Reklama

Rok temu uczył się stać na nartach. Teraz jedzie na igrzyska olimpijskie

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 stycznia 2018, 15:35 • 11 min czytania 7 komentarzy

Pita Taufatofua – znacie to nazwisko? Nie? Specjalnie nas to nie dziwi, bo to człowiek bez wielkich osiągnięć sportowych w taekwondo. Jeśli jednak napisalibyśmy: gość, który na ceremonii otwarcia igrzysk w Rio maszerował z flagą, gołą klatą i cały się świecił, to pewnie coś byście kojarzyli. Więc to właśnie ten facet. Ale to nie tekst o jego klacie.

Rok temu uczył się stać na nartach. Teraz jedzie na igrzyska olimpijskie

Zacznijmy od krótkiej lekcji geografii, Pita pochodzi bowiem z Tongi. Jeśli jesteście w stanie wskazać to państwo na mapie – szacun. Jeśli nie, nie martwcie się. Całkiem prawdopodobne, że na stosunkowo małych mapach jest nie do zauważenia. Jeśli jednak macie pod ręką taką większych rozmiarów, szukajcie Tongi na prawo od Australii, obok Fidżi. Ten kraj, złożony z ponad 170 wysp, to jedno z pierwszych miejsc, gdzie świętują Nowy Rok. W czasie, gdy w Polsce co bardziej spóźnieni robią zapasy pewnych napojów, u nich są już one opróżnione.

Jeśli chodzi o sport, to narodową dyscypliną Tongijczyków jest rugby. Nie żeby byli światową potęgą – w Pucharze Świata nigdy nie wyszli z grupy. Krajem rządzi król Tupou VI, którego pełne imię jest nieprzytaczalne, więc tylko zaznaczymy, że takowe posiada. Że to jedno z najmniejszych państw świata chyba nie musimy dodawać. Ale uwaga! Jest też polski akcent – gdy w 1939 roku Polska została zaatakowana, to właśnie Tonga była jednym z pierwszych państw, które wypowiedziało wojnę Niemcom. Potem jego mieszkańcy zrzucili się jeszcze na dwa myśliwce dla naszych lotników. Ot, dobre ziomki. I tyle zapamiętajcie.

Olejek

Dobra, ale o co chodzi z tym całym Pitą i dlaczego jest na tyle znany, że o nim piszemy? Żeby to wyjaśnić, musimy zacząć od tego nieszczęsnego olejku. Nieszczęsnego, bo szybko okazało się, że to dla Tongijczyka zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo.

Reklama

Błogosławieństwo, bo nagły przypływ popularności zawsze niesie ze sobą dodatkowe korzyści. Normalnie są to występy w programach telewizyjnych, kontrakty reklamowe, tego typu rzeczy. Pita mówił, że cieszy się, bo ludzie będą teraz wiedzieć, gdzie leży Tonga. Swoją drogą, pamiętacie jeszcze? Zapewne fajnie było też usłyszeć całą halę, sprzyjającą ci w walce z rywalem. Nawet gdy zakończyła się ona wynikiem 1-16.

Przekleństwo, bo zaczął być kojarzony tylko z tym strojem, który przecież ubrał nie dla własnego widzimisię – to narodowy strój w jego kraju. A że Tonga leży w tropikach, to właśnie tak on wygląda. Podobnie zresztą jak olejek kokosowy, którym był nasmarowany, a który na tamtejszych wyspach jest często używany. Niestety, „miła pani”, która mu go nakładała, nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Pita zorientował się, że jest go już dość, gdy jego stopy zaczęły wyślizgiwać się z butów. Odrobinkę za późno.

pita-taufatofua

W konsekwencji tego zdarzenia dochodziło do dziwnych sytuacji. Łagodnie rzecz ujmując. Gdy udzielał wywiadu w jednej z telewizji, ponownie ubrany w ten sam strój, trzy prezenterki zaczęły smarować go – wciąż na wizji – tym właśnie olejkiem. Skomentowalibyśmy to jakoś, ale najlepiej zrobił to chyba on sam: „Ludzie nie rozumieją ile pracy włożyłem w to wszystko, wolą widzieć tylko lśniącego faceta z flagą. Treningom poświęciłem się całkowicie”.

Nieważne co robi, nieważne kim jest, nieważne skąd się wziął – ważny jest fakt, że gość maszerował z gołą klatą i świecił się od olejku. Tak to wyglądało. A szkoda, bo jego historia, z najnowszym jej rozdziałem, jest naprawdę ciekawa.

