli potrafiłbym grać, leciałbym do Makao.
Gdzie było najniebezpieczniej?
W Maroku nie czułem się komfortowo. Musiałem być czujny. Włączył mi się tryb ostrzegawczy. Nie był to do końca udany wyjazd. Pojechałem na derby Casablanki. Jakieś cztery, pięć dni przed spotkaniem zapowiedzieli, że mecz zostanie rozegrany w Agadirze, ponad 400 kilometrów na południe. Do tego doszedł bojkot kibiców, więc nie zapowiadało się ciekawie, tym bardziej że byłem na kilku innym meczach w Maroku, gdzie było po kilkaset ludzi. Na szczęście zjawili się kibice Raja Casablanca. Wydadu było troszeczkę mniej, ale przyjechali. Dochodzi tu ciekawa historia odnośnie do podróżowania i poznawania ludzi. Będąc w Rabacie, pojechałem na mecz ligowy do Kenitry. To było dzień przed derbami Casablanki w Agadirze. Musiałem się tam dostać przez noc, więc zaraz po meczu wróciłem do stolicy, wsiadłem w nocny autobus, o 6 rano byłem w Agadirze. Pojechałem zdrzemnąć się do hotelu. Mecz był w niedzielę o 14 czy 15. Zapytałem się gościa z recepcji, ile będzie kosztowała taksówka, żeby wiedzieć, jak bardzo ktoś chce ze mnie zedrzeć i ile mogę się targować. On powiedział mi, że jest tutaj jeszcze jedna osoba, która będzie jechała na mecz, więc może pojedźcie sobie razem? Okazało się, że jest nim Szwed. Pojechaliśmy na mecz, byliśmy dwoma z pięciu białasów, a że organizatorzy wpuszczali białych tylko i wyłącznie na VIP-y, to właśnie tam się znaleźliśmy. Twierdzili, że to ze względów bezpieczeństwa. Mnie się wydaje, że to ze względu na kasę – bilety były dziesięć razy droższe niż na normalne sektory. Później z tym kolegą znaleźliśmy bar, co w Maroko nie jest taką łatwą sprawą. Spędziliśmy tam cały wieczór, zaprzyjaźniliśmy się. Olle, bo tak się nazywa, był u mnie podczas młodzieżowych mistrzostw Europy. Utrzymujemy kontakt, umawiamy się na kolejne wyjazdy piłkarskie, bo też ma podobną zajawkę. Czasami można złapać świetne znajomości. Nie znaliśmy się wcześniej, a los rzucił nas na drugim końcu świata, w obcym mieście, w tym samym hotelu, w pokojach obok siebie. Gdyby nie recepcjonistka, pewnie nigdy byśmy się nie poznali. Znaleźliśmy się drzwi w drzwi w hotelu i złapaliśmy kontakt.
Taksówkarz nie wiedział, gdzie nas wysadzić, bo nie wiadomo było, gdzie będą sprzedawane bilety. Musieliśmy obejść stadion, oczywiście żadnych oznaczeń, ani tym bardziej ścieżek i dróg nie było. Szliśmy przez jakieś krzaczory, a tam… pełno kiboli Raji. A właśnie przez nich mecz był rozgrywany w Agadirze, bo na poprzednim meczu ich dwie grupy zaczęły się bić między sobą – zginęły dwie, trzy osoby. Stadion został zamknięty, a policja wraz z rządem zaczęła stosować różne obostrzenia dla ultrasów. Stąd zaczął się bojkot w całym Maroku. Nie czuliśmy się zbyt bezpiecznie. Kiedy udało nam się dojść do kolejki, całkiem sporo kibiców podchodziło do nas z prośbą o zakup biletów. Chyba mieli jakieś zakazy, w sumie nie zdziwiłbym się. Próbowaliśmy ich delikatnie podejść, mówiąc, że nie rozumiemy, o co chodzi, ale to spotykało się z agresją. Byli cięci. To też wiąże się z marokańskimi i arabskimi klimatami. Specyficzni ludzie, nie wiesz, co im strzeli do głowy. Ale jak chcesz coś od nich kupić, to są przesympatyczni. Najedliśmy się strachu, ale nie było aż tak źle.
