Co pcha ludzi do morderstwa? Co siedzi w głowie seryjnego mordercy? Jak można zamordować dla worka pszenicy, jak można zabić własną siostrę dla pieniędzy z kamienicy? Czy w każdym człowieku jest ciemna strona mocy? Jak często zabójstwo w Polsce uchodzi płazem? Dlaczego kondycja polskich organów ścigania jest dramatyczna? Jak kardynalne błędy popełnia prokuratura?
Te odpowiedzi daje książka “Zbrodnie prawie doskonałe” Izy Michalewicz, efekt dwóch i pół roku reporterskiej pracy przy makabrycznych zagadkach polskiego policyjnego Archiwum X, pracy heroicznych śledczych, którzy chcą ukoić ból rodzin ofiar dając im odpowiedź na pytania: kto, jak i dlaczego?
Wywiad w ramach sobotniego cyklu “Męskie gadki”.
***
Tak się złożyło, że w tym tygodniu oglądałem serial Dexter, gdzie niektóre obrazy i zbrodnie są tak zatrważające, że musiałem sobie tłumaczyć: uspokój się, to tylko fikcja. To nie miało miejsca. A potem otwieram pani reportaż:
„Zakopane, 30 września 1993 roku. Idący z kiosku robotnik skraca sobie drogę, wracając na plac budowy przy polsko-amerykańskim banku na ulicy Kościuszki (dziś siedziba Alior Banku). Przy płocie na tyłach budynku, nazywanego historycznie willą Różeckiego, dostrzega nieruchome, obnażone ciało kobiety. Przerażony biegnie do banku i powiadamia pracowników. Dwaj policjanci, którzy akurat siedzą w radiowozie niedaleko Równi Krupowej, dostają polecenie od dyżurnego Komendy Rejonowej Policji, żeby natychmiast udać się w tamto miejsce.
Jest około godziny 16.00. Sześć stopni powyżej zera po nocnym przymrozku. Powietrze stoi w miejscu. Nie pada. Przyroda zamarła w skupieniu. Policjanci ostrożnie, żeby nie zatrzeć śladów, podchodzą do znaleziska. Kobieta ma około 25–30 lat, włosy blond, ładny, zadarty nos filmowej gwiazdy. W jej nienaturalnie wielkich, niezwykłych oczach odbija się niebo. Zakrwawiona twarz kontrastuje z białą marynarką. Ktoś dźgał ją nożem po piersiach i brzuchu. Leży teraz na trawie jak pęknięta, wyrzucona na śmietnik gipsowa figura. Spodnie zsunięte do kostek. Rajstopy i majtki – do kolan. Nad zakrwawionym łonem góruje wydatny brzuch, odsłonięty przez podniesiony na wysokość piersi, fioletowy sweter. Kobieta jest w zaawansowanej ciąży.
To jeszcze nie wszystko – zdaje się mówić jej ciało. Technik kryminalny odwraca zwłoki. Policjanci widzą pocięte we wszystkie strony ostrym narzędziem uda i pośladki”.
Karmimy się kryminałami, są fundamentem popkultury, ale dopóki nas nie dotyczą, uważamy je za nierealne. Pani książka pokazuje tak samo mroczne i koszmarne zdarzenia, ale prawdziwe, dziejące się u nas, w Polsce, za rogiem.
Ludzie kochają tajemnice, krew i seks. To są tematy, które kręcą ich najbardziej. Poza tym zbrodnia stała się modna. Dostrzegam próbę jej oswojenia, choćby w takim Dexterze, o którym pan wspomniał, gdzie głównym bohaterem jest seryjny zabójca. Oglądam ten serial namiętnie z synem, ale w zasadzie z ciekawości, kiedy on wreszcie wpadnie. Najbardziej przerażona jestem tym, że szczególnie z seryjnych zabójców robi się niemal gwiazdy filmowe. Są bohaterami mediów. Oczywiście to, co siedzi w głowie człowieka, który dopuścił się takiego czynu, jest ciekawe z punktu widzenia kryminalistyki, ale często zapominamy, że taka zbrodnia zbiera potworne żniwo. To setki zrozpaczonych, osieroconych rodzin, którym śmierć najbliższych złamała życie. Mało kto przejmuje się czyjąś śmiercią na tyle, żeby dostrzec, że do dziś, gdzieś na jakimś cmentarzu, codziennie grób córki odwiedza niepełnosprawny ojciec, zadający sobie pytanie: kto ci zrobił krzywdę? Niewiedza zabija te rodziny, rozkłada je od środka. One codziennie umierają. Pytanie “dlaczego?” nie daje im żyć, nie daje tak naprawdę pochować najbliższych, nie daje przejść żałoby. Życie człowiek potaniało.