Wolfgramm i Banani

Reklama

Tu warto się zatrzymać, zostawić na chwilę Pitę, i wspomnieć o dwóch innych Tongijczykach, którzy wystąpili na igrzyskach. I – uwaga – o obu mogliście słyszeć! Pierwszy z nich w 1996 roku wybrał się do Atlanty. Był całkiem niezłym bokserem, jego bilans walk zawodowych to 20-4, w tym 14 nokautów. Walczył w wadze superciężkiej (na igrzyskach) i ciężkiej (w zawodowym ringu). Przy czym te określenia pasują do niego idealnie, bo było to około 150 kilogramów mięśni. Kawał chłopa. Dlaczego o nim piszemy? Bo na wspomnianych igrzyskach zdobył srebrny medal. W finale przegrał z pewnym panem, którego macie minimalną szansę kojarzyć. Władimir Kliczko. Mówi wam to coś? Nam obiło się o uszy.

Paea Wolfgramm po tej porażce wrócił do domu, gdzie był traktowany jak zwycięzca. Nic dziwnego – do dziś to jedyny medal igrzysk w historii kraju. Na Tondze odbyło się wielkie święto, połączone z paradą, gdzie główną atrakcją był właśnie bokser. W tłumie stało mnóstwo dzieciaków, trzymających kartki z literami z jego imieniem. Był tam też Pita. Trzymał „P” i postanowił, że zostanie olimpijczykiem. Podobnie jak większość z nas kiedyś chciała zostać piłkarzami czy skoczkami narciarskimi. Różnica jest taka, że on faktycznie to zrobił.

Zanim jednak o tym, przejdźmy do człowieka o dumnie brzmiącym nazwisku. Bruno Banani. Jeśli wydaje się wam ono nieco podejrzane, to macie rację. Gość został pierwszym Tongijczykiem, który zakwalifikował się na zimowe igrzyska. Wystąpił na nich cztery lata temu, był 32 w saneczkarstwie i… to w sumie wszystko, co istotne dla tej historii. Ale nie możemy się oprzeć, by dodać tu jeszcze kilka zdań: Bruno sławny stał się kilka lat wcześniej, gdy komuś wydało się podejrzane, że nazywa się dokładnie tak samo, jak pewna firma odzieżowa z Niemiec. Szybkie śledztwo, sprawdzenie faktów i kilku ludzi mogło powiedzieć, że „wszystko by się udało, gdyby nie ci przeklęci dziennikarze”.

Historia brzmiała tak: Bruno zgłosił się do udziału w konkursie, który miał wyłonić pierwszego zimowego olimpijczyka z Tongi. Konkurs zorganizowano, bo tamtejsza księżniczka, chciała zobaczyć Tongijczyka rywalizującego w zimowych warunkach. Powód dobry jak każdy inny, prawda? A Banani to tak naprawdę Fuahea Semi. Zmiana nazwiska to pomysł agencji reklamowej, która reprezentowała też niemieckie przedsiębiorstwo. Marketing XXI wieku. Sami nie wiemy, czy bardziej jesteśmy rozbawieni, przerażeni czy zakłopotani.

20 lat

Najwyższa pora wrócić do tego, co interesuje nas najbardziej, ale zanim trafimy na zimowe igrzyska, zajrzyjmy znów na letnie. Bo cała droga Pity, od momentu, gdy był dzieciakiem na paradzie, do występu na największej sportowej imprezie świata, jest cholernie interesująca. Jeśli macie znajomego reżysera, to powiedzcie mu, że to gotowy materiał na film.

Tonga nie jest najbogatszym krajem świata. Szczególnie gdy wychowujesz się w dziewięcioosobowej rodzinie, jak Pita. Jego matka była pochodzenia angielsko-australijskiego, a ojciec to rdzenny Tongijczyk. Ten ostatni skończył studia, co w jego czasach było czymś niezwykłym. Ta mieszanka sprawiła, że Pita ma jaśniejszą skórę od większości mieszkańców kraju (choć dziś żyje w Australii). A to wystarczy innym dzieciakom w szkole, by kogoś gnębić. Szczególnie, gdy jest się stosunkowo niewielkim, a on – choć dziś trudno w to uwierzyć – właśnie taki był.

– Urodziłem się w Australii, ale wróciliśmy na Tongę, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, jak to jest dorastać w tym kraju. Każdej niedzieli wyrywałem z ziemi maniok. (…) Mam pełne doświadczenie z życia na wyspie. Przez lata żyliśmy w domu z jedną sypialnią – cała nasza dziewiątka. Byliśmy bardzo biedną rodziną – mówił w wywiadach.