Bywało gorzej?
W Salwadorze. O wiele gorzej.
Moje pierwsze skojarzenie – średnio trzydzieści zabójstw dziennie.
Tak. Około tysiąc miesięcznie. Parę miesięcy przed moim październikowym przylotem świętowali pierwszy dzień od iluś tam lat, gdzie nie odnotowano w stolicy żadnego morderstwa. Byle parkingowy przed supermarketem miał shotguna. Wszystko obwinięte drutem kolczastym. Każdy dom posiadał kilkumetrowy mur, wokół kraty… W ciągu dnia da się wyczuć czekanie na zmrok. Potem się zaczyna. Wszystko zostaje zamknięte – bramy, sklepy, które wydają tylko przez małe dziurki w kratach. Czuć specyficzne napięcie w powietrzu. Udziela się każdemu. Wszędzie – w hotelach, knajpach – mówią ci, żebyś nie wychodził na ulicę, nie spacerował sam, także jest coś na rzeczy, choć osobiście się z tym nie spotkałem. Słyszałem jednak dużo opowiadań. Poszedłem na mecz, poprosiłem przypadkowych ludzi, żeby zrobili mi zdjęcie. Miałem przy sobie flagę Polski, co przykuło ich uwagę. Zazwyczaj w takich sytuacjach w każdym miejscu na świecie słyszę o Lewandowskim. A oni: „o, Zbigniew Boniek!” Zaczęliśmy gadać, przynieśli mi piwo. Od razu im mówię: „sorry, spłukałem się, bo przed meczem wypiłem więcej piw, niż planowałem, do tego kupiłem koszulkę. A oni, że spoko, w końcu jesteś naszym gościem. Cały czas donosili piwa. Okazało się, że jeden z nich jest taksówkarzem w San Salvador, a drugi wysoko postawionym komisarzem w policji. Zaczęli mi opowiadać różnego rodzaju historyjki, pokazywali nagrania z monitoringu – przede wszystkim napady z bronią na kierowców autobusów. W ogóle kierowcy autobusów mają tak przewalone. Gangi w ramach walki z rządem wymyśliły, że będę zabijać kierowców autobusów w celu sparaliżowania transportu publicznego.
W Salwadorze wskazane jest poruszanie się uberem, pod żadnym pozorem nie powinno się brać taksówek z ulicy. Możesz źle trafić i ktoś cię gdzieś wywiezie. Jeżeli już taksówki, to tylko zamawiane przez hotele, które mają sprawdzonych dostawców. Rozmawiałem z jednym z kierowców ubera i nawet on przyznawał, że bał się po mnie przyjechać. Podobno gangi tworzą fałszywe profile, zamawiają kurs i rabują kierowców. Osobiście nie spotkałem się z niczym złym, nic mi się nie przytrafiło, ale cała atmosfera i otoczka była potwornie męcząca. Idziesz uliczką, słyszysz, że zwalnia za tobą samochód, więc mimowolnie zaczynasz obmyślać różne scenariusze. Paranoja.
Parkingowy z shotgunem
Przy okazji zwiedziłeś wulkan.
Ktoś przed wyjazdem do Salwadoru powiedział mi, że jeżeli już tam jadę, to niech chociaż postaram się jak najszybciej uciec ze stolicy. Sprawdziło się. Poza stolicą jest dużo spokojniej, a plaża – bajka. Pojechałem na drugą stronę kraju, chciałem iść na mecz półfinałowy pucharu Salwadoru. W końcu zdecydowałem się zwiedzić wulkan. Żeby na niego wejść, musisz iść z organizowaną wycieczką, która wychodzi o 11 z parkingu. To jedyna grupa, która idzie z obstawą policji i przewodnikiem. Podobno zdarzają się tam regularne napady. Żeby dostać się na miejsce zbiórki, musiałem wyjechać autobusem o 7:30. Stwierdziłem, że z moim wczesnym wstawaniem o 4:30 to nie będzie problem, jednak… obudziłem się o 9. Poszedłem do właściciela hotelu, żeby zapytać się o alternatywy – co można robić ciekawego na miejscu. Dość mocno się przejął i w dwie minuty załatwił mi transport. Pojechałem Brazylijczykiem i Australijczykiem, którzy okazali się świetnymi ludźmi. Potem poznałem parę z Niemiec. Okazało się, że koleś jest kibicem FC Koln i przylecieli tym samym samolotem co ja. Znów potwierdziło się, że w każdym zakątku świata aż roi się od pozytywnie zakręconych ludzi.