Nie jest niepokojące w tym kontekście na przykład to, że jeden z antybohaterów pani reportaży zaczytywał się w “Milczeniu owiec”, wertując je niemal na okrągło?
Znam dziennikarzy, którzy czytają ten sam kryminał po kilkanaście razy, co uważam za zboczenie, ale fascynacja zbrodnią nie z każdego uczyni zbrodniarza. Tak samo nie każdy, kto doświadczył zła w dzieciństwie lub okresie dojrzewania, nie każdy komu wtedy złamano serce lub kręgosłup, będzie potem niszczył ludzi. To, co zdążyłam wynieść z czytania makabrycznych akt, to że są wielką księgą życia, w której ścierają się ze sobą przeróżne żądze i namiętności. Jedna z nich na koniec wygrywa, i najczęściej jest to nienawiść. Do dziś nie rozumiem, jak można zabić drugiego człowieka dla worka pszenicy, ale inspiracją bywa często nieudane życie. Każdy zabójca dysponuje jakimś brakiem. W przypadku osoby, o której pan mówi, był to brak miłości, w innych na przykład żądza pieniędzy.
Wizerunek społeczno-popkulturowy jest taki, że morderca to skrajny psychopata, kosmita, ktoś, kto niemal spadł z Marsa. I tacy przewijają się przez karty pani reportaży: bracia, którzy dla kasy z kamienicy zabili siostrę lub inkasent strzelający do siedmiolatka z przyłożenia. Ale najwięcej jest ludzi zaskakująco nieodległych od tego, co nazwalibyśmy zwyczajnością. Pani zacytowała nawet Kaczmarskiego: w nas jest raj, piekło, i do obu szlaki.
W każdym człowieku drzemie ciemna strona mocy, której nie da się nigdy całkiem wyciszyć. Każdy z nas nosi w sobie coś obrzydliwego, czego nie akceptuje, bo jest złe. Ale nie znaczy, że to zło szerzy. Większości udaje się nad tym zapanować, ale są ludzie, którzy poddają się instynktom. Czym jest nienawiść? Emocją gwałtowną. Wypadkową chwili. Ale nienawiść można też hodować jak kwiat. Jak się ją dokładnie podlewa, to ona wspaniale rośnie. Możemy to robić sami, mogą robić to inni, czyli ci, którzy nas krzywdzą. Ed Kemper, seryjny morderca z USA, powiedział, że pierwszy raz zabił po kłótni z matką. Wyszydzała go, poniżała całe życie, w związku z tym zemścił się na dziadkach, których zastrzelił najpierw. A matce oderżnął głowę. Ale nie każdy skrzywdzony będzie przecież zabójcą. Nie każdy kogo wychowywał ojciec psychopata będzie psychopatą. Po drodze zdarza się tyle sytuacji społecznych i tylu dobrych ludzi można spotkać, że takiego człowieka potrafi ochronić przysłowiowa boska ręka.
Jestem reporterem, który próbuje dociec, czy jesteśmy w stanie wziąć swój los we własne ręce. Chłopiec, który szedł łowić ryby, po drodze spotkał tego, który odebrał mu życie. Równie dobrze mógł pójść dwie godziny później. Nie wiem, co rządzi ludzkim losem, ale cokolwiek to jest, budzi we mnie straszny sprzeciw.
Punktem wyjścia jest polskie Archiwum X, o którym większość czytelników pewnie nawet nie wie, że takowe istnieje.
