Słysząc „Łukasza Sapela” od razu mamy w głowie GKS Bełchatów. Bramkarz spędził tam kilkanaście lat, teraz jest piłkarzem Miedzi, jednak miał w swojej karierze dwuletni wypad poza Polskę. I to do Azerbejdżanu, gdzie podpisał kontrakt z Ravanem Baku. Odkopaliśmy naszą rozmowę z nim sprzed pięciu lat. O życiu w Azerbejdżanie, zwyczajach tamtejszych zawodników czy tym, że wolą oni herbatę od piwa. Też o złamanej nodze, o której dowiedział się dopiero po tygodniu. Zaczyna jednak od zdradzenia, z kim w Azerbejdżanie piłkarz nie wygra. Zapraszamy!
***
– Możemy narzekać na naszych arbitrów, ale w porównaniu do tutejszych nasi to Liga Mistrzów. Azerowie gwizdać się dopiero uczą, nie wszyscy to jeszcze potrafią. Jak przyjechałem do klubu, to trener bramkarzy na wstępie mi powiedział: Jedyne, czego ci nie wolno, to rozmawiać z sędziami. Bo i tak z nimi nie wygrasz.
Pierwsze półrocze może pan spisać na straty. Kilka miesięcy poszło z głowy przez kontuzję.
W moim trzecim meczu, już w 20. minucie mnie połamali. Ostatni obrońca mi się zdrzemnął, wybiegałem z bramki, a rywal zrobił niefortunny wślizg i mnie trafił. Noga zaczęła boleć, ale ja jestem zbyt ambitny facet, żeby z takimi rzeczami lecieć od razu do trenera. Lepiej mniej gadać, a więcej robić. Zresztą, w życiu trzymam się powiedzenia: milczenie jest złotem. Dotrzymałem więc do przerwy, w międzyczasie wybroniłem jeszcze trzy setki, ale w szatni powiedziałem, że nie wiem, jak długo wytrzymam. Jeszcze na drugą połowę wychodziłem na boisko, ale zanim sędzia wznowił grę, to noga odmówiła posłuszeństwa. Trzy dni później wróciłem już do treningów ze złamaną nogą, wcale nie wiedząc, że ona jest złamana.
Nie zrobiliście żadnych badań?
No właśnie nie. Trenerzy pytali mnie co chwila, czy będę gotowy na kolejne spotkanie, to odpowiadałem, że pewnie tak. Wyszedłem na przedmeczową rozgrzewkę i poczułem, że coś naprawdę jest nie tak. Stwierdziłem, że nie ma co robić z siebie bałwana, że nie ma sensu się kompromitować. Lepiej drużynie nie pomagać, niż jej przeszkadzać. Po meczu namówiłem więc klubowego lekarza, żebyśmy pojechali do szpitala. Spojrzałem na doktora i od razu wiedziałem, że jest źle. Kość strzałkowa złamana… Walnąłem pięścią w drzwi, aż się lekarz przestraszył, i zacząłem płakać. Cała ciężka praca, jaką wcześniej wykonałem, poszła na marne.
Przez tydzień nie wiedział pan, że ma złamaną nogę?!
Nie, nie wiedziałem. Brałem udział w trzech treningach, trochę bolało, ale zaciskałem zęby. Zawsze uważałem, że nie liczą się mięśnie, tylko to, co człowiek ma w głowie. Jeśli głowa jest silna, to wszystko można przezwyciężyć. Noga poszła w gips, po same jądra, i tak przez cztery tygodnie.
Pogorszył pan sprawę, że nie zgłosił urazu odpowiednio wcześniej. A tak on się pogłębiał.
Pewnie tak. Jakbym to zgłosił, szybciej wróciłbym do gry. Czasem człowiek po prostu jest zbyt ambitny… Klub załatwił mi rehabilitację, codziennie jeździłem na obiekt Interu Baku. Tam uczyłem się wszystkiego od nowa – chodzenia, jeżdżenia na rowerku, gry w piłkę. Wszystkiego od początku! Jak wyszedłem na boisko, to piłka w ogóle mnie nie słuchała. Okazało się, że miałem ponad trzy miesiące wyjęte z życia.