Pozytywnie zakręcone były też dziewczyny, które w Tajlandii… prowadziły doping. Do dzisiaj się zastanawiam, o co tak naprawdę chodziło. (śmiech) Przychodzisz na ważny mecz, derby Bangkoku, idziesz na trybunę ultrasów, a tak głównymi wodzirejami są dziewczyny. Chciałbym ci wytłumaczyć, skąd to się wzięło, ale nie potrafię. Nie ukrywam, było to całkiem sympatyczne, inne. Oprócz trzech dziewczyn, które prowadziły doping, była też grupka kobiet wyglądających jak… króliczki playboya. W porządku, mogę to zrozumieć, bo klub Bangkok Glass oprócz przydomka „szklane króliki” mają też tego zwierzaka umiejscowionego w herbie klubu. Ale już te trzy „główne dziewczyny” naprawdę się wczuwały. Widać było, że tym „króliczkom” ktoś kazał przyjść, za to ta trójka – pełna oddania i zaangażowania. Żyła tym. Wkładała w ten mecz swoje serce. Nie wiem, może faceci mają zabronione dopingować, albo to jakiś przesąd…
Tajlandia zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie piłkarsko już podczas pierwszego meczu, na jaki się wybrałem, będąc w Pattayi. Ze względu na otoczkę. Bardzo dużo ludzi, którzy zbierali się pod stadionem już na kilka godzin przed spotkaniem, prawie pełen stadion, sporo kibiców gości. Gospodarze mieli dwa młyny – większy i mniejszy. Po przegranej 0:3 kibice zablokowali ruch wokół stadionu, odpalili race i zaczęli się bawić. Niesamowicie pozytywni ludzie, umiejący cieszyć się tak naprawdę wszystkim – nawet porażką w zwykłym meczu ligowym. Kręciłem coś kamerą, a oni pozowali, zapraszali mnie do zabawy. Niesamowite.
Jak trafiłeś na wyścigi wielbłądów w Zjednoczonych Emiratach Arabskich?
Jeżeli chciałbyś pojechać na wyścigi wielbłądów, koniecznie zarezerwuj sobie kilka dni wolnych. Trafiłem na jeden z większych wyścigów podczas kilkudniowego festiwalu. Pula nagród wynosiła bodajże półtora miliona dolarów. Organizował to szejk. Jak już trafiliśmy na pierwszy dzień wyścigów – w trzeci dzień festiwalu – widzieliśmy, że tor jest przygotowywany, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, kiedy zaczyna się wyścig. W końcu ktoś powiedział, że wieczorem. No to przyjechaliśmy, ale okazało się, że odbywały się zaledwie rozgrzewki. Na następny dzień to samo. Trzeciego dnia znów nie działo się nic. Zrezygnowani chcieliśmy już odpuścić, ale ktoś powiedział nam, że jest przerwa, bo… szejk pojechał na lunch.
– No to o której zaczynacie?
– Jak to o której? – odpowiedział wzburzony. – Jak szejk zje lunch!
Cała impreza musi zostać zatrzymana, ponieważ szejk chce sobie zjeść. Po chwili wielkie poruszenie. „Jedzie szejk! Zaczynamy!” O dziwo, wyścigi robią wrażenie. Trasy są podzielone na dystanse, jednak rundka ma około półtora kilometra, a obok nich – wzdłuż – samochodami jadą właściciele lub trenerzy. Jednym z samochodów jedzie szejk, więc wychodzę z założenia, że pozostali jadą autami tylko i wyłącznie dla dobrego widoku. Innego zastosowania nie ma. Ale tworzy to niesamowite wrażenie. Większość wielbłądów pochodziła ze szkółek i farm wielbłądów wyścigowych, gdzie na szkolenie wykłada się grubą kasę. Coś jak konie w Europie. Co ciekawe, w ZEA zabroniono jakiś czas temu używać ludzi jako dżokejów. Najlepszymi dżokejami były dzieci ze względu na wzrost i wagę, a także ludzie pochodzący z Bangladeszu – niscy i mali. Z tego wziął się przemyt dzieci, między innymi z Bangladeszu, do Emiratów w celu ujeżdżania wielbłądów. Teraz na wielbłądach montują tylko robociki z antenką, która go „bije” i popędza.