Historia Archiwum X sięga reformy administracyjnej kraju z 1999 roku, kiedy z czterdziestu dziewięciu województwo powstało szesnaście. Inspektor Karol Suder, ówczesny kierownik wydziału operacyjnego sekcji do spraw zabójstw w Krakowie, postanowił zrobić bilans nowo podległych mu komend miejskich i powiatowych. Tam oczywiście spotkał się z wielkimi pretensjami, jak śmie ich kontrolować. Ale sprawdził, ile spraw nie zostało rozwiązanych i dlaczego. Rzucił wówczas swoim pracownikom pomysł, że może by się nimi zajęli. Powiedział im, że nie będzie z tego kasy, a praca po godzinach. Jeśli nie chcą, on to zrozumie. Ale chcieli. To oni są bohaterami tej książki. Próbuję popatrzeć na wszystkie te sprawy oczami policjantów, w jaki sposób widzieli tamte wydarzenia, jak dochodzili – bądź nie – do prawdy. W zasadzie po to założyłam profil na Facebook „Iza Michalewicz Archiwum X”, bo może zdarzyć się, że komuś, komu ta książka wpadnie w ręce, przypomni się jakiś szczegół związany z którąś sprawą, do tej pory nierozwiązaną. To jest niezwykłe, że ci policjanci najbardziej wbrew pozorom liczą nie na technikę kryminalistyczną, nie na najnowsze badania, ale na ludzi. To ludzie wciąż są najważniejszym źródłem informacji.
Czy pani zdaniem istnieje w Polsce kryzys zaufania wobec policji?
W Polsce nie ma zaufania do organów ścigania, co odziedziczyliśmy jako społeczeństwo po siermiężnych latach PRL-u. Na dodatek od jakiegoś czasu funkcjonuje „syndrom Kulsona”, policjanta, który miał podczas Marszu Niepodległości wpychać na siłę kobietę do radiowozu ze słowami „siadaj kurwo”, a policja twierdziła, że to było zdanie rzucone przez jednego policjanta drugiemu: „siadaj Kulson”, gdzie Kulson to niby ksywka. Ludzie obserwują, jak policja staje się zakładnikiem koszmarnej politycznej walki w kraju. Ale są w policji ludzie, który wykonują ten zawód z absolutnej pasji i misji. Gdyby chcieli zarabiać kupę pieniędzy, dawno by to rzucili, bo to nie jest dochodowe. Oni są rozliczani z wykrywalności, a jeśli pracujesz nad sprawą kilka lat, to wiadomo jak wykrywalność wygląda. Zespołów Archiwum X nie ma wiele, nawet niektórzy koledzy po fachu robią sobie z nich żarty. Były już minister Błaszczak obiecywał powstanie przy każdej wojewódzkiej komendzie komórki Archiwum X, ale skoro nie ma pieniędzy na służbę zdrowia, ratowanie ludziom życia, to jak mają być pieniądze na organa ścigania? Przelewa się z pustego w próżne. Jeżeli w Kielcach, na całe województwo, jest jeden czynny policjant i dwóch emerytowanych do analizowania akt, no to o czym my mówimy? Gdańsk, ponad sto trzydzieści nierozwiązanych spraw, dwóch policjantów. I tak mają sukcesy, ale to ludzie, którzy pracują non stop. Mało tego, te komórki to fikcja. Jak coś się dzieje bieżącego, muszą odłożyć swoją pracę. A przecież to jest lawina. W Polsce zabójstwo nie zdarza się raz na rok. I bez Archiwum X mają pełne ręce roboty, a prócz tego wracają do dłubania w starych aktach. To heroiczna praca, bo te sprawy przez lata dodatkowo zaplątało życie. Niektóre z nich sięgają czasów, gdy technika kryminalistyczna była w powijakach (Podczas dochodzenia w Górach Stołowych opisany jest sprzęt do wykrywania metalu, co do którego śledczy ironizują, że wykryłby tylko zakopany pół metra pod ziemią czołg – przyp. LM). Nie wszystkie udaje się rozwiązać. Sprawa tzw. Inkasenta, do dziś nie daje Suderowi żyć.
Wie pani do jakiego wniosku może dojść ktoś ze skrzywioną psychiką po lekturze pani książki? Że w Polsce łatwo zabić tak, żeby to uszło na sucho.
