Kocham futbol za historie, które pisze. Sam nigdy nie chciałem być profesjonalnym piłkarzem – radość z goli strzelanych na podwórku zawsze mi wystarczała – ale inspirowałem się nimi od kiedy tylko pamiętam. Oczywiście inne wartości imponowały mi za dzieciaka i teraz, tylko schemat się nie zmienił. Śledzę losy zawodników czasem wręcz nietykalnych przez ich status oraz/lub odległość i cieszę się za każdym razem, gdy trafię na kogoś, dla kogo w piłce liczy się nie tylko komercyjny sukces. Może to głupie w 2018 roku – nie wiem, nie to jest w tej chwili ważne.
Jedną z takich godnych podziwu postaci stał się dla mnie Yeray Alvarez z Athleticu. Jeśli przed laty o nim słyszeliście, to pewnie dlatego, że był uważany za wielki talent. Wyjściową jedenastkę Los Leones wziął szturmem przed sezonem 2016/17. Błyskawicznie sprawił, iż Baskowie zapomnieli o Carlosie Gurpeguim, a także nie musieli martwić się o chimeryczne występy Etxeity. Scenariusz idealny, co tu mogło pójść nie tak? Życie, biologia, niesprawiedliwość losu ustalonego przez nie wiadomo kogo. Gdy wydawało się, iż za chwilę po stopera ustawi się cała kolejka chętnych topowych klubów, to właśnie on musiał stanąć w kolejce, lecz do lekarza. Diagnoza: rak jąder.
To jest jeden z takich przypadków, w którym człowiek myśli sobie: „Cholera, ja narzekam na problem x czy kłopot y, a w porównaniu z Alvarezem to zwyczajne popierdółki”. Zareagowałem identycznie, zwłaszcza że Yeray to praktycznie mój równolatek. Rzecz absurdalnie trudna do pojęcia, gdy ty wciąż masz przed sobą kilkadziesiąt lat życia i teoretycznie całkiem niezłe perspektywy, a ktoś w twoim wieku dostaje wyrok, który tak trudno jest zmienić lub obejść.
On usłyszał tę prawdziwie łamiącą wiadomość 23 grudnia 2016 roku. Od jakiegoś czasu odczuwał dyskomfort, więc w końcu zdecydował się na konsultacje u klubowego lekarza. Na pewno nie myślał, iż może być tak źle. Chyba nikt tak nie myśli, bo inaczej można byłoby popaść w hipochondrię. Nie mylmy profilaktyki z paranoją. Trudno jednak zachować spokój oraz trzeźwość umysłu, kiedy dowiadujesz się o tak groźnej chorobie.
Klub od razu otoczył swojego wychowanka opieką. – Yeray nie spanikował, przyjął to bardzo dojrzale. Jest optymistą, my zresztą także. Będziemy go wspierać i zachowamy równie wielką siłę spokoju, co on – komentował na bieżąco Josu Urrutia, prezydent Athleticu. Rok temu okazało się, iż niepotrzebne będzie kompleksowe leczenie. Po operacji wystarczyły mniej więcej dwa tygodnie, by wrócił do zajęć. Pod koniec stycznia 2017 pojawił się w kadrze meczowej, na boisko zaś wybiegł na początku lutego. Athletic zebrał wtedy oklep od Barcelony (0:3), ale San Mames i tak tryumfowało, bo przecież jeden z ich ulubieńców wygrał znacznie ważniejsze starcie. Obrońca stał się lokalnym bohaterem, a 50 tysięcy par rąk zgotowało mu owację na stojąco.
Dobrze byłoby postawić w tym miejscu kropkę kończącą ten tekst oraz całą historię, ale niestety potoczyła się ona inaczej. Alvarez dograł wcześniej wspomniany sezon bez większych problemów, uznano go za jedno z największych odkryć w Primera División, Julen Lopetegui powołał go do seniorskiej reprezentacji Hiszpanii, obrońca miał też przylecieć do Polski na Euro U-21. Kilka dni przed rozpoczęciem turnieju okazało się jednak, że rak wrócił.
