Nasi skoczkowie zrobili to, co potrafią najlepiej – polecieli. Tym razem samolotem, do Korei. Zdążyli już nawet wylądować, rozgościć się i zrobić całą masę innych rzeczy, którymi nie będziemy was zanudzać. Ważniejsze to, co dopiero przed nimi. Problem w tym, że jest ich o jednego za dużo.
Pamiętacie jeszcze czasy Adama Małysza? Te cudowne chwile na igrzyskach olimpijskich, które byłyby jeszcze cudowniejsze, gdyby nie pewien Szwajcar? Te niesamowite loty i rekordy? Te wspaniałe rywalizacje ze Schmittem, Hannawaldem i całą resztą? Te wyjątkowe momenty, gdy nasza reprezentacja walczyła o wejście do drugiej serii konkursu… A nie, to akurat nie było fajne.
Bo taka prawda, że na początku XXI wieku mogliśmy liczyć tylko na Adama, a potem zaczynało się wybieranie skoczków, którzy zawalą najmniej. Motyw znany z polityki – nie większe dobro, a mniejsze zło. Do drugiej serii wprowadzał nas Małysz, reszta miała po prostu tego nie zawalić. Kto oglądał skoki w tamtych czasach, dziś ze zdziwieniem przygląda się sytuacji, w której mamy inny problem – nadmiar bogactwa.
No dobra, jest pewny lider. Kamil Stoch niewątpliwie swoje miejsce w konkursie drużynowym ma i jest to miejsce zarezerwowane dla gościa, który ma tę ekipę doprowadzić do medalu. Najlepiej złotego, bo ostatni konkurs drużynowy w Zakopanem pokazał, że to najzwyczajniej w świecie możliwe. Skoki w Willingen tylko nas w tym utwierdziły.
Ale właśnie, skoki w Willingen.
Bo było tak: od początku sezonu słabszą formę prezentowali Maciej Kot i Piotr Żyła. Obaj mieli swoje problemy, obaj nie potrafili wskoczyć na wysokie pozycje w konkursach. Napisalibyśmy, że nie było tych słynnych „dwóch równych skoków”. Problem w tym, że one były – ale krótsze, niż byśmy tego oczekiwali. Cztery słabsze próby na osiem to już kwestia często nie do przeskoczenia. Nawet przez Kamila Stocha. Szczególnie, gdy znakomicie skaczą Niemcy i Norwegowie.
Na szczęście pojawił się Stefan.
O przemianie Huli pisaliśmy już (tutaj). Więc w wielkim skrócie: Stefan w tym sezonie tylko raz nie wszedł do drugiej serii, cztery razy był w dziesiątce zawodów Pucharu Świata, najpierw w Oberstdorfie, a potem w Zakopanem robił swoje „życiówki”, a do tego wszystkiego nie zawiódł na MŚ w lotach i w historycznej drużynówce na polskiej ziemi. Dorósł do roli nie tyle numeru cztery w polskiej kadrze, co nawet trójki. Trochę czasu mu to zajęło, ale cieszymy się, że zdążył.
Trójki, bo wydaje się, że numerem dwa jest w tej chwili Dawid Kubacki. Choć raz zdarzyło mu się nie zakwalifikować (w lotach, a tych na igrzyskach brak), to notuje najlepszy sezon w swojej karierze. Dwa razy stanął na podium, jest mocny i to widać. Innymi słowy: nie zakładamy, by cokolwiek mógł spieprzyć, a wręcz przeciwnie – gdyby gorszy skok przydarzył się Kamilowi, to właśnie na daleki lot Kubackiego byśmy liczyli. Bo wiemy, że w nogach to on ma sprężyny. Wystarczy je tylko dobrze wykorzystać.
Co więc z numerem cztery? Jest ciekawie, bo we wspomnianym Willingen Maciek Kot w końcu trafił – drugi raz w tym sezonie – do dziesiątki konkursu Pucharu Świata. Wcześniej, w Zakopanem, zajął miejsce Piotra Żyły w drużynie (na MŚ w lotach musiał przecierpieć odstawienie „na ławkę”) i nie zawiódł. Można więc było uznać, że jego forma stopniowo rośnie i to na tyle, by znalazł swe miejsce w drużynie wysłanej na podbój skoczni w Korei. Ale wtedy Piotr Żyła zaśmiał (słowo użyte nieprzypadkowo) się wszystkim w twarz i wskoczył na trzecie miejsce ostatniego konkursu przed igrzyskami. I jak tu podejmować jakiekolwiek decyzje?
Kto chce, choć przez chwilę, poczuć się jak Stefan Horngacher i dobrać czwartego skoczka do konkursu? Nie oszukujmy się, ale pewniakami są na dziś Stoch, Kubacki i Hula… a kto czwarty #skijumpingfamily #skoki @Skokinews_com @SkokiPolska #Pjongczang2018 #igrzyska
— Andrzej Poncza (@a_poncza) 4 lutego 2018
Zresztą Żyła jest ponoć w znakomitej formie fizycznej, czuje się świetnie a problemem jest technika oraz trafienie wybiciem na dobry moment. Bo Piotrek to nie Kamil Stoch, który spóźni skok o pół metra, a potem poleci po złoto. On potrzebuje wybicia w punkt. A wtedy jest w stanie poleeeeeeeeecieć. Z uśmiechem na twarzy, rzecz jasna.
Horngacher na podjęcie pierwszej istotnej decyzji ma niecałe dwa dni – pojutrze kwalifikacje do konkursu na skoczni normalnej. Przed nim jeszcze kilka sesji treningowych na miejscu. Sytuacja wygląda tak, że o być albo nie być w kadrze zadecydować może kilka metrów. Ale to wszystko po to, by potem nie zabrakło ich do medali. A na te czekamy najbardziej.