Dzień później wybrałem się na walki byków. Chciałem zobaczyć je w Omanie. Miałem plan, żeby pojechać tam z Fudżejry, gdzie zatrzymałem się u mojego przyjaciela, który dał nam samochód. Planowaliśmy wybrać się tam na pięć dni – pozwiedzać, zobaczyć walki byków i mecz reprezentacji Omanu. Niestety na granicy okazało się, że ZEA nie wypuszczają z kraju samochodów, kiedy w środku nie ma właściciela. Kumpel pracował, więc nie pojechał z nami. Zawrócili nas, więc dłużej zostaliśmy w Fudżejrze, gdzie – jak się okazało – też mają miejsce dość znane walki byków. Tylko to nie jest to, co znamy w Europie pod postacią korridy. Byk walczy z bykiem. Nie może dojść do przelewu krwi. Byki się przepychają, a który stchórzy, ten przegrywa. Nagrodą dla właściciela jest po prostu prestiż na dzielni. (śmiech) Nie wygrywa się nic, ale to naprawdę duże zawody – kilkadziesiąt byków, setki ludzi z całego kraju. Im jesteś wyżej w hierarchii społecznej, tym siedzisz bliżej centrum wydarzenia. Cały ring jest otoczony metalową barierką. Wokół ludzie stojący na dachach samochodów, byleby mieć jak najlepszy widok. Świetnie to wygląda. Zresztą też stałem na jednym z tych aut. Chodzę sobie wokół, nagrywam, nagle woła mnie koleś siedzący z dziećmi na dachu. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, a on po prostu chciał sprawić, żebym miał lepszy widok. Wgniotłem mu trochę dach, potem schodzę, a on: „spoko, luzik, nie ma problemu”. Potem nagrywałem bliżej ringu i znowu ktoś mnie zaprosił. Wszedłem, a musisz wiedzieć, że ludzie stoją tam już wzdłuż ringu, w środku, więc istnieje ryzyko, że zaatakują ich byki. Ale to nie musi być najniebezpieczniejsze. Jeden byk przegrał, przeskoczył przez barierkę i wbiegł prosto w stojących za nią ludzi.
Wydaje mi się, że większość Polaków nie zdaje sobie sprawy, czym tak naprawdę jest hiszpańska korrida.
Napisałem gdzieś, że ludzie, którym korrida sprawia frajdę, są pojebani i pierdolnięci. Zdania nie zmieniłem. Podczas święta ukazania się Matki Boskiej, Fiestas del Pilar, byłem w Saragossie. Jak to Hiszpanie, bawią się kilka dni. Jednym z głównych punktów obchodów są właśnie… no właśnie, co? Nie mogę tego nazwać walkami byków, bo walki byków były w Fudżejrze. To bardziej krwawe „zabawy” z bezbronnymi zwierzętami. Nam się wydaje, że stoi gość z płachtą, bawi się z byczkiem, no i czasem go zabije. Okazuje się, że cały proces tego, co znamy pod pojęciem korridy, ma bardzo drastyczny, określony scenariusz – byk musi zginąć. W Hiszpanii to bardzo popularne wydarzenie. Miałem problemy z zakupem biletów, mimo że najtańsze kosztowały trzydzieści euro, na ogromny stadion pamiętający jeszcze szesnasty wiek. Dziesięć tysięcy miejsc, wszystkie sprzedane. Siadasz na kamieniu, nie masz żadnych krzesełek. To daje niesamowite wrażenia. Główny punkt programu z bykami zaczyna się około 18. Kiedy pojawiłem się pod tym stadionem, myślałem, że przyszedłem na Wimbledon. Laski wystrojone w kiecki, mężczyźni w garniakach. Przychodzi wyższa klasa społeczna. Zresztą, ktoś musi płacić za te bilety, których ceny dochodzą nawet do 80 euro. Siedzą sobie w knajpach wokół stadionu, sączą drinki, szampany. Wydają się normalni, z wyższej klasy społecznej, ale ja ciągle nie mogę zrozumieć, jak ci ludzie mogą się tym fascynować?