Tu się nie zgodzę.
Ale pani w każdym rozdziale pokazuje, ile podczas dochodzenia zdarza się uchybień. Jak ktoś nie rozumie dlaczego lenistwo należy do grzechów głównych, to zrozumie na przykładzie policjanta, który powinien w poszukiwaniu świadków sprawdzić dziesięć mieszkań na klatce, ale w dwóch mieszkaniach akurat nikogo nie było, więc już tam nigdy nie wraca.
To częściej z głupoty niż z lenistwa.
No to głupotę trzeba uczynić ósmym grzechem głównym.
Tu się zgadzam, ale na niepowodzenie śledztwa składa się suma wielu błędów, nigdy błąd jednego człowieka. Policjant nie dotrze do świadka, bo nie było go w domu. Kryminalistyk pokpi oględziny, nie zbierze śladów jak należy. Prokurator przyjedzie na miejsce zbrodni bez medyka sądowego. Medycy sądowi nie są na etatach w prokuraturze, tylko trzeba ich “wypożyczać”, na przykład z uniwersytetów medycznych, przez co często w ogóle nie docierają na miejsce zbrodni, choć ich opinia mogłaby wskazać kluczowe ślady, a każdy policjant podkreśla, że o powodzeniu śledztwa w największym stopniu decydują pierwsze godziny. To wszystko jest postawione na głowie.
Albo porażające jest palenie dowodów.
To są systemowe błędy. Jeśli klamka zapadła jak amen w pacierzu i człowiek wylądował w więzieniu, zapada decyzja, że dowody można zutylizować. Ale co, gdy jak sprawie Trojaka, pada podejrzenie, że skazany nie jest rzeczywistym sprawcą? Policjanci z Archiwum X mówili mi: gdyby to był traktor, to zrozumiałe. Ale chodziło o nóż. Czy nie można wprowadzić regulacji, by taki nóż przez trzydzieści lat przechowywać w odpowiednim miejscu?
Albo kołdra, na której znaleziono martwą Małgosię spod Skierniewic. Nazajutrz wyprana, a samo mieszkanie wysprzątane.
Kłania się kompletny brak kompetencji prokuratora. Przyjechał z góry zakładając, że to samobójstwo. Jak mógł założyć tylko jedną wersję wydarzeń, skoro dowody wcale nie były oczywiste? Ale oddano mieszkanie, więc rodzina po prostu posprzątała. To policjant wezwał na miejsce medyka sądowego, dzięki czemu po czasie okazało się, że w organizmie Małgosi znaleziono końskie dawki cyjanku potasu, bardzo trudno dostępnego środka chemicznego, po którym nie było żadnych śladów w mieszkaniu. Osoba umierająca na takie zatrucie umierałaby w konwulsjach, niemożliwe jest, by leżała wyprostowana na równo ułożonej kołdrze. Prokurator natomiast to umorzył. Są ludzie, którzy nigdy nie powinni zostać prokuratorami, ale w tym fachu są pieniądze, więc tam idą. I stają się szkodnikami. Jak nie wiadomo o co chodzi, to zakłada się nieumyślne spowodowanie śmierci, bo tak najprościej. Zero intuicji, która w tym zawodzie powinna iść w parze z wybitnym umysłem analitycznym.
Gorzej, jeśli to z wygody. Samobójstwo, więc sprawa rozwiązana. Statystyki lepsze.
Dlatego prokuratorzy idą tam, gdzie wina jest ewidentna. Jak nie jest to takie oczywiste, to prokurator ma cztery razy więcej roboty, którą trzeba wykonać natychmiast, bo pierwsze oględziny są decydujące. Potem prawda dramatycznie się oddala.
System nie powinien być tak skonstruowany, że prokurator jest w praktyce karany za schrzanienie trudnej sprawy?