Tygodniowo Pita dostawał 20 centów kieszonkowego. To można było wydać na blok lodu, przenoszony w siatce, albo odczekać dwa i pół tygodnia, by zebrać pięćdziesiąt centów potrzebnych na burgera z jajkiem. Innymi słowy: lekko nie było. Przygodę ze sportem Pita zaczął od treningów rugby. Naturalny wybór, o czym już wiecie. Problem w tym, że… zresztą, niech wypowie się on sam:

Pamiętam, że chodziłem treningi przez cztery lata z rzędu, nie opuściłem ani jednego. Przez te cztery lata ani razu nie zostałem wpuszczony na boisko. Za każdym razem myślałem: „W następnym tygodniu, w następnym tygodniu”, ale nigdy się nie udało. Szybko nauczyłem się, jak uparty potrafiłem być, gdy chodziło o nie rezygnowanie ze swojego celu.

Zwróćcie uwagę na ostatnie słowa. Bo gdy Pita przerzucił się na taekwondo, okazały się one szczególnie istotne. A było to tak: najpierw, w 2004 roku, miał wystartować w kwalifikacjach olimpijskich. Na Fidżi, gdzie się odbywały, przylecieli jego rodzice, którzy mieli oglądać go w akcji po raz pierwszy. Jedyne, co zobaczyli, to Pitę, który nie wszedł na matę. Przed turniejem usłyszał, że z Ameryki przyleciał syn jednego z działaczy i to on zawalczy.

Cztery lata później – turniej tej samej rangi, kwalifikacje do igrzysk w Pekinie. Pita dociera do finału, w którym prowadzi i wtedy… uszkadza sobie kość. Walczy jeszcze dwie rundy, co kończy się wielką opuchlizną i wizytą w szpitalu. A, przez sześć miesięcy nie mógł też chodzić.

Podobnie było z kwalifikacjami do Londynu. Kontuzja na turnieju w Azerbejdżanie, a w efekcie szybka rezygnacja z dalszej walki. W głowie myśl o tym, że jest jeszcze turniej, w Australii. Sęk w tym, że powinien leczyć się sześć miesięcy, a przerwa pomiędzy imprezami trwała tylko osiem tygodni. Mimo to walczy, nawet awansuje do finału, ale w nim jest w stanie jedynie skakać na jednej nodze.  A że życie to nie „Karate Kid”, to nie wygrywa. Po tym wszystkim nie chodzi kolejne trzy miesiące. Jak pech, to pech. Każdemu jednak jego limit musi się kiedyś wyczerpać. Rok 2016, kolejna szansa, tym razem na igrzyska w Rio:

Pracowałem na pełny etat w tym samym czasie, w którym trenowałem. Zmagaliśmy się z problemami finansowymi, ale udało nam się dostać bilet do Papui-Nowej Gwinei. Tam dotarłem do finału, z rywalem z niego przegrałem wcześniej dwa razy. W finale wszystko rozstrzygnęło się w złotym punkcie – ktokolwiek by go nie zdobył, wygrałby mecz. Zabawna rzecz w tym wszystkim jest taka, że nawet nie pamiętam kopnięcia, za które dostałem ten punkt – myślałem, że w ogóle nie kopnąłem. Pamiętam jedynie, że spojrzałem na tablicę wyników i zobaczyłem wynik: Tonga 1-0 Nowa Zelandia. Dwadzieścia lat wysiłku.

O igrzyskach w Rio już wszystko wiecie. Ale Pita nie byłby najwidoczniej sobą, gdyby po nich nie uznał, że brakuje mu wyzwań. I tak dochodzimy do tego, co w ogóle nas tu sprowadziło.

Narty

9348992-3x2-700x467

Tak naprawdę Pita nic nie musi. Sławę zyskał w Rio, ma stałą pracę (zajmuje się niepełnosprawnymi i żyjącymi w biedzie dziećmi), dyplom inżyniera zrobił kilka lat temu, kończy magistra. Od osiemnastego roku życia para się też modelingiem. Każdy normalny człowiek, na pomysł dostania się do zimowych igrzysk w takiej sytuacji, pomyślałby: „Na cholerę mi to?”.

Pita zdecydowanie normalny nie jest. Tuż po Rio wymyślił sobie, że pojedzie do Korei i będzie tam biegał na nartach. Sęk w tym, że średnia roczna temperatura na Tondze to ok. 25 stopni Celsjusza, a śniegu nie pamiętają tam nawet najstarsi górale. Choć i tych chyba tam brak.

Ale to wszystko to tylko drobne przeszkody na drodze do osiągnięcia większego celu. Regularnie pojawiały się też kolejne: gdy wyjechał do Niemiec na treningi, nie było tam śniegu i padał deszcz, w Turcji dowiedział się, że jego samolot do Chorwacji, gdzie miał startować, już odleciał, poza tym kilka razy złamały mu się narty (na szczęście tym razem kości wytrzymały).

