Dotychczas trochę sprzeciwialiśmy się personalnym atakom na Michała Kopczyńskiego, który zazwyczaj sprawdzał się jako gracz zadaniowy. Może trochę w myśl zasady, że skoro ktoś gra na fortepianie, to ktoś ten fortepian musi też nosić. Tak, jak nie da się zaprzeczyć tezie, że przed rokiem Kopa współtworzył najlepszą Legię od wielu, wielu lat, tak teraz pora zmierzyć się z inną – w obecnych rozgrywkach zwyczajnie nie da się tego piłkarza oglądać.
Kiedy w Legii był Vadis mający jasno sprecyzowane zadania, rola Kopczyńskiego też była jasna – przejmij piłkę i podaj do najbliższego, a najlepiej od razu do Belga. Kiedy jednak warszawianie stracili swojego lidera, a ciężar budowania akcji w większym stopniu rozłożył się na wszystkich środkowych pomocników, Kopczyński zaczął mieć poważne problemy. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że bez Vadisa (lub innego zawodnika jego pokroju w środku pola) wystawianie Michała traci jakikolwiek sens. A przynajmniej wtedy, kiedy ten jest w takiej formie, jak w obecnym sezonie.
Aktualnie Kopczyński gra znacznie mniej niż w poprzednich rozgrywkach, a jego występy przynoszą zdecydowanie gorszy skutek. Tylko dziewięć razy wybiegł w podstawowej jedenastce w lidze i wyglądało to następująco:
– z Górnikiem zszedł przy 0:2,
– z Koroną rozegrał cały mecz (1:1),
– z Sandecją rozegrał cały mecz (2:0),
– z Bruk-Betem zszedł przy 0:1,
– ze Śląskiem zszedł przy 1:2,
– z Jagiellonią rozegrał cały mecz (0:1),
– z Lechem zszedł przy 0:3,
– z Piastem rozegrał cały mecz (1:0),
– z Wisłą Płock rozegrał cały mecz (0:2).
Z dziewięciu meczów z Kopczyńskim w pierwszym składzie Legia aż siedmiokrotnie straciła punkty, a sześciokrotnie przegrała. Jasne, ciężko całą winę za wyniki zrzucać na jednego zawodnika, ale też prawidłowość wygląda tu mocno niepokojąco. Tak jak i forma piłkarza. Owszem, jego piłkarskie ograniczenia dla wielu są oczywiste, ale jeżeli tego typu zawodnik nie daje z siebie maksa na boisku, to nie ma prawa skończyć się to dobrze. Spójrzmy na drugiego gola płocczan z wczorajszego meczu, przy którym Kopczyński ponosi nawet większą odpowiedzialność niż Czerwiński, który zapakował piłkę do własnej siatki.
Naturalną reakcją na tak nieodpowiedzialną stratę powinien być gaz pod własną bramkę. Mógł Kopczyński nie dogonić Furmana, ale gdyby od początku poszedł sprintem (tak jak to zrobił na ostatnich metrach), wymowa całej sytuacji byłaby zupełnie inna. Tymczasem on wbił laskę, wracał truchtem, a niebędący żadnym demonem szybkości Furman zupełnie odjechał mu z piłką przy nodze. I konsekwencje tego powrotu okazały się opłakane – Broź musiał opuścić strefę i zejść do środka, a na lewym skrzydle wiślacy zostali dwa na jeden z Astizem, przez co nie mieli problemów z puszczeniem groźnego dośrodkowania. A beznadziejna interwencja Czerwińskiego była tylko kropką nad „i” nakreślonym przez Kopczyńskiego.
Szczerze, nie jesteśmy w stanie pojąć zachowania defensywnego pomocnika Legii. Udanych występów w rundzie jesiennej prawie nie miał, został przyspawany do ławki rezerwowych, a kiedy w obliczu różnego rodzaju problemów Mączyńskiego i Jodłowca dostał szansę, zagrał na stojąco. Zamiast walczyć o każdy centymetr boiska, spacerowym tempem wracał po własnej stracie. I naprawdę ciężko ogarnąć proces myślowy, jaki przy tej sytuacji zaszedł w jego głowie.
Tak jak chwaliliśmy Kopczyńskiego za umiejętność wywiązywania się z określonych zadań na boisku, tak równocześnie rozumieliśmy, że – grając w podstawowym składzie Legii w Lidze Mistrzów – wyciska maksa z wachlarza swoich piłkarskich umiejętności. Teraz z kolei to Kopczyński powinien coś zrozumieć – jeżeli do swojego wachlarza piłkarskich umiejętności doda olewanie boiskowych obowiązków, człapanie i granie bez ambicji, to – nie przymierzając – powstanie przepis na najgorszego piłkarza w lidze.
Fot. FotoPyK