„Dakar to życie w pigułce”. Tak od swojego pierwszego rajdu mówi Rafał Sonik. A życie, jak to życie, lubi być nieprzewidywalne. Podobnie jest z planami. Koleżanka pracująca w radiu powiedziała mi kiedyś, że w rozgłośni mają takie powiedzenie: gdy coś planujesz, aniołki w niebie srają ze śmiechu. Ten dakarowski plan zaskakuje mnie każdego dnia, ale jest taki jaki ma być. Bo w końcu, jak brzmi oficjalne hasło rajdu widoczne tutaj na każdym kroku: DREAM. DARE. LIVE IT.
Miej marzenia, bądź odważny w ich osiąganiu, przeżywaj je. Ja to trochę spłaszczę i powiem: bądź bezczelny!
Kolejny dakarowski dzień rozpocząłem na pustyni nieopodal biwaku. Wczesnym świtem zwinąłem swoje manatki i ruszyłem na trasę, by poczuć pustynny klimat. Przez kilka godzin ustawiałem się w kilku miejscach, żeby zobaczyć jak zawodnicy driftują, skaczą na hopce czy rozpędzają się do maksymalnych prędkości. Wrażenia? Nie do opisania! Błądziłem z plecakiem na brzuchu i drugim znacznie większym na plecach przy 30-stopniowym upale. Pierwszy raz doceniłem czapkę na głowie, bo w południe na pustyni słońce potrafi dać po łbie. Po kilku godzinach postanowiłem przenieść się na wylotówkę. Do pierwszego miasta dojechałem nawet szybko, ale później zaczęły się schody. Godzina, dwie, trzy… No, autostopowy klasyk Koszeli w Ameryce Łacińskiej. Stara autostopowa zasada mówi jednak, że w sytuacjach takich jak te trzeba się uśmiechnąć, bo jak jest ciężko i nie idzie to znaczy, że jak pójdzie to już po całości.
– Hola, gdzie jedziecie? – zapytałem kierowcę jeepa, który zatrzymał się na poboczu.
– Tam gdzie ty. Na Dakar – usłyszałem odpowiedź po angielsku.
– Do San Juan?
– Nie, na pustynię. Do kanionu.
Wskoczyłem pospiesznie do samochodu i dopiero w środku zrozumiałem o czym mówił kierowca.
– Chcesz mi powiedzieć, że jedziecie na pustynię, bo wasz znajomy jest organizatorem i wie gdzie będzie waitpoint, przez który musi przejechać każdy z zawodników?
– Dokładnie tak!
– Łooooo! Zajebiście!
Jak się po chwili zorientowałem, jechaliśmy na 15 terenowych aut. Wszyscy połączeni ze sobą byli radiem. W pewnym momencie, gdy zjechaliśmy z drogi na pustynię w stronę największego na świecie kanionu, jeden z Peruwiańczyków rzucił tylko: – To co? Robimy swój Dakar?
No i zrobiliśmy! Tempo było naprawdę szybkie. Nikt nie chciał być na końcu, więc kierowcy dawali z siebie wszystko. Co rusz słyszałem tylko mojego szofera, który darł się: – Yeeah. Welcome to Dakar! O tak, to był rajd! Do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić noc dojechaliśmy przed północą po prawie dwugodzinnym amatorskim „Dakarze” i wszyscy zmęczeni wskoczyliśmy do swoich namiotów.
Poranny widok to dopiero była petarda. Największy na świecie kanion wyglądał niczym z bajki. Wszędzie dookoła piach, wydmy, a po bokach usypane z piachu „ściany” kanionu, które dodawały temu obrazkowi jeszcze większej pikanterii. Rano waitpointu szukaliśmy jeszcze przez ponad godzinę. Gdy rozbiliśmy biwak… po dwóch godzinach oczekiwania zacząłem wątpić w to, iż tego dnia zobaczymy Dakar, aż tu nagle z daleka doszło do nas:
– Puta! To motor! Słyszycie? – wrzasnął jeden z Peruwiańczyków i już po kilku minutach mignęło przed nami dwudziestu motocyklistów. Tego dnia organizatorzy puszczali na trasę większe grupki, stąd też zawodnicy ścigali się nie tylko z czasem, ale również ze sobą.
A my? Podniecaliśmy się quadami, motocyklami, ale prawdziwa ekstaza i prawdziwa prędkość przyszła dopiero wtedy, gdy z oddali usłyszeliśmy warkot samochodu, a naszym oczom ukazał się jadący w oddali Peugeot. Peterhansel przemknął przed nami niczym piorun. Loeb, Naser czy Kuba Przygoński również, ale spotkanie oko w oko z tymi samochodowymi bestiami zapamiętam do końca życia. W głowie utkwiła mi również mina Rafała Sonika, który podczas rajdu zobaczył mnie ponownie, tym razem stojącego z polską flagą gdzieś pośrodku kanionu, na 180. kilometrze odcinka specjalnego. Jego zdziwienie było tym większe, że gdyby nie nasze okrzyki ominąłby punkt kontrolny, co wiązałoby się z minimalnie 20-minutową karą. W końcu naszym trzeba pomagać, nawet nie do końca świadomie.