System jest dramatycznie skonstruowany także z tego względu, że prokurator jest świętą krową. Choćby skały srały, zawsze wywinie się karze. Karany brakiem awansu bywa tylko wtedy, kiedy wnosi do sądu akt oskarżenia, a sąd delikwenta uniewinnia. Dlatego prokuratorzy boją się ryzyka. Poza tym w swoim światku potrafią się tak wspaniale kryć i zacierać swoje winy, że praktycznie niemożliwe jest pociągnięcie ich do odpowiedzialności. Opisywałam wiele spraw, w których popełniono rażące zaniedbania, a żaden z prokuratorów nie poniósł konsekwencji. A jeśli on się czuje bezkarny od samego początku, to będzie miał zwyczajnie pewne sprawy w dupie. Trafiają się wspaniali prokuratorzy, ale system ich nie wspiera. Łatwiej w nim wyhodować zgniłe jabłko, od którego gnije cała reszta. Musi być jakiś sposób dyscyplinowania prokuratora. Czasem widzę sens tylko w relegowaniu z zawodu. Bo co: zabierzemy takiemu przysłowiową trzynastkę dlatego, że przez jego zaniedbania morderca zabił jeszcze jedno dziecko, jak w sprawie Trojaka? Każdy powinien w swoim życiu odpowiedzieć sobie na pytanie: co chcę robić zawodowo. Jak nie będzie na swoim miejscu, zawsze będzie popełniał błędy i unikał roboty. Tylko, że piekarz w najgorszym wypadku sprzeda nam niesmaczny chleb, a prokurator decyduje o życiu całych rodzin. Jego błąd może być sprawą katastrofalną, za którą idzie cierpienie wielu ludzi. Cierpienie, które nigdy się nie kończy.
W sprawie Trojaka bulwersujące było to, że w zasadzie świadomie wrabiano osobę niewinną, byle tylko znalazł się kozioł ofiarny.
Zginęło dziecko, sprawa wybuchła medialnie. Zaczęły węszyć staje telewizyjne z całej Polski. Na ludzi padł blady strach. Nie wypuszczali dzieci z domów, chodzili oglądając się za siebie. I zrobiono pokazówkę, upstrzoną wieloma błędami, bo jak chce się psa uderzyć, to kij się zawsze znajdzie. Ja się autentycznie martwię, że te błędy organów ścigania tak często decydują o fatalnym losie wielu ludzi. Nie chodzi tylko o sprawy zabójstw, ale zwykłe bezpieczeństwo i poczucie sprawiedliwości. Policjant, prokurator – to ktoś, kto powinien zdawać sobie sprawę, że jest szczególnie odpowiedzialny za obywateli tego kraju. Jeśli uważa, że to praca od ósmej do szesnastej, powinien ją zmienić.
Skoro znajdujemy tyle zaniedbań, czemu uważa pani, że nie można wyciągać tak depresyjnych wniosków z lektury? I że zabójstwo nie ujdzie na sucho?
Bo mam nadzieję, że książkę przeczytają choćby minister sprawiedliwości, prokurator generalny i komendant główny policji, czyli ludzie którzy te dziury w systemie pomogą zalepić. Ale nawet, jeśli to się nie stanie, na miejscu potencjalnego zabójcy bym się nie cieszyła. Jest coraz więcej policjantów, którzy mogą zapukać do jego drzwi. To tak jak z morderstwem weterana spod Monte Cassino. Morderca wyjechał do Anglii. Został biznesmenem. Ułożył sobie życie. Ale pewnego dnia na lotnisku „dzień dobry” powiedzieli mu policjanci, zakuli w kajdanki i szybko pożegnał się z wygodnym życiem. Nikt, kto ma na sumieniu czyjąś śmierć, nie może czuć się w tym kraju bezpiecznie. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo ta praca jest wszystkim, jest misją, dlatego nie odpuści.
Czy da się spać spokojnie robiąc w praktyce reportaż o piekle na ziemi? Analizując akta makabrycznych zbrodni i poświęcając uwagę potworom?