Było trzech toreadorów. Każdy walczył z dwoma lub trzema bykami – dokładnie nie pamiętam – więc odbywało sześć lub dziewięć walk. Blisko barierek zbudowanych jest kilka małych murków, tak aby byk nie mógł wsadzić tam głowy. Wychodzą z nich pomocnicy. Zwierzę biegnie przez cały ring, oni się chowają, w tym momencie inni wychodzą z drugiej strony. I tak przez kilka minut biedak goni w obie strony. Gdy jest już wypruty z sił, wychodzi toreador, wbija mu w ciało szpikulce, po jakimś czasie na opancerzonym koniu wjeżdża koleś z piką. Podjeżdża do byka, celuje w kark… Potem znów wychodzi główna gwiazda wieczoru z czerwoną szmatą. I „bawi się” z tym poobijanym bykiem, który ma wbitą w kark pikę i kilka szpikulców. Byk walczy resztkami sił, a tu wychodzi taki cwaniak i robi show… to podnieca ludzi. Kiedy przegoni go kilka razy, wyciąga sztylet. Byk zazwyczaj pada ze zmęczenia, klęczy na przednich kolanach. On podchodzi i go zabija.
Reakcje publiczności są bardzo zróżnicowane. Wydaje mi się, że chodzi im o to, żeby zabić go za pierwszym dźgnięciem. Jak wbije drugi raz, pojawiają się gwizdy, przy trzeciej próbie to już w ogóle. Takim sposobem podczas jednej imprezy ginie kilka byków i to jest nieuniknione. Każdy z nich musi zginąć, taki jest scenariusz. To są ogromne zwierzęta, ważące ponad tonę. Mają imiona, ktoś hodował je od małego tylko po to, żeby danego dnia inny je zadźgał. Człowiek się nim opiekował, dbał o nie, a potem wysyłał je na śmierć. Żeby podniecać ludzi lejącą się krwią. Autentycznie, byłem wstrząśnięty.
Do Sarogossy pojechałem do mojego przyjaciela z Krakowa, który jest Hiszpanem. Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że nie będzie mógł jechać, bo cofnęli mu w pracy urlop. Po wszystkim opowiadam mu o swoich wrażeniach. Dziwię się, jak bardzo trzeba być pojebanym, żeby to kogoś bawiło. On mnie nie rozumiał. Dla niego to normalka, codzienność. Jego tłumaczenie? Po prostu tego nie rozumiesz! Wychował się na tym od dziecka, uważa to za coś normalnego… nie ogarniam tego. To straszne doświadczenie. Poszedłem tak pierwszy i ostatni raz.
Swoją drogą, cała korrida jest podzielona na kilka sesji z bykami – o 8, 14 i 18. Są różne zawody. Ten brutalny rozlew krwi – inaczej tego nazwać nie można – jako główny punkt programu ma miejsce wieczorem. Znacznie lepiej prezentują się zawody, które nazywają się Vaquillas. O 8 rano. Dziesięć tysięcy miejsc, wszystkie bilety po dziewięć euro wyprzedane. Transmisja w telewizji. Znając styl imprezowania Hiszpanów, którzy do klubów zbierają się o 2-3 w nocy, to większość z nich przychodzi na tę imprezę prosto z knajpy. Sprzedają tam piwo, więc cieszy się to zainteresowaniem. Na środek wypuszczane są młode byki, dużo mniejsze niż te od korridy. Na ring może wejść każdy. Byk ich gania. Na środku jest podest z konstrukcją, na której można się schować. Siłą rzeczy, kiedy zwierze zrobi kilka przelotów od barierki do barierki, to zawsze kogoś trafi. Wszyscy na to czekają. (śmiech) Ludzie starają się prowokować te byki, zdarza się, że na nimi przebiegają. Na zewnątrz stoją całe eskadry karetek. Jest oczywiście obsługa, umiejąca zapanować nad tym bykiem. Generalnie jest bardzo wesoło. Dzień dopiero się zaczyna, a wszyscy są już pijani. Bawią się.
