Początek stycznia to zawsze podobny zestaw skojarzeń – jest miejsce na kaca po Sylwestrze, jest grająca bez ustanku Premier League, a dla fanów innych dyscyplin niż alkohol i futbol, jest też choćby Turniej Czterech Skoczni. My – jako goście imprezy – mamy od paru lat jeszcze jedno przyjemne skojarzenie, bo zawsze wtedy wybieramy się na Amber Cup, czyli naprawdę ciekawy halowy turniej. Nie inaczej sprawy miały się tym razem, znów zaznaczyliśmy granicę Gdańska i Sopotu w GPS-ie, ruszyliśmy w drogę i cóż, znów było ciekawie.
To dwudniowe wydarzenie ma tę siłę, że w krótkim czasie na parkiecie ERGO Areny spotyka się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość polskiej piłki. Zacznijmy od tej ostatniej, czyli mianowicie od turnieju dziecięcego, kandydatów na piłkarzy w roczniku 2008 i młodszym. Kto przyszedł na halę, ten widział wszystko to, co rodzimy futbol ma najlepszego do zaoferowania w kategorii U-10, bo nie ma już większych marek niż te, które wysłały swoich przedstawicieli. Legia Warszawa, Lech Poznań, Zagłębie Lubin, Śląsk Wrocław, Jagiellonia Białystok, Lechia Gdańsk, Arka Gdynia, a poza tym zespoły z regionu, takie jak Gedania Gdańsk, AS Pomorze, AP Tczew, czy nawet goście zza granicy, w postaci Bałtiki Kaliningrad i Dziecięco – Młodzieżowej Szkoły Rezerw Olimpijskich w Kaliningradzie.
Wzrok przyzwyczajony do regularnego oglądania seniorów z łatwą wyłapywał te elementy, które różnią futbol uprawiany w tak młodym wieku od tego dorosłego. Przede wszystkim w tych chłopakach jest ta kapitalna naturalność, a brak kalkulacji – nie mylić z brakiem taktyki, bo choćby ustawienie dwóch z tyłu i dwóch z przodu działało poprawnie. Chodzi nam natomiast o to, że po stracie piłki, bramki, szansy na bramkę, nie ma machania łapami i pretensji do wszystkich wkoło, tylko jest chęć dalszej gry, bez względu na wszystko. Nie ma co kryć: manierę pretensji ci chłopcy w większości nabiorą, ale świetnie było zobaczyć ich na dobrym poziomie chwilę przed tym.
Na pewno dużą rolę odgrywają tutaj trenerzy. Scenka: zawodnik jednej z drużyny fauluje rywala i to dość mocno – jak na te skromne kilogramy i młody wiek – bo poszkodowany schodzi z boiska ze łzami. Faulujący nie bardzo wie, co się właśnie wydarzyło, ale trener zaraz nakazuje mu podbiec do kolegi i zbić piątkę. Ładne, tak po prostu.
Fragment jednego meczu
Jeśli zaś chodzi o same wyniki, przed turniejem układaliśmy w głowie dwa scenariusze. Pierwszy zakładał, że do półfinałów dojdą tylko drużyny ligowe, bo teoretycznie to one powinny mieć najlepsze akademie. Drugi w samym finale widział już Zagłębie Lubin i Lecha Poznań, czyli ekipy uznawane za prekursorów ruchu juniorskiego w Polsce, że tak go nazwiemy. Jak się okazało, zaliczyliśmy dwa razy pudło. W jednym przypadku ze względu na czwarte miejsce szkółki AS Pomorze. Chłopaki naprawdę dawali radę, w ćwierćfinale ograli Jagiellonię, później ulegli Lechowi, ale już w meczu o trzecie miejsce Legia potrzebowała serii rzutów karnych, by wziąć brązowe medale. Natomiast jeśli chodzi o drugi zakładany scenariusz, to podarł go na strzępy Śląsk Wrocław, który wygrał cały turniej. Wrocławianie, licząc od ćwierćfinału, po drodze ograli Zagłębie, Legię i Lecha, więc przeszli teoretycznie najtrudniejszą drogę. Nie ma w tym grama przypadku, bo wyglądali na zespół zgrabnie poukładany, poza tym, takiego Lecha ograli dwukrotnie, w finale i w meczu pokazowym podczas turnieju głównego.