Nie, nie mogłam spać. Budziłam się w nocy po kilka razy lub nie zasypiałam wcale. Nawet oczu nie mogłam czasem zamknąć. Jest taka forma tortury: w celi więzionego cały czas jest włączone światło. Tak czułam się przez blisko dwa i pół roku pracy nad tą książką. Jakby nad moją głową ciągle świecił się jakiś reflektor. To jest cena, jaką się płaci za opowiadanie takich historii. Nie można spać, nie można jeść. Nie rozmawia się o tym z przyjaciółmi. Miesiącami łaziłam po domu w dresach, w czapce na głowie, próbując się schować przed tym wszystkim. Czasem nie szłam się nawet umyć, tylko padałam, bo wydawało mi się, że zasnę. Ale i tak się nie udawało. Ratowały mnie prochy i to, że – przykładowo – musiałam przygotować obiad dla syna. Codziennie. Generalnie jest absorbującym nastolatkiem i często było to przejście z burzy gradowej w burzę śnieżną, ale przynajmniej zawsze jakaś odmiana.
Miewała pani koszmary?
Niestety. Jak wreszcie udawało się zasnąć nad ranem, to budziłam się z krzykiem, albo z płaczem, zlana potem. Czułam się, jakbym była kompletnie pusta, wydrążona w środku. Jakby ktoś zwyczajnie wyjął mi serce.
Potężna ofiara emocjonalna.
Ale to nic w porównaniu z tym, co musiały przeżyć ofiary, i co do dziś jest koszmarem ich rodzin. Oby kiedyś odnalazły spokój.
***
FRAGMENT KSIĄŻKI „ZBRODNIE PRAWIE DOSKONAŁE” IZABELI MICHALEWICZ, KTÓRA UKAŻE SIĘ NAKŁADEM WYDAWNICTWA „ZNAK” 28 LUTEGO:
SKÓRA
Kraków, styczeń 1999 roku. Pchacz Łoś, nieduży, zużyty już mocno rzeczny statek transportujący kruszywo, zatrzymuje się gwałtownie na Wiśle. Kapitan pchacza otwiera metalową zapadnię i zagląda pod pokład. Coś wpadło w turbinę silnika.
Potworny smród buchnął gwałtownie i opadł. Zaczęli wyciągać po kawałku. W pewnym momencie zauważyli fragment ludzkiego ucha. Z dziurką na kolczyk.
Szok. Telefon. Policja.
Fragmenty zwłok nie leżały w wodzie dłużej niż dwa, trzy tygodnie. Była to skóra, wprawnie zdjęta z ciała młodej kobiety. Sprawca skalpowanie zaczął od szyi, a skończył na podbrzuszu. Skóra wyglądała więc jak typowe damskie body lub
kostium kąpielowy. Z jedną tylko różnicą: zabójca wyciął kobiecie sutki, zostawiając w tym miejscu dziury.
Tydzień później, na kracie zatrzymującej nieczystości, w okolicach stopnia wodnego Dąbie, śledczy odnajdą obciętą w kolanie nogę wraz z obręczą miedniczą, fragmenty pośladka i spodni.
Karol Suder, szef Archiwum X, nie będzie miał wątpliwości, że ktoś znał się na rzeczy. Musiał wiedzieć, jak umiejętnie zdjąć skórę. Rzeźnik, a może chirurg?
Thomas Müller z Wiednia, psycholog i analityk kryminalny, uczeń słynnego agenta FBI, Roberta Resslera, obejrzy zdjęcia z sekcji zwłok i potwierdzi przypuszczenia polskich śledczych: ktoś zabił na tle seksualnym.
– Powiedział, że pierwszy raz spotyka się z czymś takim. – Karol Suder, podobnie jak w przypadku Inkasenta zwrócił się po pomoc do specjalistów z FBI na Europę. – Były przypadki oskórowania w Niemczech, ściągaliśmy nawet tę sprawę, ale to zupełnie co innego. Sprawca bawił się skórą i nie wiedział, co z nią zrobić dalej. A w naszym przypadku takie zdjęcie ludzkiej skóry było jedyne na świecie. Baliśmy się, że to się może powtórzyć. Według teorii, że sprawiało mu to przyjemność, powinien spróbować jeszcze raz. Moim zdaniem zabójca nam tę skórę zostawił w prezencie: zobaczcie, jaki jestem dobry. Złapcie mnie.
Po latach lokalne krakowskie media napiszą, że profiler z FBI typował „nieszkodliwego dziwaka”. Nawet jeśli będzie to wymysł dziennikarzy, z czasem nabierze zupełnie innego znaczenia.