Najbardziej lubisz chyba angielski klimat.
Do angielskiej piłki mam ogromny sentyment, choć coraz bardziej mnie denerwuje, jeżeli chodzi o komercję i nakłady finansowe. Ubolewam nad tym, że niższe ligi w Anglii odkryłem dopiero po tym, jak już się stamtąd wyprowadziłem. Ubolewam nad tym, wręcz jest mi wstyd. Mieszkając na Wyspach, miałem ciśnienie na Premier League i Ligę Mistrzów, ale od dwóch-trzech lat mój światopogląd mocno się zmienił. Zacząłem chodzić na FC United of Manchester. Widziałem ich już w siódmej lidze. To jest naprawdę przyjemna piłka do oglądania. Nie czekasz pół meczu, żeby ktoś prosto kopnął. Zdarzają się kiksy, ale w wymiarze możliwym do zaakceptowania. Byłem ostatnio na derbach. FC United grało z Salford City. Prawie cztery tysiące ludzi na szóstej lidze. Wyobraź sobie, że coś takiego dzieje się u nas na okręgówce.
Ten mecz miał swój podtekst.
Salford kupili bracia Neville, Giggs, Nicky Butt i Scholes na spółkę z biznesmenem z Singapuru, który jest właścicielem Valencii. Wybudowali hotel obok Old Trafford, generalnie ładują w to spore pieniądze. Ktoś z ich otoczenia powiedział mi kiedyś, że w piętnaście lat chcą być w Championship. Z kolei FC United to klub założony w 2005 przez fanów Manchesteru, wkurzonych tym, co dzieje się z klubem. Sądząc po ich opiniach, wydaje mi się, że coraz mniej identyfikują się z tym „właściwym” klubem. Od trzynastu lat obserwujemy stałe dokładanie do pieca, widzę małe szanse na zażegnanie tego konfliktu. Z kolei kibice Manchesteru United mają coraz większą awersję do FC United. Widać, że ci kibice, którzy założyli obecnego 6-ligowca, zrobili to tylko i wyłącznie dla frajdy. Żeby się spotkać, wyjść ze znajomymi na mecz, wypić piwko i tyle. Nie zależy im na wynikach i zdobywaniu trofeów. Chcą mieć miejsce spotkań. W zeszłym roku rozmawiałem z Andym – pracownikiem klubu. Zapytałem się go, czy widzi swój klub w Premier League. Jego odpowiedź była jednoznaczna.
– Wiesz co, nie wiem, czy w ogóle chcemy tam dojść. Nie zależy nam na tym.
Nie wiem, czy widziałeś materiał, który nagrałem wraz z Dominikiem Szarkiem. Co roku 25 grudnia otwierają stadion dla bezdomnych. Jeżdżą po mieście i ich zbierają. Bezdomni mają do dyspozycji fryzjera, prysznic, dentystę, poradnie psychologiczne, także takie pomagające w znalezieniu pracy. Mogą pograć w piłkarzyki, tenisa. Przychodzą piłkarze i trenerzy, a kilka tygodni wcześniej organizowana jest zbiórka butów i żywności. Niesamowite jest to, że zawsze tych rzeczy jest w nadmiarze. Klub musi wręcz wysyłać komunikaty, że nie jest w stanie przyjąć większej ilości darów.
To był przełomowy moment, w którym zobaczyłem, że klub piłkarski może być czymś więcej, niż multikinem. Gdzie wymagasz tylko zabawy. Płacisz kasę, a jedyne czego oczekujesz, to interesującego meczu. W Manchesterze ludzie chcą stworzyć coś więcej – miejsce, gdzie mogą przyjść z rodziną i ze znajomymi i za niewielką opłatą miło spędzić czas. Obok frajdy chcą też pomagać innym. To jest piękne. Cieszę się, że mogę wyłapywać takie smaczki, w przepełnionym od komercji futbolu.
A Grecja?