Tak zakończyła się moja 24 godzinna podróż przez pustynię. Dawid – mój kierowca wyrzucił mnie na wylotówkę, a ja wróciłem do tego, co w Ameryce Łacińskiej „kocham” najbardziej… Mowa o oczekiwaniu. Do przejechania tego dnia miałem jedynie 45 km w stronę biwaku, gdzie umówiony byłem z dziennikarzami TVP na reportaż o mojej podróży. Po 30 minutach zacząłem tańczyć na ulicy w rytm polskiego disco polo. Po godzinie odbiło mi jeszcze bardziej i śpiewałem w kółko „Despacito”, po dwóch zabrakło sił i… głównie rzucałem kamieniami w pobliski znak. Po trzech waliłem już z całej siły. Ale jakoś się przemęczyłem i po blisko czterech udało się wreszcie złapać auto na sam camping. Wywiad jak to wywiad. Krótkie dwa pytania, bo przecież chłopaki w TVP za dużo czasu antenowego na Dakar nie mają. Innych telewizji szukać tu próżno, a TVP robi rajd profesjonalnie, z dwoma wysłannikami. Jedna kamera podąża za Rafałem Patyrą, druga za Robertem el Gendim. To właśnie ten drugi dziennikarz zaprosił mnie na rozmowę, po której zapytał:
– I jak dalej jedziesz?
– Ruszam zaraz łapać stopa, żeby dojechać na start jutrzejszego odcinka.
– Choć z nami, może uda się jakoś ciebie przemycić.
– Jesteście samochodem?
– Autobusem. Ale spytamy się kierowcy, może pozwoli ci jechać.
– Zrobimy inaczej – wtrącił kamerzysta Bartek. – Młody, ładujesz się od razu na tylne łóżko. Wchodzisz w śpiwór i udajesz, ze śpisz. Jak o 21 będą sprawdzali listę obecności nie obudzą cię.
– Wolałbym to jednak zrobić legalnie. Nie zaszkodzi się spytać – upierał się reporter, podczas gdy my usłyszeliśmy kogoś za naszymi plecami.
– Schować wasze bagaże? – zapytał facet wyraźnie wskazując na moje toboły.
– Tak – odparł kamerzysta nim zdążyłem ogarnąć, co się dzieje. – Wyciągaj śpiwór i udajesz, że śpisz.
Wskoczyłem szybko do autobusu, zamknąłem oczy i obudziłem się przed północą. Byliśmy już ponad 100 km za biwakiem w stronę kolejnej miejscowości. Rano znalazłem się ponownie na biwaku, kilka godzin przed teamami i około dziesięciu godzin przed zawodnikami. Dziennikarze TVP się mną zaopiekowali. Nie miałem opaski, więc każdy z nich brał z bufetu trochę więcej, żeby starczyło jedzenia też dla mnie. Takim sposobem na moim talerzu pojawiło się spaghetti, dodatkowo talerz mięsa, surówki i fasolki, jeszcze jakieś pięć bułek z serem czy dżemem plus kilka owoców.
– Przecież ja tego nie zjem, choćbym nie wiem jak bardzo chciał.
– Nieważne. Z nami nie zginiesz, więc ładuj to do plecaka.
– Wiem, że z własnej kieszeni raczej nie płacicie, ale ile kosztuje taki rajd dla dziennikarza?
– Szczerze mówiąc to nie mamy pojęcia, ale raczej cię na to nie stać.
– Słyszałem, że za miejsce w samochodzie się płaci po dziesięć tysięcy euro.
Usłyszałem śmiech: – Mati, to Dakar. Za dostęp do internetu na czas trwania rajdu zażądali od naszej telewizji 20 tysięcy euro!
– I zapłaciliście tyle z naszych podatków? – śmiałem się.
– Nie, kupiliśmy karty sim z dostępem do nielimitowanego internetu za kilkadziesiąt złotych.
– Wiedziałem, że Dakar jest drogi, ale żeby aż tak?
– Zdziwisz się jeszcze nie raz.
Oj zdziwię… To na pewno. Pierwszy raz już niedługo, jak przypizga mnie w Boliwii na wysokości 4000 m.n.p.m. Zgubiłem buty trekkingowe i zostały mi tylko klapki… Ale co zrobić, Cejrowski chodził boso. Hasta Luego!
Ostatni raz z Peru, Mateusz Koszela
Autostopem w świat sportu