U siebie w klubie nie mógł się pan rehabilitować? Nie macie zaplecza?
Nie mamy. Revan powstał w 2009 roku, wszystko jest dopiero w trakcie budowy. Zresztą, w Azerbejdżanie nie ma tak jak u nas klubów z tradycją i historią. One dopiero powstają, rozwijają się, wchodzą na wyższy poziom.
Na waszym meczu z wiceliderem pojawiło się 250 osób. To jest wynik tragiczny.
No jest, niestety. Kibice w Polsce robią oprawy, piłkę mają we krwi, a tutaj niczego takiego nie ma. Futbol na ten rynek dopiero wchodzi. Neftczi grało w tym roku w Lidze Europy, zainteresowali wielu ludzi, a na reprezentację, jak bodaj grali z Izraelem, to przyszło 15-20 tysięcy osób… Śmieją się z nas wszyscy w Polsce. Ł»e Sapela i Burkhardt pojechali nie wiadomo, gdzie, że Mila też miał jechać. A to za dwa lata będzie bardzo mocna liga!
Przesadza pan, że wszyscy się śmiali z tego wyjazdu do Azerbejdżanu.
Mówią, że trafiliśmy do trzeciego świata. A ja pytam – jaki to jest trzeci świat?! Tutaj żyje się normalnie. Są markety, wszystko. Przez kontuzję nie pojechałem w wiele miejsc, ale o Baku mogę powiedzieć, że niczego tu nie brakuje.
Dwa miliony mieszkańców.
Nie dwa, a chyba cztery. A w całym Azerbejdżanie – dziewięć.
Ludzie nie interesują się piłką?
Sportem narodowym są zapasy. Na olimpiadzie jeden zapaśnik, a może nawet i dwóch zdobyło złoty krążek. Tego na razie się trzymają, ale może z czasem im się odmieni. W ogóle tutejsi ludzie są bardzo uczynni i pomocni. Nie ma takiego podejścia jak w Polsce: jasne, mogę ci pomóc, ale coś za coś.
Wy na razie jesteście w cieniu innych klubów z Baku, choćby Interu czy Neftczi.
Gramy tutaj systemem mecz i rewanż, a potem jest podział na grupę mistrzowską i spadkową. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że zagramy w tej drugiej. Nie ma lekko, ale trzeba zrobić wszystko, żeby utrzymać ligę. Inne kluby w stolicy, porównując do naszego, to faktycznie inny poziom. Boiska sztuczne, boiska naturalne, rozbudowane grupy młodzieżowe, gabinety odnowy biologicznej, rehabilitacje. Oni mają wszystko.
A wasza baza treningowa?
Tak właściwie to jej nie ma. Mamy stadion, na nim rozgrywamy mecze i na nim trenujemy.
Cały czas na jednej, głównej płycie?
Tak. Generalnie większość meczów w Azerbejdżanie rozgrywana jest na sztucznej murawie. Zamiast naturalnej trawy jest syntetyk. Wiadomo, przy takiej murawie szybciej wysiadają stawy, ale ciężko byłoby utrzymać w takich warunkach nawierzchnię. Latem jest tutaj 40 stopni Celsjusza.
Początkowo jechał pan w ciemno.
Wyjeżdżałem w nieznane. Na nowy i nieodkryty azjatycki rynek. Nie wiedzieli, kim jest ten chłopaczek z Polski, co sobą reprezentuje. W kraju wyrobiłem sobie nazwisko, pozostawiłem niezłe wrażenie, a tutaj? Tutaj byłem anonimem, który żeby grać, to musiał zacząć z mocnego kopyta. Już na obozie w Turcji ćwiczyliśmy dwa tygodnie po dwa razy dziennie, po półtorej godziny. Ciężej, niż w Polsce. Na treningach wyglądałem dobrze, w sparingach już gorzej. Miałem obawy, że zacznę na ławce, ale jakoś ich przekonałem.
