Nigdy nie widziałem ani jednego meczu w jego wykonaniu. Nawet po śmierci, gdy cały Internet ruszył na poszukiwania archiwalnych materiałów, nie udało się znaleźć zbyt wielu urywków poza oklepanymi akcjami i golami, od lat obecnymi na YouTube. Nie da się jednoznacznie określić, czy faktycznie był taki dobry. Czy faktycznie na stadion chodziło się dla niego, czy faktycznie zdarzało mu się minąć obrońcę, po czym zawrócić, by minąć go jeszcze raz. Ale to tylko dodawało aury „legendarności”. To właśnie dlatego, choć Stanisław Terlecki skończył grę w ŁKS-ie zanim nauczyłem się chodzić, jedną z pierwszych poznanych przeze mnie stadionowych przyśpiewek była ta z fragmentem: „z numerem jedenastym Staś Terlecki gra”.
To też paradoks, wtedy przecież śpiewano już „z numerem jedenastym Jacek Ziober gra”. Ale ja dowiedziałem się o Stasiu. Od tej pory przewijał się w większości rozmów ze starszymi kibicami. Co ciekawe – zawsze wspominano go w podobny sposób. Bezczelny. Najlepszy z dryblerów. Uparcie stawiający na pierwszym miejscu widowiskowość, ubóstwiający fajerwerki ponad wszystko, nawet ponad korzyść drużyny. Wpływ na odbiór jego gry miały zresztą towarzyszące mu historie pozaboiskowe. Nie tylko fikanie do dziennikarzy i dygnitarzy, choć o tym naturalnie było najgłośniej. Właściwie każdy fragment jego kariery obfitował w historie, które na pierwszy rzut oka wydają się bujdą na resorach.
Jego transfer do ŁKS-u? Ponoć miały to wytargować u Gierka łódzkie włókniarki, które na spotkaniu z sekretarzem przekonywały, że ich mężom bardzo zależy na ŁKS-ie i Terlecki musi trafić do Łodzi. Strajki studenckie? Rzekomo wykorzystywał swoje szerokie znajomości, które miał wówczas każdy piłkarz z najwyższej półki, by zaopatrywać antykomunistów z Uniwersytetu Łódzkiego w kiełbasy i wędliny. Komentarz w telewizji? Miał na wizji w ostry sposób krytykować „bratnie narody”, w tym NRD i ZSRR. Wyjazd do USA? Bilet na samolot miał otrzymać od pisarza, Gustawa Góreckiego, dlatego że znał zakończenie jego ostatniej powieści. Nie wiem, nikt pewnie nie wie, ile w tym prawdy, a ile blasku, nadanego przez lata przez kolejnych kronikarzy jego życia.
Ale są i twarde fakty. Ufundowanie sprzętu do Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, jeszcze za swoich „tłustych” lat. Kupno sztucznej murawy dla swojego ŁKS-u, wcześniej sprzętu sportowego. Takie akcje, jak ta poniższa. Tak, obrońcy z drewna, ale to mecz reprezentacji. Jeśli tak grał w kadrze – jak wyglądały jego ligowe mecze?
— Jakub Olkiewicz (@JOlkiewicz) 28 grudnia 2017
Te szczątki wielkiego Stanisława z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ta podsycana również przez niego samego atmosfera tajemniczości, budowana przez wiele lat legenda z jednej strony nieugiętego antykomunisty, z drugiej gwiazdy w zachodnim stylu, jeżdżącej jaguarem… To wszystko składało się na to, że w Łodzi nawet teraz otwierał bez pytania większość drzwi. A potem je – jak to pan Stanisław – z impetem zamykał.
Dlaczego zmarł tak wcześnie, jako 62-latek, który, wbrew pozorom, wcale nie miał aż tak potężnych problemów z nałogiem? Znam ludzi, którzy pomagali mu właściwie do ostatnich dni, sam widziałem pana Stanisława jeszcze w ubiegłym roku, słyszałem, w jaki sposób się wypowiada, wiedziałem, gdzie pracuje. To nie alkohol, przynajmniej nie bezpośrednio. To nie psychotropy, przynajmniej nie bezpośrednio. Wycieńczenie organizmu przez wiele intensywnych lat? Być może, to wydaje się najbardziej prawdopodobne, zwłaszcza, że przed powrotem do Łodzi naprawdę upadł dość nisko. Popijania garści leków przeciwbólowych piwem nigdy nie da się nadrobić, choćby wśród przyjaciół, którzy się nim zaopiekowali, zaczął wieść żywot mnicha.