– Kiedy wydaje ci się, że on już leży na ziemi i nie może ci nic zrobić, nagle wstaje i uderza ponownie – mówił wyraźnie załamany obrońca na początku ostatniego lata. Tym razem już nie poszło tak gładko, konieczna była długa i męcząca chemioterapia. Trwała mniej więcej trzy miesiące, przez które piłkarz nieco izolował się od świata. Wszelkie komunikaty na temat jego zdrowia publikował Athletic, ponieważ właśnie tak zażyczył sobie piłkarz.
Jego szczęście w nieszczęściu polegało na tym, iż jest członkiem klubu, który naprawdę tworzy jedną wielką rodzinę. Hermetyczną oraz wymagającą, lecz jednocześnie będącą solidnym oparciem dla każdego zmagającego się z kłopotami. Wiem, to brzmi jak banał, patetyczna papka, ale tragiczna historia z Alvarezem w roli głównej pokazała, że hasło „mes que un club” zdecydowanie bardziej pasowałoby dzisiaj do Los Leones, a nie Barcelony. Ci drudzy ponoć uważnie obserwowali rozwój kariery Baska – Kiedy o tym usłyszałem, po prostu odebrałem to jako żart, śmiałem się. Nigdy nie myślałem o przenosinach. To w Athleticu chciałbym rozegrać jak najwięcej meczów – deklarował swego czasu.
Aby natomiast potwierdzić to owiane sławą poczucie wspólnoty w klubie z Bilbao, wystarczy przytoczyć choćby anegdotę o tym, jak Yeray wpadł do Lezamy w odwiedziny do kolegów po raz pierwszy od nawrotu choroby. Ci przygotowali niespodziankę na jego cześć – niemal cały sztab szkoleniowy oraz drużyna ogoliła się na łyso, a potem schowała się w szatni, witając niczego nieświadomego zawodnika szpalerem. Przez całe moje kibicowskie życie równie mocno wzruszyłem się chyba tylko raz, zresztą w nieco podobnej sytuacji, gdy nowotwór pokonywał Eric Abidal.
Francuz również zmagał się z rakiem dwukrotnie. – Jeśli zajdzie taka potrzeba, pokonam go i tysiąc razy. Wygram tę walkę z pomocą wszystkich wspierających mnie ludzi – mówił z kolei Yeray, który pojawił się wczoraj w wyjściowym składzie Athleticu na mecz z Gironą. Mógł wrócić do gry nawet miesiąc wcześniej, bo na ławce rezerwowych zasiadł już gdy Lwy mierzyły się z Deportivo Alaves, ale wtedy skończyło się na rozgrzewce. Kiedy jednak Cuco Ziganda zdecydował się nie wpuszczać go na boisko, San Mames potwornie wygwizdało trenera ich zespołu.
– Zależało mi na tym, by pokazać, iż nawet z raka można wyjść. Udowodniłem to wracając na boisko – mówił wczoraj po zakończeniu potyczki z ekipą z Katalonii. Ironia losu czasem też bywa pozytywna, 4 lutego uznawany jest bowiem za „Światowy Dzień Walki z Rakiem”.
– Przez chorobę bardzo dojrzałem. Powtarzali mi to znajomi oraz inni bliscy mi ludzie – opowiadał Alvarez. Nie wiem czy marzyło mu się zostać autorytetem, ale jeśli jakikolwiek sportowiec zasługuje na to miano, zdecydowanie mamy tu mocnego kandydata. W ogóle życzyłbym sobie, żeby głównie o tego typu osobach mówiono w podobnym kontekście. Szanuję stricte boiskową determinację, ale co dopiero można powiedzieć o piłkarzach, którzy wygrywają również takie bitwy? Dlatego zgadzam się z Joaquinem, który swego czasu nagrał dla Yeraya krótki, lecz treściwy filmik. – Jesteś dla nas przykładem poświęcenia oraz walki, osobą godną naśladowania – mówił w nim weteran Betisu. Zgadzam się w stu procentach, bo sam w obliczu takiego życiowego kryzysu chciałbym mieć tyle siły co on.
Mariusz Bielski