W kwietniu 1999 roku policjanci z Archiwum X przeglądają bazę osób zaginionych. Jest wśród nich 23-letnia studentka religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, Katarzyna Zowada.
– Wysłałem ludzi do jej domu – wspomina Karol Suder. – Mówiłem: nie róbcie nikomu nadziei i starajcie się nie wystraszyć rodziny, ale musicie znaleźć jakieś jej komórki. Ze szczoteczki do zębów, do włosów. Pozbierali stamtąd ślady biologiczne i zawieźli do Zakładu Medycyny Sądowej. Wyodrębniono DNA i okazało się, że to ona. Kasia zaginęła 12 listopada 1998 roku. Ubrana była w granatową, sztruksową kurtkę z kapturem, czarne spodnie, granatowy golf i czarne, lakierowane trzewiki. Zniknięcie swojej jedynej córki na policję zgłosiła jej matka, Bogusława.
– Mogę powiedzieć, że Kasia była kochaną dziewczyną. Mądrą, inteligentną. Kiedy przyszłam do domu i zobaczyłam, że jej nie ma, to już byłam zaniepokojona – opowiadała matka dziennikarzom TVN-u. – Wieczorem byłam na policji, ale powiedzieli mi, że jest dorosła, i szukają dopiero po iluś tam godzinach.
Bogusława płacze. Ma krótko ostrzyżone, ciemne włosy, okulary o grubych szkłach i ciepły, subtelny głos.
Wynajęła prywatnego detektywa, Grzegorza Bohosiewicza, żeby szukał jej córki. Po przyjęciu zlecenia przyjechał do niej do domu, żeby zobaczyć, jak mieszka, poznać jej otoczenie. Zauważył, że Kasia była samotnikiem. Niewielu znajomych, raptem dwie koleżanki, i to jeszcze z lat licealnych. Nie było nawet jak złapać tropu. Koleżanka pierwsza (do dziennikarza TVN): – Była cichą, spokojną dziewczyną, w ostatnim czasie zaczęła się zamykać. Była apatyczna. Bardzo się zmieniła po śmierci ojca. Bywała czasem w euforii, wydawało się, że wraca do normalności, a potem przychodził kryzys.
Katarzyna była blisko związana z ojcem. Trzy lata wcześniej zabrała go w góry. A ojciec spadł ze skały i złamał kręgosłup. Wkrótce potem zmarł. Kasia obwiniała siebie za tę śmierć i nie umiała się z nią pogodzić. Kilka razy zmieniała kierunki studiów. Psychologia, historia, wreszcie religioznawstwo. Wpadła w depresję. Na studiach wykładowcy zapamiętali ciemno ubraną, dość wysoką (170 cm) i potężną dziewczynę, o urodzie młodej Janis Joplin, jak bezszelestnie siadała w ostatniej ławce.
Koleżanka druga: – Typ dziewczyny, którą się ciągle poznaje, poznaje i nie można powiedzieć, że się ją naprawdę zna. Próbowała się zabić, do tej pory nie wiem, dlaczego, i tego nie rozumiem. Mówiła, że stanęła na dachu, ale nie skoczyła.
Kobieta, płacząc, zadaje sobie pytanie, czy mogła jej pomóc.
Matka Kasi, choć psycholog z wykształcenia, w co drugim mężczyźnie zaczęła widzieć mordercę.
Pierwszym tropem policjantów był 48-letni mężczyzna, który zabił i oskalpował swoją żonę i syna. Zwłoki rozkawałkował, a kobiecie wyjął oczy. Zrobił to w czerwcu 1985 roku na jednym z krakowskich osiedli. Szczątki zwłok wrzucił do rzeki. Kiedy 16 lat później zamordowano Kasię, był na przepustce wydanej przez jeden ze szpitali psychiatrycznych. Ale śledczy wykluczyli jego udział w zabójstwie. Kiedy zginęła Kasia – on jeździł już na wózku inwalidzkim.