Może zabrzmi to górnolotnie, ale moim zdaniem pan Stanisław, jak wiele gwiazd przed nim, po prostu zgasł. To format ludzi, którzy muszą błyszczeć, paliwo i sens życia nadaje im aplauz publiczności. Podczas rozmowy nigdy nie narzekał na pieniądze, mieszkanie, zdrowie. Jeśli już – doskwierał mu brak tego uwielbienia, szacunku. To ludzie, którzy mogliby żyć zupełnie normalnie – wsiąść za kółko autobusu, rzetelnie tyrać w roli trenera czy nawet felietonisty. Ale oni zawsze chcieli być, a nie mieć. Jak „być” jako kierowca autobusu? Po co? Trywialna praca jest po to, by „mieć”. Oni nigdy nie byli tym zainteresowani.
Zawsze zastanawiam się w takich chwilach – ile w tym wszystkim naszej winy? Pobłażanie w okresie hossy, przekonywanie o wspaniałości i unikalności, zapewnienia, że sława będzie trwać wiecznie, że na murawie buduje się pomnik najtrwalszy, najbardziej wytrzymały, taki, który przetrwa wieki? Czy my, kibice, ludzie futbolu, sympatycy piłki nożnej, nie uczymy tych gwiazd… Lenistwo to złe słowo. Bardziej przekonanie o wyjątkowości. Że biegając trochę szybciej i kopiąc trochę lepiej piłkę, można już zawsze żyć jako piłkarz. Zderzenie ze ścianą po odwieszeniu butów na kołku to temat, który porusza wielu – i nie chodzi tylko o gwiazdy wpadające w długi, uciekające w nałogi. Nawet Maciej Żurawski, przecież piłkarz niegłupi, ułożony, niezaplątany w żadne pozaboiskowe historie, mówił w rozmowie z Pawłem Muzyką:
Życie piłkarza trochę odbiega od normalnej rzeczywistości. Kiedy jesteś zawodowcem i grasz na w miarę wysokim poziomie, wszyscy coś za ciebie robią, pomagają. (…) Z tego, co słyszę od znajomych, większość ma taki moment, kiedy nie wie co dalej. Minęło kilka miesięcy… Siedzę, siedzę, myślę: co teraz? Naprawdę. Zacząłem robić się nieznośny w obcowaniu z ludźmi. Dziki. Brakowało mi tożsamości. (…) To może jest próżne, ale piłkarz będący na świeczniku przyzwyczaja się do pewnego splendoru. Nigdy nie miałem wielkiego parcia na media, ale kiedy ten poklask nagle gaśnie, to to odczuwasz.
Jak moglibyśmy temu zapobiegać? Nie mam żadnego pomysłu. Żurawski szczerze przyznaje – od razu dostał od Wisły ofertę pracy jako skaut, najpierw ją odrzucił, potem zdecydował się z niej skorzystać, ale czuł, że to nie to. Terlecki próbował w biznesie, w polityce, w dziennikarstwie. Wszędzie czuł, że to nie to. Ilu piłkarzy zostawało w futbolu jako trenerzy młodzieży? Ilu z nich „czuło, że to nie to”? Ilu z nich mimo stałej, pewnej pracy, wpadało w nałogi?
Największy błysk w oku pana Staszka pojawił się, gdy poprosiłem go o dedykację w jego autobiografii. Dla mojego syna Staszka. Wybraliśmy takie imię, bo jest po prostu ładne, ale mimo wszystko – pamiętałem przy ostatecznej decyzji o dwóch Stanisławach: Baranie i Terleckim. Może nie znam się na ludziach, ale pan Stanisław żył takimi chwilami. Autografami na Piotrkowskiej. Zdejmowaniem czapki przez taksówkarzy. Gdy tych momentów było coraz mniej, i pana Stanisława zaczynało brakować.
Zaszczytem było go poznać.
*
Wiem, że ta anegdota była już przypominana w ostatnich dniach tysiąc razy, ale będzie tysiąc pierwszy.
Jedno z przesłuchań w siedzibie piłkarskiej centrali, licznych w życiu Stanisława Terleckiego, głęboki PRL.
– O której godzinie wyszedłeś z hotelu?
– O ósmej.
– Na pewno? To nie była 8:02?
– Możliwe, że była nawet 8:03, nie wiem dokładnie, bo mam jeden z tych waszych ruskich zegarków.
Fragment reportażu „Stan The Fran, Free Spirit”, w Sports Illustrated w 1982 roku.