Z nartami to w ogóle inna historia, bo to przecież człowiek, który o bieganiu na nich nie wiedział nic. Pierwszy raz założył je rok przed igrzyskami. Brak środków powodował, że przez długi czas biegał na jednej parze, podczas gdy najlepsi zawodnicy mają ich kilkadziesiąt. Większość roku trenował zresztą na nartorolkach. I choć zasady MKOl-u zezwalają na kwalifikację do igrzysk przez wyścigi na nich, to takich po prostu zabrakło, musiał więc biegać na śniegu. Woskowanie nart? Kupił wosk przez Internet. Jeden. Sęk w tym, że… do snowboardu. To nie miało prawa się udać.

Pita miał jednak pewną przewagę nad wieloma zawodnikami z Polski, Norwegii czy Niemiec. Kacper Merk, komentator i dziennikarz Eurosportu:

MKOl prowadzi akcję wspierania rozwoju sportu w państwach, nazwijmy to umownie, takiego narciarskiego trzeciego świata. W związku z tym na igrzyskach reprezentowany musi być każdy kontynent i wiadomo, że z takiego kontynentu jak Australia czy Ameryka Południowa jest się tysiąc razy łatwiej dostać, bo tam nie ma konkurencji. Więc jeżeli spełnia się podstawowe wymogi, czyli zrobiło się FIS punkty w okresie kwalifikacyjnym, to ma się bardzo dużą szansę, by pojechać na igrzyska.

Pomogło mu też to, że trafił na dwóch bardziej doświadczonych zawodników z Chile i Meksyku. Oni też nie osiągali wyników, którymi mogliby się chwalić, ale wiedzieli co nieco o tym sporcie. W grupie cała trójka była silniejsza.

Jeden gość wiedział jak woskować narty. Jeden jak zarezerwować pokój hotelowy. Zorientowaliśmy się, jakie mamy środki i zaczęliśmy pracować wspólnie. Dla mnie to jest olimpijski duch. Nie chodzi tylko o zdobywanie złotych medali i wzajemne niszczenie się. Chodzi o wspieranie się – mówił Pita.

Kolejne starty nie przynosiły jednak rezultatów, mimo udoskonalenia metod. W Jakuszycach, na mistrzostwach Polski, stracił do zwycięzcy 45 minut. W dużej mierze przeszkodziła mu narta, która wypięła się, zjechała ze zbocza i szukał jej przez kwadrans. Inna sprawa, że przez prawie rok trenował do sprintów, a na długie dystanse przerzucił się z przypadku – gdy zajechał do Kolumbii, okazało się, że sprint, który miał się odbyć tuż nad poziomem morza, jest biegiem dystansowym… na wysokości 2600 metrów.

Wszystkie te przeciwności losu jakoś pokonywał. Także brak pieniędzy. Odpalił zbiórkę, chciał zebrać 50 tysięcy dolarów, później cel zmniejszył się do 30. Ludzie wpłacili 16. Jak mówi, nigdy nie był w gorszej sytuacji finansowej, ale… No właśnie, jest jedno ale. Bo Pita zrobił coś, co każdy rozsądny człowiek uznałby za niemożliwe. I powtórzymy: to jest materiał na hollywoodzki film. Ostatnia szansa, ostatni wyścig. Islandia. Szybki rzut oka na tabelę wyników, chwila oczekiwania… i jest. Kwalifikacja olimpijska. Korea czeka. To wszystko się opłaciło.

Pjongczang

Powiedzmy sobie szczerze: Pita na igrzyskach nie ma szans. Równie dobrze moglibyśmy wystartować tam my. Ale, przyznajemy, ta historia po prostu się dobrze sprzedaje. Spokojnie do czytania o niej moglibyście odpalić sobie Shię LaBeoufa, krzyczącego do was z ekranu, żebyście nie pozwolili marzeniom pozostać tylko marzeniami.

Kacper Merk:

Powinniśmy patrzeć na jego występ na igrzyskach w ramach fajnej historii. Ciekawostka, że człowiek z końca świata, gdzie śniegu pewnie nigdy nie było, jedzie na igrzyska. Pewnie się przebije do CNN czy BBC, więc w kwestii promocji igrzysk to też ważna sprawa, ale to tylko ciekawostka. Nie czarujmy się, że to coś więcej. Na pewno odgrywa rolę ten aspekt telewizyjny, bo ludzie będą chcieli zobaczyć gościa, który rok biega na nartach niż gościa, który przybiega po 40. miejsce. A jednak większość ludzi zobaczy „Hm, a ten z Tongi jak sobie radzi?”.

I Kacper ma rację. Odpalimy biegi. Tylko po to, by spojrzeć na to, na którym miejscu przybiegnie Pita. A jeśli nie będzie to ostatnie, ucieszymy się tak, jakby zdobył złoty medal. Bo ten Tongijczyk po prostu nas kupił. I tyle.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...