Dawid Pietrzkiewicz mówi teraz na łamach „SE”, że warto i opłaca się wyjechać do Azerbejdżanu.
Obawiałem się tego wyjazdu, i to na tyle, że umowę podpisałem tylko na rok. Nie wiedziałem, czy będą płacić, czy wynikną jakieś nerwowe sytuacje. Ale płacą regularnie, pomagają na każdym kroku, opłacili przeloty żony i córki, opłacili też rehabilitacje. A przecież mogli się zachować zupełnie inaczej – mogli odstawić na boczny tor obcokrajowca, który na kilka miesięcy złapał kontuzję. Jeśli złożą mi nową propozycję, to na pewno zostanę.
Lepiej płacą, niż w Polsce?
Miałem latem ofertę z ekstraklasy i z Azerbejdżanu. Wybrałem tę drugą, była korzystniejsza finansowa. Poza tym, są wypłacalni. Tymczasem nasze kluby mają z tym bardzo, bardzo, bardzo duże problemy.
Kto sponsoruje Revan?
Jest tak zwany prezydent, który ma kilka sklepów, salony Forda i Nissana. Problem jednak w tym, że… nikt go nigdy nie widział. Wiemy, że jest taki człowiek, że daje na Revan pieniądze. A ogarnia wszystko prezes, żeby nie było rozpiździelu.
To właśnie Pietrzkiewicz przyćmił pana późniejszy powrót do bramki, bo akurat w tej samej kolejce nawrzucał sędziemu i dostał czerwoną kartkę.
W Azerbejdżanie trzeba umieć utrzymać nerwy na wodzy. Bo to, co czasami wyprawiają sędziowie… Możemy narzekać na naszych arbitrów, ale w porównaniu do tutejszych nasi to Liga Mistrzów. Azerowie gwizdać się dopiero uczą, nie wszyscy to jeszcze potrafią. Jak przyjechałem do klubu, to trener bramkarzy na wstępie mi powiedział: Jedyne, czego ci nie wolno, to rozmawiać z sędziami. Bo i tak z nimi nie wygrasz.
Coś jeszcze pana zaskoczyło?
W Polsce po wielu meczach wskazane jest drużynowe piwko, na rozluźnienie mięśni, tutaj tego nie ma. My sobie wypijemy po piwku, a w Azerbejdżanie zawodnicy wolą zapalić kalian. Jak wracaliśmy autokarem, to zatrzymaliśmy się tylko na herbatę, a większość wzięła dywaniki i pobiegła do meczetu. Nigdy się z tym wcześniej nie spotkałem. Taka ich wiara, nie neguję.
Z kibicami nie było żadnych akcji? Bertiego Vogtsa, selekcjonera reprezentacji Azerbejdżanu, kiedyś napadli chuligani, to sprowadził potem z Niemiec prywatnych ochroniarzy.
Nie, jest spokój. Aczkolwiek jak prezesi jeżdżą na mecze albo na trybunach pojawia się ktoś ważny, to od razu z ochroną. Wystarczy też pojechać do firmy naszego prezesa, to od razu widać, że osłania go kilku ludzi.
Na co dzień czuć niebezpieczeństwo?
Zdecydowanie nie. Obawiałem się takich akcji, ale dziś mogę zdecydowanie zaprzeczyć.
Na razie Marcin Burkhardt mówi, że liga azerska to poziom niższy, ale niewiele niższy.
Nie jestem pewien. Może i mógłbym z Marcinem się zgodzić, ale żaden nasz zespół nie zagrał w fazie grupowej Ligi Europy, prawda? A Neftczi zagrało… Ale proszę mi wierzyć, jeszcze dwa lata i tu będzie bardzo mocna liga.