Ojej, działo się! Pireus, mecz, który miał zadecydować o zeszłorocznym mistrzostwie Grecji. Olympiakos podejmował PAOK Saloniki, stan rywalizacji 2:2. Pod halą pojawiam się jakieś trzy godziny przed spotkaniem, ponieważ dzień wcześniej w klubie nie byli w stanie powiedzieć mi, o której rozpocznie się mecz. Wolałem więc zjawić się odpowiednio wcześnie. W kolejce po jedzenie zagaduje mnie dwóch lokalnych kibiców. Rozmawiając o polskiej oraz greckiej piłce, wypijamy szybko piwo. Chłopaki przynoszą kolejne, ja nie pozostaje dłużny, oni znowu, no to i ja… Proponują w końcu żebym dołączył do nich na młynie wraz z resztą ich kumpli z Gate 7. Bierzemy jeszcze reklamówkę piw i udajemy się pod halę, gdzie spotykamy się z ich ekipą. Ciekawe typki. O dziwo najlepiej po angielsku mówił ten, przed którym ukradkiem nowi znajomi mnie ostrzegali. Stoimy pod halą, tłum ludzi, bo bramy ledwo co zostały otwarte, pijemy browary i dyskutujemy. Nagle ten podejrzany typ zadaje mi standardowe pytanie:
– Olympiakos czy Panathinaikos?
Byłbym skończonym idiotą, gdybym odpowiadział w tłumie kibiców z Pireusu, że zawsze jakoś bardziej wolałem tę zieloną część Aten. No ale nowi znajomi i kilka wypitych piw jakoś skłoniły mnie do chwili szczerości, więc odpowiadam zgodnie z prawdą:
– Wiesz jak to jest. Ze względu na takie nazwiska jak Górski, Gmoch, Warzycha, Olisadebe to automatycznie w Polsce to Panathinaikos darzy się większą sympatią…
Nie dał mi dokończyć i pyta:
– A co myślisz o nożach?
– Jakby to delikatnie ująć? Nie uważam tego za najlepszy pomysł…
W tym momencie gość wyciąga ze spodni nóż sprężynowy i machając przed moim nosem zaczyna:
– A ja uważam, że to bardzo dobry pomysł i wszystkich skurwysynów z Panathinaikosu bym chętnie wyrżnął…
Na szczęście nowi koledzy okazali się pomocni. Widząc, co się dzieje, szybko zagadali typa, mnie odciągnęli na bok i tak się skończyła nasza dyskusja. Muszę przyznać, że trochę się przestraszyłem, ale i tak nie wierzę, że koleś chciał coś mi zrobić. Okazało się też, że to był tylko wstęp do tego co miałem zobaczyć tego wieczoru i co zdefiniowało greckich kibiców w moim prywatnym rankingu jako tych najbardziej… “szalonych”. Tak żeby nikogo nie urazić bardziej dosadnym słowem.
Postanowiliśmy w końcu wejść na halę. Każdy dostał dwie puszki żeby przenieść w majtkach przez kontrolę. Mnie oczywiście to nie ominęło. Pytam chłopaków czy będzie jakieś piro:
– Tak, ja wygramy, to będzie.
– A jak przegracie?
– Będziemy napierdalać się z policją!
