Piotrek Malarczyk tuż po transferze do Ispwich wylądował w Lidze+ Extra. Jak dziś pamiętamy „Pomidora” z nim w roli głównej:
„Do trzydziestki będę miał dziesięć meczów w kadrze”. TAK.
„Jestem wart co najmniej milion euro”. POMIDOR.
Ani jedna, ani druga wypowiedź paradoksalnie się nie przeterminowała, ale więcej mówi to o PESEL-u i zdolnościach retorycznych Piotrka, niż rozwoju jego kariery. Może nie nazwalibyśmy przenosin do Kielc powrotem z podkulonym ogonem pod maminą spódnicę, ale owszem, gdyby wszystko wypaliło chociaż w zauważalnym procencie, Koronę dziś byłoby stać najwyżej na klubową koszulkę Malarczyka.
A miało być tak pięknie. Wydawało się, że transfer do Anglii był szyty na miarę. Malarczyk, chłop jak dąb, raczej bliższy finezji technicznej Denisa Irwina niż Ronaldinho, pasował nam do rąbanki w Championship. Może nie nauczy się strzelać rzutów wolnych raboną, ale łokciem, kolanem i barkiem wywalczy sobie miejsce w tej lidze, ona jest dla takich graczy stworzona, w dodatku przecież to nie ogórek, a czołowy stoper Ekstraklasy, kapitan Korony.
Jego wyjazd do Anglii był jednak trudnym do zrozumienia pasmem rozczarowań. Fiasko Championship jeszcze jak cię mogę, bo jest możliwe, że to jedne z bardziej niedocenianych rozgrywek (choć przy czterdziestu sześciu kolejkach ligowych i kilku rozgrywkach pucharowych jest gdzie łapać minuty). Ale żeby odbić się od Southend United? Klubu tak pozbawionego ambicji, że jego największym derbowym rywalem jest w zasadzie Dagenham & Redbridge? Gdy zaginął, pisaliśmy dosadnie: „Całe szczęście, że jeszcze nie oglądamy go w DHL-u jak Radosława Kałużnego czy w innych przybytkach jak Agatę Wróbel”.
Ostatecznie Malarczyk będzie mógł postawić na kominku zdjęcie z Rooneyem, a my będziemy po wsze czasy wspominać kuriozalną kwotę transferową, za którą „Malar” szedł do Anglii. Przypomnijmy, że chodziło o 50 tysięcy złotych, czyli kasę, za którą można nabyć:
– 0,77 metra kwadratowego apartamentu przy Złotej 44 w Warszawie,
– pięć tysięcy piw w knajpie,
– nową Skodę Fabię,
– rodzinne wakacje na Dominikanie,
– 500 lekcji angielskiego,
– pierścionek zaręczynowy Mariny Łuczenko,
– dwa i pół tysiąca pakietów „1000 followersów na Twittera”,
– 24 obiady z Radosławem Sikorskim,
– alkohol na wieczorne spotkanie redakcji Weszło,
– butelkę 60-letniego McCallana,
– 5 zabiegów odmładzania waginy,
– 30 najlepszych biletów na finał Ligi Mistrzów (lub 15 u konia),
– strój Dody z Eska Music Award 2015,
– sylwestrowy występ Maryli Rodowicz.
Problem polega na tym, że do dziś księgowy Ipswich zastanawia się, czy jednak inwestycja w sylwestrowy występ Maryli Rodowicz nie byłaby lepsza.
Sam Malarczyk w wywiadzie Szymona Podstufki swoją angielską przygodę komentował tak:
Pewne rzeczy są niezależne od nas. Z jego pomocą [Jarosława Kołakowskiego – red.] zapracowaliśmy na taką szansę, jaką jest odejście do Championship, do bardzo solidnego klubu, z perspektywami nawet na awans do Premier League. Nie dało się przewidzieć tego, że zagram w lidze tylko trzy spotkania, niepełne w dodatku. Była to na pewno rozsądna decyzja, Championship jest znana z tego, że jest ciężkimi rozgrywkami. 46 meczów w samej lidze. Przy takiej liczbie gier trzeba się spodziewać, że ktoś wyleci za kartki, ktoś wypadnie z kontuzją, nastąpi jakaś rotacja z racji trudów sezonu. Tymczasem tutaj dwójka stoperów trzymała swoje miejsce przez cały rok. Ale czy to był zły krok? Absolutnie nie. Dostałem możliwość pokazania się i pójścia wyżej przy dobrej grze, gdyby to wszystko wyglądało tak jak powinno.
Malarczyk wrócił do Polski, przygarnęła go Cracovia. Nie można powiedzieć, że zapomniał jak się gra w piłkę, nie można powiedzieć, że co mecz zawalał trzy gole. Ale to już nie było to, brakowało… może nie błysku, bo mówimy o twardym stoperze, ale wiaderka witamin, które w Kielcach jadł przed każdą kolejką. Przecież wtedy, w czasach Korony, zupełnie nikogo nie zaskoczyłoby powołanie do kadry. Może nie wyprowadzałby reprezentacji z tunelu, ale jednak gdyby Nawałka mu się bliżej przyjrzał, nikt nie miałby pretensji. W czasach Cracovii nikomu takie coś nawet nie przyszło do głowy. Szczególnej karty nie zapisał, a mieli tam nadzieję, że w perspektywie urośnie do miana jednego z liderów formacji. Tak się nie stało, „Malar” był w najlepszych momentach solidny i nie dziwi, że Probierz nie budował dalekosiężnych planów w oparciu o Piotrka.
Takie plany ewentualnie mógł mieć tylko tworzący podsumowania „Kozaków i badziewiaków”:
Wykaz za jesień 17/18
Korona to jednak jego dom. Mówimy o wychowanku przyprowadzonym przez Marka Motykę na trening seniorów, by pomógł trenować szarańczę. Zresztą, wystarczy popatrzeć na te zdjęcia, a będzie jasne, że Malarczyk w Kielcach podczas meczów nie walczy tylko o ligowe punkty.
Źródło: Korona TV
Nikt mu tu miejsca w składzie za darmo nie odda, jako Mesjasz nie przychodzi. To już nie czasy, gdy na kieleckim horyzoncie widniała groźba uzupełniania jedenastki klubowym kierownikiem i panią z pralni. Układy na górze też się zmieniły, Malarczyk nie wpadnie do prezesa na herbatkę, by powspominać bramki Tomasza Pietrasińskiego w czasach Korony Nidy-Gips. Przychodzi do drużyny, na ten moment, lepszej niż Cracovia. O skład wcale nie będzie łatwiej. Pod względem jesiennych not indywidualnych, jego bilans 4.00 wypada gorzej od niemal wszystkich defensorów Korony: Rymaniak 5.62, Kovacević 4.95, Dejmek 4.75, Barry 4.20, Miś 4.20, Kallaste 4.44 i tylko jeden Diaw 3.89.
Ale to jednak jego miejsce, jego miasto – tu wszystko, każdego dnia, będzie mu przypominać najlepsze chwile w karierze. Tu walka za barwy nie będzie wymuszona. Być może przypomni sobie dawny ogień. Może będziemy mieli do czynienia z casusem Kiełba, dla którego słabszej formy Korona zawsze była idealnym panaceum?
Chce się powiedzieć: transfer szyty na miarę. Same pozytywy, same dobre perspektywy. Jest tylko jedno „ale”: to samo wszyscy myśleli przy przenosinach do Ipswich.
Fot. FotoPyK