– Zagłębie i Lech mają super akademię, zgadzam się, ale też według mnie z tych wszystkich polskich akademii to Śląsk poczynił największy postęp. PR, które mają inne zespoły, jest lepszy niż nasz, jednocześnie my wolimy być skromniejsi i niech nas wyniki bronią, a chyba bronią. Myślę, że czasem lepiej jest mniej mówić, natomiast więcej pokazywać na boisku. W CLJ zespół trenera Sztylki jest na pierwszym miejscu. My nie gramy na wyniki, ale to zawsze jest odzwierciedleniem tego, co prezentujemy i jaki jest nasz poziom – mówi Maciej Stasiuk, trener zwycięskiej drużyny.
– No właśnie, jak ważny jest wynik na tym poziomie?
– Każdy lubi wygrywać, nikt mi nie powie, że gra się tylko dla umiejętności i frajdy. Nie znam ludzi, którzy wolą przegrywać niż wygrywać. Jednocześnie nie jest to dla nas najważniejsze. Czasem lepiej przegrać, zrealizować zadania i cele na poszczególne etapy. Teraz wszyscy nas chwalą, ale półtora roku temu też szkoliliśmy te dzieci, to nie tak, że to się obecnie nagle odmieniło. Aczkolwiek wielka w tym wszystkim zasługa Tadeusza Pawłowskiego, dyrektora akademii, za co chciałem go wyróżnić. Jeśli popatrzymy na wszystkich dyrektorów, którzy są w Polsce, to mało jest takich, umiejących zdjąć garnitur, włożyć buty i wyjść na boisko, pokazać to, co umieją. Każdy może mówić, ale on potrafi pokazać. Mało osób wie, że dyrektor Pawłowski odbywa z nami treningi indywidualne, na przykład z napastnikami. Pomaga, jest dostępny, jest autorem tego, co się teraz dzieje. Odkąd jestem w klubie, nie pamiętam, by było tak fajnie i rodzinnie.
– Prezes Bobowiec powiedział ostatnio, że za trzy lata połowę składu będą stanowić wychowankowie.
– Taki jest cel. Jeżeli spojrzeć na kadrę pierwszego zespołu, to bardzo dużo jest młodych zawodników. Nie ma zespołu w ekstraklasie, który miałby tylu debiutantów, co my teraz.
*
Nawiązując do początku, to jeśli chodzi o przeszłość i teraźniejszość polskiego futbolu, ta spotkała się ze sobą w czasie turnieju głównego. Były zespoły ligowe, czyli Lechia Gdańsk, Śląsk Wrocław, Wisła Płock, Miedź Legnica i Bytovia, ale też Fabryka Futbolu, a więc skład agencji menadżerskiej. Tam, owszem, znaleźli się piłkarze grający w piłkę na wysokim poziomie w Polsce – jak Wojciech Lisowski z Chojniczanki, lidera pierwszej ligi – ale też tacy, którzy kończą karierę na niższym szczeblu (Bartosz Ława), czy w ogóle ją skończyli (Olgierd Moskalewicz, Mateusz Bąk). Jak się jednak okazało, obecna przynależność klubowa albo jej brak, na parkiecie w ogóle nie ma znaczenia. Bąk wyczyniał cuda w bramce i początkowo wyglądało, że skończy turniej wręcz z czystym kontem. Natomiast całkowicie potwierdziły się zdania z naszych materiałów przed turniejem, dotyczących Ławy. – Nie wyobrażam sobie lepszego piłkarza na hali od niego (…). Koledzy mówią, że przygotowałby się profesjonalnie do turnieju podwórkowego – mówił Daniel Kaniewski, organizator Ambera. Z kolei sam piłkarz w wywiadzie dla nas twierdził: – Taka gra na hali nie sprawia mi żadnego problemu, uwielbiam to, ogólnie uwielbiam grać w piłkę w każdej formie.
To było widać na boisku, piłkarz podszedł do rozgrywek bardzo poważnie, został zresztą królem strzelców. Kiedy Śląsk Wrocław w meczu z Fabryką Futbolu wyszedł na prowadzenie, Ława z rozpoczęcia przeszedł pół zespołu rywala i wywalczył rzut wolny, z którego sam strzelił na 1:1. Potem FF trafiła jeszcze dwa razy i wygrała, a trzeba wiedzieć, że wcześniej ogoliła też Wisłę Płock 4:0.
Teraz rodzi się pytanie, czy – choć to tylko zabawa – zespołom ligowym wypada przegrywać z ekipą, która nie gra ze sobą na co dzień, której część zawodników zostawiła profesjonalny futbol na kołku, w której w pierwszym składzie potrafił zagrać raper Liber? Owszem, taki Śląsk Wrocław wystawił bardzo młody skład, ale już w Wiśle Płock nie brakowało większych nazwisk. Reca, Michalak, Łasicki, Stępiński… Gdzieś już byli i coś widzieli. – To był taki mecz, że my tworzyliśmy akcje, ale pierwszą bramkę strzeliliśmy sobie sami, kolejne dwie padły po doskonałych uderzeniach. Jest jednak duża różnica pomiędzy tym, co dzieje się na hali, a co na pełnowymiarowym boisku. Na hali można mieć brzuszek, ale jak się ma umiejętności, doświadczenie i cwaniactwo, to można to nadrobić. Myślę, że dla młodych zawodników z mojej drużyny, to była fajna lekcja, by być skoncentrowanym, agresywnym i wykazywać się większym cwaniactwem na boisku – tłumaczył Jerzy Brzęczek. Z kolei Adrian Łyszczarz, zagadnięty przez nas, czy jednak nie jest głupio tak przegrać, mówił: – Oni mają świetną przeszłość, jeśli chodzi o grę w piłkę. Głównie Michał Janota i Bartosz Ława rozgrywali piłkę, decydowali o ich akcjach. To są zawodnicy, którzy w przeszłości byli czołowymi zawodnikami naszej ligi.
– W przeszłości, a wy macie być teraźniejszością i przyszłością.
– Pierwszy raz graliśmy na małym boisku taką ekipą, ale nie ma co się tłumaczyć, zagraliśmy słabo. Nie wiem, co więcej powiedzieć, przegraliśmy i tyle.
Pewnie gdyby mecze były krótsze, a trwały po 16 minut, Fabryka mogłaby wygrać cały turniej, jednak wyglądało na to, że z wiadomych względów nie dała rady kondycyjnie. Półfinałowy mecz z Miedzią długo toczył się na styku, ale w kluczowych momentach to ekipa Dominika Nowaka była górą. – Liczyliśmy na to, że kondycja będzie naszą silną stroną. Tam część zawodników nie uprawia sportu czynnie i rusza się dla przyjemności – mówił Nowak, przyznając, że ten element mógł Miedzi pomóc.
Ostatecznie cały turniej wygrała Wisła Płock, druga była naturalnie Miedź, trzecie miejsce przypadło Fabryce Futbolu, która pokonała w meczu o trzecie miejsce Lechię. Postawa tych ostatnich była zresztą chyba największym rozczarowaniem Ambera. Gdańszczanie jako obrońca tytułu i gospodarz turnieju nie zagrali pierwszym garniturem i wygrali tylko jeden mecz, trzykrotnie dostając w trąbę. Dysponując takim dopingiem…
…zawiedli. Natomiast Nafciarze nie zmarnowali ostatecznie podróży swoich kibiców, którzy na hali także trzymali wysoki kibicowski poziom.
*
Czysty futbol to jedno, ale taki turniej musi oferować też show, w końcu ligową młóckę kibice mogą zobaczyć na boiskach ekstraklasy przez wystarczająco długi czas. I tak na Amber Cup, mieliśmy choćby typowo pokazowy mecz, w którym zmierzyły się ekipy pod przewodnictwem Kamila Grosickiego i Sławomira Peszki. Ten pierwszy nie grał, drugi już tak, a poza nim takie nazwiska jak Artur Boruc, Jacek Góralski, Radosław Majdan, czy Tomasz Hajto. – Wydaje mi się, że wytrzymałbym jeszcze drugie 16 minut, graliśmy niby towarzysko, ale to widać w genach, że nikt nie chciał przegrać. Ja miałem mega problem, bo grałem w za małych butach, nie wziąłem swoich! Modliłem się, żeby wytrzymać do końca, Lipski mi pożyczył. Takie imprezy są fajne, jest atmosfera, piękna hala, wszyscy się spotykają, byli piłkarze z aktualnymi. Jest ta wymiana pokoleń, można zagrać mecz, promować w Polsce piłkę, ściągnąć te dzieci od iPadów i komputerów.
– Gdy pan był piłkarzem, takie turnieje też się odbywały?
– Raczej to w Niemczech wypromowano te turnieje na hali w styczniu, one były pokazywane na ZDF-ie, przez jakiś czas na Eurosporcie. To były bardzo prestiżowe turnieje, traktowano je jako jednostkę treningową, grały zespoły w pierwszych osiemnastkach-dwudziestkach.