Uznałem to za żart i poszliśmy dalej. Kontrola przeszła gładko. Wszyscy wyciągają piwo z gaci jakieś dwa metry za ochroną, wchodzimy na halę a tam… jedna wielka chmura dymu. Może raczej powinienem powiedzieć dwie chmury, ponieważ połowa hali paliła na trybunach papierosy a druga jointy. Stara hala, nawet nie wiem czy była tam jakaś wentylacja. Upał, gorąco jak cholera, na dodatek wszyscy palą. Nie wiem, jak można rozgrywać mecz siatkówki w takich warunkach. Wchodzimy na młyn. Świetna atmosfera i nieustający doping, pomimo że mecz układał się fatalnie dla Olympiakosu. Przegrywają gładko set za setem. Odłączam się więc od kolegów, żeby pozwiedzać jeszcze halę. W toalecie natykam się na ekipę około dziesięciu osób, okładającą pięściami jednego chłopaka. Wchodzę jak gdyby nigdy nic. Nikt na mnie nie zwraca nawet uwagi. Robią swoje. PAOK w końcu wygrywa mecz i zdobywa mistrzostwo. Na parkiet momentalnie lecą butelki, krzesełka, petardy, kosz na śmieci. Wychodzi policja, żeby ubezpieczać zawodników z Salonik. Przez kwadrans są uwięzieni w jednym z narożników i nie mogą wrócić do szatni. Gdy sytuacja się uspokaja postanawiam wracać do hotelu. Wychodzę na zewnątrz a tam… znajomy ‘zapach’ – gaz łzawiący. Okazuje się, że trwa tam regularna bitwa z policją. Koledzy jednak nie kłamali. Zresztą całkiem przypadkiem spotykam dwójkę, z którą spędziłem ostatnie kilka godzin. Pytają o wrażenia, zadowoleni, śmieją się, zapraszają mnie na derby piłkarskie, wymieniamy się kontaktami, dodajemy do znajomych na Facebooku i… zapraszają do walki z policją! Grzecznie dziękuję i odmawiam. Koledzy jakby ćwiczyli to wcześniej, równocześnie schylają się do ziemi by podnieść kamienie, przybijają piątki i ruszają w stronę oddziałów policji. Szalony naród!
O co chodziło z pociągiem na Słowacji?
Na siódmej lidze słowackiej trafiłem na mecz, gdzie wzdłuż boiska… przejeżdżał pociąg. To znaczy nie tyle trafiłem, co od dość dawna próbowałem wybrać się tam z Dominikiem. Problem był jeden – trudno było mi zgrać urlop z momentem przejeżdżania pociągu. W końcu się jednak udało. Przy okazji za pośrednictwem Facebooka złapaliśmy kontakt z jednym z tamtejszych piłkarzy. Oprowadził nas, zapoznał z klubem, a potem z bratem reprezentanta Słowacji, który w 2016 grał na mistrzostwach Europy. Nie pamiętam już, jak się nazywał.
Duda!
Nie, nie. (śmiech) Ale jeżeli obejrzysz ten odcinek, to on tam będzie. Wiesz, siedzieliśmy tak, ludzie zaczęli nam przynosić poczęstunek, piwko. Typowy wiejski, rodzinny klimat. Znów kolejne miejsce, gdzie było bardzo sympatycznie.
We Lwowie bilety możesz kupić… w banku. Przychodzi, podchodzisz do okienka, gdzie przed tobą ktoś brał kredyt i po prostu prosisz panią o bilet na mecz. Ona robi wielkie oczy, woła koleżankę, która uświadamia ją, że można. I to jest rozwiązanie, a nie Chiny, gdzie nigdzie tego biletu nie można było kupić. Choć fakt – ludzie patrzyli się na mnie jak na idiotę, bo mieli ważne sprawy do załatwienia, a ja wybierałem sobie miejsce do siedzenia na stadionie.
21 dni, 6 krajów, 5 lotów, 24 tysiące kilometrów, 34, 5 godziny w powietrzu. Zaliczyłeś taką podróż. Strach pomyśleć, co będzie dalej.
Teraz planuję bardzo ciekawą podróż, gdzie już nie będzie miejsca na spontan – wszystko będzie zaplanowane od A do Z. Tego wymaga sytuacja, ale wydaje mi się, że nie będę żałował.
Nie pozostaje ci nic innego, jak zdradzić swoje plany na łamach Weszło.
No dobra… Poczekaj, wyciągnę książki.
Do Korei możesz pojechać tylko i wyłącznie w zorganizowanej grupie. Są biura, które organizują wycieczki. Musisz zapłacić, znaleźć się przy granicy, no i dostajesz opiekuna. Cały czas jesteś obserwowany, ale jeździsz sobie po kraju. Znalazłem biuro, które zorganizuje mi wyjazd w taki sposób, żebym załapał się na ostatni mecz eliminacji do mistrzostw Azji – Korea Północna-Hongkong. Obie drużyny mają szanse na awans. Zapowiada się bardzo emocjonujące spotkanie. Dosłownie przed chwilą dostałem wizę, więc mogę powiedzieć oficjalnie – ruszam w drugiej połowie marca w odwiedziny do Kim’a.
Rozmawiał Norbert Skórzewski.