To był całkiem ciekawy dzień na igrzyskach olimpijskich. Nie pod względem występów Polaków, bo tu za największy sukces uznać możemy 19. miejsce Macieja Kurowskiego w saneczkarstwie (serio, słowo „sukces” do tego wyniku pasuje). Inni dali jednak radę, nawet jeśli… nie dali. A jeszcze inni nie mogli wystartować.
Jednak można!
Wypada zacząć od kontynuacji wczorajszych przygód, które nas wyjątkowo mocno dotknęły. W skrócie: wiało. I wcale nie był to pierwszy lepszy zefirek, bo prędkość wiatru przekraczała ponoć 100 kilometrów na godzinę. Gdyby chodziło o konkurs skoków, to pewnie i tak by go dokończono, ale zjazd mężczyzn postanowiono przełożyć na czwartek. Nie poszalały też panie na snowboardzie, choć faceci wcześniej rywalizację dokończyli. I gdzie tu równouprawnienie?
Pudło
Kojarzycie te miejsca w wesołych miasteczkach, gdzie możecie wygrać misia dla dziewczyny za trafienie do celu? Nie polecamy ich, mają mnóstwo sztuczek, które mają przeszkodzić wam w osiągnięciu celu. Do nich zalicza się m.in. patent z wydmuchiwanym powietrzem, który w ostatniej chwili zmienia tor lotu strzałki, piłki czy co tam akurat znajdziecie. Podobnie wyglądała dziś biathlonowa strzelnica.
Już wczoraj, podczas rywalizacji kobiet, widać było, że o równym strzelaniu mowy nie ma. Wygrała ta, której wiatr przeszkodzi najmniej, a wiele faworytek poległo właśnie przez niecelne próby. U facetów było podobnie. W takich warunkach 10/10 nie ustrzeliłby pewnie nawet Janek Kos. A co potrafił robić z bronią – dobrze wiemy.
O rywalizacji biathlonowej powinniście wiedzieć tyle, że faworytów było dwóch: Martin Fourcade, jeden z najlepszych zawodników w historii, i Johannes Boe. Ten pierwszy nie wypadł w tym sezonie poza podium Pucharu Świata, drugi był jednym z dwóch ludzi, którzy potrafili zdetronizować Francuza. Drugim był… jego brat.
Fourcade spudłował dziś trzy razy, Boe cztery. Różnica między nimi była taka, że Martin na kolejnych kółkach zapieprzał, jakby to Usain Bolt postanowił ubrać narty. Skończył na ósmej pozycji, mając nieco ponad 20 sekund straty. Norweg wylądował dopiero na 31. miejscu. Ale i tak polecamy zwrócić na nich uwagę w biegu pościgowym.
A, wygrał Arnd Peiffer. Gość, który ostatnio na podium PŚ stał prawie roku temu. Olympic games, bloody hell.
Mleko pod nosem, medal pod szyją
Większość siedemnastolatków myśli właśnie o nadchodzącym poniedziałku i wszystkich rzeczach, które mieli zrobić do szkoły, a których nie zrobili i zapewne nie zrobią. Ale nie Redmond Gerard. O nie.
Redmond Gerard myśli o złotym medalu olimpijskim, który zdobył na igrzyskach.
Slopestyle to generalnie trudna konkurencja. Zapinasz deskę i jedziesz – najpierw po poręczach, muldach i innych takich, a potem trzeba jeszcze zaliczyć trzy duże skocznie, wykręcając na nich jak najlepsze tricki. Okazuje się, że można to zrobić mając 17 lat. Szkoda tylko, że sukcesu nie da się opić. A że Red jest ze Stanów, to nie zrobi tego jeszcze przez niemal cztery lata.
I dobrze, bo jeśli takie rzeczy robi na trzeźwo, pomyślcie, co odwaliłby po alkoholu.
Nihil novi
Zajrzyjmy jeszcze na lodową taflę. Tam łyżwiarze rywalizowali dziś na dystansie 5000 metrów. Nie, niespodzianki nie było. Wygrał Sven Kramer z Holandii. Czemu o tym wspominamy? Bo ten gość nie jest normalny. To trzecie igrzyska z rzędu, na których zgarnia złoto na pięć kilometrów. Jeszcze wcześniej, w Turynie, był drugi.
Zrobił to zresztą na kompletnym luzie, zgarniając po drodze rekord olimpijski i zostawiając rywali w tyle. W tym naszego Adriana Wielgata, ale akurat jego zostawili za sobą wszyscy inni łyżwiarze. A Kramera opisać możemy tylko jednym słowem: jebaniutki!