Zawsze postrzegaliśmy grę w ekstraklasie jako ostateczną metodę weryfikacji piłkarza. Jeżeli ktoś sobie w niej niespecjalnie radzi, prawdopodobnie nadaje się jedynie do machania pielgrzymom i szybko powinien poszukać sobie innego zajęcia. Są jednak przypadki, które przeczą tej tezie i zupełnie nas zadziwiają. I do nich z pewnością należą perypetie Ryoty Morioki.
Jasne, Japończyk się u nas nie kompromitował (poza sytuacją, kiedy nie trafił z metra na pustaka). Notował całkiem przyzwoite liczby i sporo grał. Ale też w życiu nie powiedzielibyśmy, że przerastał naszą ligę, że był w niej chociażby czołową dziesiątką. Przeciwnie, poza świetnym początkiem (wiosna ’16) pamiętamy go jako gościa bardzo chimerycznego, który na jeden dobry występ odpowiadał dwoma słabymi. Na pewno nie pomagała mu jakość klubowych partnerów, ale też ciężko było oprzeć się wrażeniu, że poważne braki szybkościowe i ogólnie niezbyt imponujące przygotowanie fizyczne raczej nie pozwolą mu na zrobienie kariery z prawdziwego zdarzenia.
Tymczasem transfer Japończyka do Belgii pokazał m.in. starą prawdę, że w piłce ważniejsze od szybkiego biegania jest szybkie myślenie. W bardziej technicznej lidze, przy lepszym klimacie i na równiejszych płytach talent Morioki momentalnie rozbłysł. Gdybyśmy mieli wypisać jego największe sukcesy z minionej jesieni, byłoby to:
– 7 goli strzelonych i 9 wypracowanych, co daje mu drugie miejsce w klasyfikacji kanadyjskiej w całej lidze.
– Bardzo regularna gra – w 21 ligowych kolejkach opuścił zaledwie 28 minut, czyli rozegrał przeszło 98,5 procent możliwego czasu gry.
– Trafił do najlepszej jedenastki ligi po rundzie jesiennej.
– Powrócił do reprezentacji Japonii, w której dostał swoje szanse z Brazylią i Belgią.
– Wzbudził swoją osobą zainteresowanie Anderlechtu.
To ostatnie wciąż pozostaje w sferze spekulacji belgijskiej prasy, ale już sam fakt, że tego typu transferowe informacje przyjmowane są tam bez najmniejszego zdziwienia, jest tutaj bardzo wymowny. Facet, który w zeszłym sezonie cieniował w słabiutkim Śląsku za chwilę może bić się o Ligę Mistrzów, a za jeszcze jedną w niej występować. Innymi słowy, jest to historia z gatunku tych nieprawdopodobnych.
Niesamowity progres Morioki może mieć także inny, równie zaskakujący finał. I to już niedługo, bo 28 czerwca w Wołgogradzie, kiedy to w trzeciej serii gier w grupie H Polska zmierzy się z Japonią. Jeżeli Morioka wiosną także będzie zamiatał w lidze belgijskiej, jego wyjazd na mundial będzie całkiem prawdopodobny. A tym bardziej, że przecież już udało mu się zapracować na powołanie, i że on już w wyścigu o bilet do Rosji aktywnie uczestniczy. I co to byłaby za historia, gdyby ten żegnany bez żalu we Wrocławiu Japończyk sieknął nam gola na mundialu… Na pewno byłoby to przy okazji najlepsze potwierdzenie tezy, że w futbolu wszystko jest możliwe.
Poniżej z kolei na własne oczy możecie zobaczyć próbkę umiejętności Japończyka, jakie w tym sezonie zaprezentował w barwach Waasland-Beveren: