Patrzę na to co wyprawia Real Madryt w obecnym sezonie ligowym i aż nie chce mi się wierzyć. Wiadomo, że wszystkiego wygrać się nie da. Nawet „The Invincibles”, czyli Arsenal z 2003/04 potracił sporo punktów przez remisy. Kiedy jednak ekipa o sile jaką, w teorii powinni mieć Królewscy, na przestrzeni kilku miesięcy okazuje się wręcz bezradna, to już wypadałoby bić na alarm.
I nawet pal licho El Clasico. Abstrahując od całego wielopłaszczyznowego podłoża rywalizacji z Barceloną – przegraną z nią można zrozumieć, wszak jest to ekipa ze ścisłego światowego topu niemal zawsze konkurencyjna dla Los Blancos pod względem stricte sportowym. Piszemy o bezradności tego zespołu również w kontekście spotkań z Betisem oraz Gironą oraz tych, gdy jak równy z równym z Realem walczyły Celta, Levante czy raczej beznadziejny w tym sezonie Athletic – dopiero to pokazuje skalę kłopotów, w które wpadli Królewscy.
W takich przypadkach diagnoza często brzmi: „chcą, ale nie mogą”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w drużynie prowadzonej przez Zinedine’a Zidane’a jest wręcz odwrotnie – wielu potrafi, ale nie za bardzo chce. No może poza Cristiano, który co mecz bombarduje bramkarzy rywali niczym jednoosobowa artyleria, choć często w sposób desperacki, z nieprzygotowanych pozycji. Skuteczność strzałów na poziomie 4,8% przy celności 44% nie przynosi mu chluby. Dla porównania uderzenia Iago Aspasa – wybranego nieprzypadkowo w związku ze wczorajszym meczem – trafiają do siatki w 17,4% przypadków.
Oczywiście, nie ma co zwalać całej winy na Ronaldo, bo przecież dramatycznie zawodzących zawodników jest więcej, a na ich czele stoi Karim Benzema, którego fenomenu czasem naprawdę nie da się zrozumieć. Na początku sezonu kibice bronili go – bo przecież wykonuje świetną czarną robotę, poświęca się dla drużyny, dobrze pracuje bez piłki… Frazesy! Wszystko to rzeczywiście byłoby wartością dodaną w grze Francuza, gdyby stanowiło suplement do wysokiej liczby jego goli i asyst, lecz w innym wypadku każda z tych cech pozostaje bezużyteczna.
Kwestia Benzemy pokazuje też jak duży błąd popełnił latem Florentino Perez na rynku transferowym. Ten sam Perez, którego paradoksalnie należało tylko chwalić za to jak przebudowuje kadrę, inwestując w młodych, utalentowanych Hiszpanów, a nawet wychowanków, ale tylko do ostatniego lata. Bo jeśli równocześnie proporcje względem niektórych pozycji zostają poważnie zachwiane, to każdy, nawet najmniejszy kryzys urasta potem do problemu znacznie większego niż powinien.
Uważam, że Real w bieżącym sezonie bardzo cierpi z powodu odpuszczenia Alvaro Moraty. Hiszpan stwierdził niegdyś, iż czuje się oszukany, bo obiecano mu rolę znacznie ważniejszą niż bycie żelaznym rezerwowym. Żeby była jasność – nie dziwię mu się wcale, że chciał odejść. W żaden sposób bowiem nie pomogło mu to, iż był skuteczniejszy od konkurenta – zdobył 20 bramek we wszystkich rozgrywkach względem 19 autorstwa Benzemy, przy czym na boisku spędził 1902 minut przy 3239 minutach Francuza. Nikt nie lubi walić głową w mur, a tak to wyglądało w jego przypadku – oprócz strzelania goli mógłby jeszcze śpiewać, tańczyć i recytować, lecz Karima i tak by nie wygryzł, bo… nie. Perez i Zidane pałają tak wielką sympatią do wychowanka Lyonu, że równie dobrze mogliby go nawet wspólnie adoptować.
To samo zresztą co Moraty tyczy się też Jamesa Rodrigueza, który nie zawodził praktycznie nigdy kiedy grał. Gdy masz w zespole ekskluzywnych rezerwowych, po prostu nie możesz pozwolić sobie na olewanie ich. Jeśli jesteś tak mocny jak twoja ławka, to właśnie dlatego wygrywasz Ligę Mistrzów dwa razy z rzędu – wymieniasz Isco oraz Benzemę/Bale’a na Jamesa i Moratę i praktycznie wcale nie tracisz na jakości. A teraz zamiast dwóch ostatnich podstawiasz Ceballosa oraz Mayorala i… Nie, jednak nie, bo okazują się za słabi. No cóż, w związku z tym walczysz już tylko o to, by się nie skompromitować.
Gdyby chociaż Zidane potrafił jeszcze jakkolwiek zareagować na to co dzieje się pod jego nosem, może przynajmniej teraz Real nie traciłby do Barcelony 16 punktów, a na przykład 6, wciąż wywierając na niej presję? To oczywiście gdybologia, choć uzasadniona, skoro Zizou od kilku miesięcy cierpi na syndrom wuefisty – daje chłopakom piłkę i niech sobie grają. Polega na indywidualnościach, co jest nawet naturalne z Ronaldo, Isco czy Asensio w składzie, ale jak widać też bardzo ryzykowne, gdy nie dysponujesz klasowymi zmiennikami dla takowych.
Francuski szkoleniowiec płaci więc właśnie za to, iż nie przygotował sobie żadnego planu B, który opierałby się o kolektywną pracę całego zespołu. Ma piękne zęby, ale jednocześnie żadnego powodu by się uśmiechnąć. Niestety, niemal na każdej konferencji prasowej próbuje robić dobrą minę do naprawdę złej gry. Niby zdejmuje presję ze swoich podopiecznych, bo broni ich zawzięcie i bierze na siebie odpowiedzialność za wyniki, ale co z tego? Zidane potrafi zdiagnozować problem – wielokrotnie opowiada z czym jego zespół sobie nie radzi (utrzymanie koncentracji, utrata intensywności w drugich połowach, budowanie akcji od obrony), lecz to umie zrobić niemal każdy przeciętny Kowalski czy Rodriguez. Powinien jednak wiedzieć w jaki sposób sobie z danym problemem poradzić, a z każdym kolejnym meczem Królewskich przekonujemy się, iż nie ma żadnego pomysłu.
Kiedy natomiast dziennikarze sugerują mu, że zimą powinien wzmocnić zespół, on odpowiada: „Nie potrzebuję nowych ludzi”. I gdyby chodziło mu o to, by nie sprowadzać piłkarzy z przypadku, to wszystko byłoby ok. Niestety, Zidane nie chce nowych piłkarzy w ogóle, co już poza granicę logiki wykracza – w ten sposób Francuz na własnej szyi coraz mocniej zawiązuje linę. Ma jeszcze do zgarnięcia Puchar Pocieszenia Króla oraz trofeum za Ligę Mistrzów, ale – reasumując to wszystko – jaką daje gwarancję, że nie schrzani tego sezonu kompletnie? PSG to nie Celta, Alves nie to nie Hugo Mallo, Thiago Silva nie jest Cabralem, a Verratti Wassem. No ale skoro już ci drudzy wystarczyli, by utrzeć nosy Los Blancos…
Wczorajszą postawę Realu podsumowaliśmy następująco: „Teraz byleby przygotować coś z niczego na dwumecz z PSG w lutym. Gdyby trener Realu nie nazywał się Zidane, najpewniej tego zadania podjąłby się już ktoś inny.” Byłbym w szoku, gdyby Francuz utrzymał swoją posadę dłużej niż do końca obecnego sezonu, zwłaszcza, jeśli nie uda mu się wygrać Ligi Mistrzów po raz trzeci z rzędu. Tego jednak nie da się zaplanować, co pokazuje choćby historia Guardioli w Bayernie.
Z drugiej strony telewizja La Sexta donosiła ostatnio, iż latem 2018 roku to nie Zizou otrzyma „one way ticket”, lecz całe trio BBC, w miejsce których mieliby przyjść Hazard, Neymar oraz Icardi. Mimo że informację tę podał całkiem wiarygodny dziennikarz, czyli Jose Luis Sanchez, na razie i tak trzeba patrzeć na nią z przymrużeniem oka. Byłaby to sytuacja bez precedensu, gdyby Florentino w ten sposób przyznał się do błędu za jaki należałoby wówczas uznać sprowadzenie Bale’a oraz usilne trzymanie się Benzemy kosztem Moraty.
Wiele rewolucji kadrowych w piłce już widziałem, ale aż tak ogromnych na najwyższym poziomie – nie przypominam sobie. Z drugiej strony, gdyby na jej czele ze sztandarem ruszył Perez, to też nie byłbym w wielkim szoku, nawet mając w pamięci, iż w ostatnich latach odszedł od budowania kadry Realu w stylu dawnych Galacticos.
Nie ma jednego winnego tego kryzysu, bo niemal wszyscy w Realu – na każdym szczeblu – dołożyli do niego cegiełkę. Mówi się: „artysta głodny, to artysta płodny”, ale z piłkarzami jest dokładnie tak samo. Los Blancos anno domini 2018 idealnie potwierdzają tę tezę. Natomiast w kwestii personaliów, zamiast po sukcesach pójść za ciosem i dołożyć do szatni nieco świeżej krwi, zadowolono się chwilowym pobytem na szczycie. Zarządcy zapomnieli, że to właśnie tam najmocniej wieje i wówczas najłatwiej jest spaść. Biała lawina ruszyła, kula śniegowa rośnie i nie wiadomo kiedy oraz gdzie się zatrzyma.
Mariusz Bielski