Naturalnie wszyscy bohaterowie wieczoru byli w mniejszym lub większym stopniu dostępni dla kibiców i dziennikarzy.
– Ta pierwsza runda w Łudogorcu to dla mnie krok do przodu, awansowaliśmy do kolejnej rundy w Lidze Europy i jesteśmy też na pierwszym miejscu w lidze. Dużo osób mówiło, że Bułgaria to nie był dla mnie dobry kierunek, ale właśnie, gdy zobaczyli, że awansowaliśmy do Europy, to zmienili zdanie. Przed transferem zadzwoniłem do trenera Nawałki i powiedziałem, że jest zainteresowanie ze strony Łudogorca, on stwierdził, że jeśli pójdę i będę grał, to będzie okej. Żadna polska drużyna nie gra ani w Lidze Europy, ani w Lidze Mistrzów, a Łudogorec gra tam co roku. Jeśli chodzi o organizację, to mogę porównać na przykład bazy treningowe. Mamy siedem boisk, pięć naturalnych i dwie sztuczne. W bazie mamy od razu rehabilitację, siłownię, odnowę, wszystko jest na miejscu. Z jednej strony akademia, z drugiej pierwsza drużyna. Stadion mały, bo na dziewięć tysięcy ludzi, ale nowoczesny. Poziom ligi nie jest może na jakimś wysokim poziomie, ale kilka zespołów jest mocnych, CSKA Sofia, Lewski, Beroe, Botew, trzeba walczyć, żeby wygrać – mówił nam Jacek Góralski.
Piłkarze cieszyli się więc olbrzymim zainteresowaniem, ale jest ktoś, kto mógł ich w zainteresowaniu pokonać. PLKD, czyli po prostu Damian, którego śledzi na Youtubie ponad pół miliona ludzi. Jego bazą jest FIFA, natomiast chłopak stara się wychodzić poza wirtualne boisko, przeprowadza wywiady i relacje z meczów, czy to w Polsce, czy za granicą. Efektem czego, nie miał chwili spokoju przechodząc koło strefy mieszanej. – Jeśli porównać mnie do piłkarzy ekstraklasy, to pewnie więcej osób kojarzy mnie. Nie chcę wyjść na jakiegoś zarozumialca, ale podeszło do mnie wiele osób i jest to naprawdę miłe, po to tu jestem. Pierwszego dnia razem z Turbokozakem prowadziliśmy konkurencje, ale ogólnie po prostu “jestem”. Chodzę po sali i rozmawiam z widzami, na kompletnym luzie, nie mam jakiejś konkretnej roli. Staram się umieszczać coraz więcej tej piłki nożnej na kanale i według mnie jest z tym coraz lepiej – opowiadał PLKD.
*
Stoiska na Amberze przygotowane jak Nawałka w czasie przerw na Euro – karimaty i wałki
*
– Jestem zadowolony z poziomu, bo był wysoki. Jeśli przyjeżdża trzech zawodników z Wysp, w czasie sezonu, to jest to duży sukces. Kibice dopisali, było ich dosyć dużo, 3700. Ta strefa Kinderzone wypaliła, widać, jakie piłkarze budzą zainteresowanie wśród dzieciaków i rodziców. Była wyszywarka do koszulek, butów, fajnie to wyglądało. Jestem zadowolony z organizacji, którą poprowadziły od początku Sylwia Rezmer i Agata Magdziarz, dzięki nim przebrnąłem przez to wszystko – mówi Daniel Kaniewski.
– Zawiodła cię Lechia?
– Powiem tak: szkoda. Ale brawo kibice Lechii, to co zrobili na trybunach, to jak największy szacunek. Fajnie, że wywodzę się z tego środowiska i jestem dumny z tych kibiców. Na pewno podziękuje też kibicom Wisły Płock, bo zaprezentowali pełen profesjonalizm.
*
Darzymy ten turniej sympatią, bo takie inicjatywy są u nas potrzebne, tak jak powiedział Hajto, by w zimne styczniowe wieczory oderwać dzieciaki od komputerów, by wypromować futbol w Polsce jeszcze bardziej. Sporo znakomitych gości, sporo atrakcji i wrażeń. Z ligowcami widzimy się niedługo, a z Amberem naturalnie za rok!
PAWEŁ PACZUL