Kolejny trop – Władimir W. Absolwent medycyny i psychologii na UJ (tej samej, na którą przeniosła się Kasia). Przyjechał na studia do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych i zamieszkał w podkrakowskiej wsi. To był wybór jego ojca, który zostawił żonę i córkę na Kaukazie zupełnie same, bez grosza, a z nim i jego dziadkiem wyemigrował do Polski. Władimir nienawidził ojca. Bo zdradził jego matkę. Dlatego też uciekł z kraju. A że pochodził z krainy wysokich gór i twardych ludzi, obce mu były wyrzuty sumienia.
31 maja 1999 roku na posterunek policji wpłynęło zgłoszenie, że w domu prawdopodobnie doszło do zabójstwa, a mordercą może być wnuk zgłaszającego. W piwnicy domu odnaleziono zwłoki 50-letniego mężczyzny. Był powieszony do góry nogami. Miał odciętą głowę, a obok leżała ściągnięta z niej skóra. Przecięta wzdłuż czoła, nosa i brody, a następnie zszyta na całej długości zwykłą nitką. Ciało mężczyzny, przywiązane rzemieniem do kraty piwnicznego okna, wyglądało jak mięso kaukaskiego barana, którego młodzi chłopcy zarzynają, by stać się mężczyznami.
Władimir powie dziennikarzom: – Zawiesiłem go jak odwrócony krzyż, bo był bogobojny, ale nie znał żadnej modlitwy. W Biblii nie ma takiego grzechu, jak podłość. Jestem artystą i nie lubię nikogo naśladować. Chciałem stworzyć dzieło sztuki i tym samym pokazać szczyt ludzkiej podłości. Przecież tak naprawdę twarz jest nieważna, ważne są wartości, przez które poznaje się człowieka. Po pozbawieniu życia ojca nie czułem nic. Raczej było tak, jakbym sam siebie zabił. Głowę wyrzuciłem pod balkon, w chwasty, bo właściwie ta głowa była chwastem. Skórę posypałem od wewnątrz solą, aby nie gniła. Swoją twarz i głowę wykleiłem plastrami, następnie nałożyłem ściągniętą z ojca twarzy skórę na swoją twarz. Czynności zajęły mi całą noc, gdyż wcześniej tego nie planowałem.
Ponieważ dziadek spał, Władimir ze skalpem nałożonym na głowę wyszedł przed dom i przypadkowo spotkał jednego z sąsiadów. Miał na sobie dresowe spodnie ojca i jego kapelusz.
– Dzień dobry, nie widział pan czasem mojego taty? – spytał sąsiada, a jego uśmiech skurczył się na twarzy i zamarł. Dopiero później sąsiad skojarzy, że mężczyzna ma na głowie skórę zdjętą z głowy innego człowieka.
Kiedy Władimir wrócił do domu, dziadek się obudził. Był niedowidzący, nie poznał więc wnuka, bo myślał, że to syn. Władimir zjadł z nim śniadanie i przespał się kilka godzin. Potem dziadek znalazł zwłoki i poszedł do sąsiadów zadzwonić na policję.
Sprawa nosić będzie kryptonim „Skalp”.
W historii kryminalistyki przypadki zabójstw połączone ze zdejmowaniem skóry są niesłychaną rzadkością. A tu naraz dwa, zaledwie pół roku od siebie. To nasunęło policjantom przypuszczenie, że może sprawca jest wspólny.
„Chciałem udowodnić – zeznawał później Władimir – że człowieka można poznać po jego wartościach, a nie po twarzy. Mój ojciec nigdy nie miał wartości, w związku z tym nie miał twarzy. Chciałem sprawdzić też, czy dziadek pozna swojego syna, dlatego musiałem uwolnić ciało od głowy, bo głowa jest wszystkiemu winna. Jak ojciec zszedł do piwnicy, próbowałem mu przyłożyć paralizator do szyi. Nie wiem, czy urządzenie zadziałało, ale ojciec zorientował się szybko, o co chodzi. Miałem w drugiej ręce szpikulec i jak zauważyłem, że z paralizatorem mi nie wychodzi, to szybko sprowadziłem go do parteru. Pomagałem sobie nogami. Jak ojciec przewrócił się, zacząłem zadawać ciosy szpikulcem. Mierzyłem w kark i okolice serca”.
Ale to nie Władimir, jak ustalą śledczy, zabił studentkę.
Więc kto?
***
Rozmawiał Leszek Milewski